Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że Mock to pierwsze moje spotkanie ze sławnym polskim autorem kryminałów Markiem Krajewskim. Nie wiem czego się spodziewałem po szóstym (?) już tomie (choć jeśli chodzi o chronologię akcji również pierwszym) przygód wrocławskiego policjanta Eberharda Mocka. Z pewnością jednak nie tego co otrzymałem. Ale ad rem, jak lubi powtarzać autor.
Historia zaczyna się na tajnym spotkaniu amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej w roku 1948, na kilka miesięcy przed mającym się odbyć w sierpniu tego roku we Wrocławiu Światowym Kongresem Intelektualistów. Na tym spotkaniu jest również Eberhard Mock. Spotkanie ma na celu stworzenie planu przeprowadzenia zamachu na Stalina, który ma uhonorować swoją osobą obrady kongresu. Mock ma służyć za źródło informacji o Hali Stulecia (w 1948 roku Hali Ludowej), w której dojdzie do uroczystość. Wie o niej bardzo dużo, ponieważ przeszło 35 lat wcześniej prowadził śledztwo w sprawie morderstwa mającego miejsce na jej terenie. Po kilku chwilach Mock rozpoczyna swoją opowieść. Przenosimy się do kwietnia roku 1913 (z małą wstawką z roku 1912) i tam poznajemy okoliczności śmierci czterech młodych chłopców i jednego mężczyzny, którzy dokonali żywota na terenie Hali. Młody, wtedy zaledwie trzydziestoletni, Mock pracujący jeszcze w obyczajówce, a nie w wydziale kryminalnym wrocławskiego prezydium policji (o czym zresztą marzy) postanawia rozwiązać tę sprawę na własną rękę. Nie wszystko toczy się jednak po jego myśli. Udaje mu się jednak ustalić, że w morderstwo zaangażowani są tak masoni, jak żydzi i Związek Wszechniemiecki, a całą sprawę chce zatuszować bardzo potężna organizacja sprawująca praktycznie rzeczywistą władzę w stolicy Śląska. W trakcie śledztwa dowiaduje się także, że podczas uroczystego otwarcia Hali Stulecia dojdzie do zamachu na cesarza Wilhelma II, które swoją osobą ma uświetnić tę uroczystość. Mock trafia między młot i kowadło musząc wybierać między swoją dociekliwością i chęcią doprowadzenia sprawy do końca, a lojalnością wobec szefostwa, które pod groźbą wyrzucenia go z pracy (tak jak pisałem, nie wszystko idzie po jego myśli) nakazuje mu zapomnieć o całej sprawie i skupić się na działaniach zgoła odmiennych od dotychczasowo wykonywanych. Za dużo zdradzam z fabuły? być może, ale jest ona tak wielowątkowa, że ciężko przedstawić choćby jej zarys nie ujawniając kilku kluczowych informacji.
Hala Stulecia we Wrocławiu |
Powiem szczerze, że bardzo rozczarowałem się pierwszym moim spotkaniem tak z Markiem Krajewskim, jak z Eberhardem Mockiem. Naczytałem się o połączeniu kryminałów w stylu chandlerowskim z elementami horroru, a dostałem konglomerat kiepskiej jakości popłuczyn po Danie Brownie z przewodnikiem po przedwojennym Wrocławiu. Sam bohater również nie zrobił na mnie pozytywnego wrażenia. Ja rozumiem, że młody chłop i hormony w nim buzują, ale żeby na każdym kroku myśleć o pierdoleniu to chyba lekka przesada (nie myślcie sobie przypadkiem, że jestem pruderyjny w tej kwestii, nie, niektóre opisy czynności czy też sytuacji seksualnych były bardzo dobre, jednak z seksem w książce powinno się obchodzić jak z przyprawą w potrawie, nie dodać - może być nie smaczna, dodasz za dużo - tak samo). Jeśli ma to być nawiązanie do romansów Marlowa albo Spade'a to u Chandlera i Hammett wychodziło to o wiele naturalniej i subtelniej. Ale seks to tylko jedna, mało istotna sprawa. Cała ta postać jest jakaś niespójna. Chaotyczna. Rozdarta między równymi sprzecznymi pragnieniami. Być może taki był zamysł autora. Może chciał pokazać w jakich okolicznościach wykuwał się charakter przyszłego detektywa Eberharda Mocka, biednego ale niezwykle inteligentnego chłopaka z Wałbrzycha. Ja tego jednak nie kupuję. Nie przemawia to do mnie. Nie zachwyca mnie. Natomiast cała reszta bohaterów została skrojona dość ciekawie. Ich duża różnorodność i, niekiedy, groteskowość zachowań, wyglądów i charakterów była dużym urozmaiceniem.
Same realia Wrocławia początku drugiej dekady XX w. oddał autor bardzo ciekawie. Nie mogę powiedzieć czy dobrze, bo nie mam w tym temacie żadnej wiedzy, jednak wydaje się z lektury, że dość autentycznie i dokładnie. Nie rozmijając się z prawdą historyczną w zbyt wielu miejscach. Czyta się to dobrze, choć topograficzny charakter jego powieści jest dla mnie zbyt męczący. Ciągłe krążenie po ulicach z tymi okropnymi niemieckimi nazwami nie sprawiało mi radości, a po pewnym czasie zacząłem je zwyczajnie pomijać, bo nie chciało mi się przedzierać przez szkopska ortografię. Wystarczyło mi tylko, że widziałem w jakim budynku, u kogo albo gdzie dzieje się akcja, a to przy jakiej ulicy się on znajduje uznawałem za mało istotne.
Najgorszy jednak ze wszystkiego był sposób rozwiązania zagadki i wyjaśnienia przyczyn i okoliczności morderstwa, a także najważniejsze, czyli kto to morderstwo popełnił. Autor w posłowiu wspomniał, że w kwestiach symboliki masońskiej pomagał mu profesor Tadeusz Cegielski, który z tego co mi wiadomo jest również autorem jak i wielkim znawcą gatunku kryminału (tutaj odnośnik do mojej recenzji jego książki o tym właśnie zagadnieniu). Ciekawi mnie zatem fakt, jak taki tuz nie zwrócił swojemu koledze po piórze uwagi, że ów popełnia jeden z niewybaczalnych błędów fair plai względem czytelnika na mordercę wybierając postać, która na kartach książki pojawia się niespełna dwa razy w bardzo skromnej charakterystyce i okolicznościach. Jest to policzek wymierzony wszystkim tym, którzy wraz z Mockiem starali się rozwiązać sprawę morderstwa. Jedynym wyjaśnieniem i w pewnym stopniu rozgrzeszeniem dla autora jest na poły sensacyjno-szpiegowski charakter powieści. Z rozwoju fabuły wszakże na pierwszy plan wysuwają się bardziej machinacje oraz intrygi mające na celu uwypuklenie wątku politycznego, a nie samego śledztwa.
Mimo, że książkę czytało się dość gładko (oprócz tych topograficznych kantów) a sama zagadka była ciekawa, to jednak jej rozwiązania oraz postać głównego bohatera skłaniają mnie do wystawienia oceny drastycznie niskiej, jak na rangę i miejsce jakie zajmuje tak seria, jak i jej autor na polskiej scenie literatury rozrywkowej. Nie skreślam go jednak. Dam sobie i Krajewskiemu jeszcze jedną szansę. Tymczasem...
Moja ocena 3.5/10