wtorek, 24 października 2017

[61] Serial: "Miasto skarbów" (2017)


Był sobie kiedyś serial. Nosił tytuł "Glina". Serial był świetnie wymyślony, rewelacyjnie zagrany, po mistrzowsku wyreżyserowany i posiadał genialną muzykę. Jego twórca podzielił go na trzy części. Jego produkcją i emisją zajęła się TVP. Na przestrzeni kilku lat (2003-2008) powstały dwie pierwsze części, które zebrały zasłużone słowa uznania od krytyki i rzesze wiernych fanów czekających na kończącą całość ostatnią osłonę. Mija jedna dekada od zakończenia emisji drugiej części i niemal piętnaście lat od pierwszej emisji "Gliny", a twórca wciąż nie może uzyskać kapitału na zakończenie swojego dzieła. Postanawia stanąć z nim do konkursu na pomysł serialu, który TVP planuje wprowadzić do emisji z końcem września br. I w tym momencie dzieje się rzecz nie do pomyślenia. Wydawałoby się żelazny faworyt, który swoją drogą już dawno powinien zostać wyprodukowany, wyemitowany i w ogóle nie powinien brać udziału w tego typu chucpach jak konkurs na najciekawszy pomysł, przegrywa. Powiecie, niedopuszczalne! Zgadzam się, bo niezależnie od fantastyczności pomysłu, który wygrał kasa na "Glinę" i tak powinna była się znaleźć. Jednak przyjrzyjmy się zwycięzcy. Może jury konkursu nie omyliło się aż tak bardzo.

Zwycięskim pomysłem okazał się scenariusz serialu "Miasto skarbów". Tytuł jak tytuł. Trochę zdradza, równie wiele nie dopowiada. Jednak pomysł jest następujący. Kraków jako polskie zagłębie sztuki. Dwie siostry. Alicja Wakar (Aleksandra Popławska) jest kimś pracującym z/w/dla Ministerstwa sztuki. Ewa Wakar (Magdalena Różdżka) stoi po przeciwnej stronie barykady, jest złodziejką dzieł sztuki. Do tego dochodzi inspektor Szatner (Piotr Głowacki), który jest szefem specjalnej komórki zajmującej się kradzieżami dzieł sztuki. Fabuła każdego z odcinków polega na tym, że ci sami ludzie zamieszani są w coraz to nowsze kradzieże kolejnych zabytków. Najpierw jest to obraz Cezanne'a pt. "Gracze", później jedno ze zdjęć Marylin Monroe autorstwa Miltona Greene'a, następnie złoty dukat Zygmunta III Wazy, etc. Dla stworzenia lepszego efektu twórcy postanowili zaczerpnąć wiele z tzw. film noir oraz z klimatu życia artystycznej bohemy. Jak wyszło?

W tym tygodniu na ekrany naszych telewizorów wejdzie już 7 odcinek pierwszej serii. Moje odczucia są jednak relacjonowane po obejrzeniu pierwszych 5 epizodów. Myślę, że jest to wystarczająco spory zakres materiału, żeby wszystkie najważniejsze elementy, zostały widzom w mniejszym lub większym stopniu zaprezentowane.

Zacznę od pomysłu. Ogólnie uważam go za dobry. Jednak wprowadził bym jedna małą zmianę. Twórcy obrali sobie za cel w każdym odcinku rozwiązywać kolejną, nową sprawę kradzieży dzieła sztuki i zamykać ją po niespełna 44 minutach filmowego śledztwa. Niesamowite, można rzec! No właśnie, trochę za bardzo nawet. Jedno dłuższe śledztwo rozłożone np. na cały sezon (w zależności ile będzie liczył odcinków) lub na jego połowę byłoby zdecydowanie wiarygodniejsze, zważywszy na to, że próba stworzenia klimatu filmu noir sprawia, że wszystko w tym serialu dzieje się bardzo powoli. Bohaterowie mówią powoli. Ruszają cie powoli. Za to śledztwo myk, myk, myk i już jest zakończone a sprawa wyjaśniona.

Sam pomysł również uważam za odrobinę niepoważny, ponieważ mimo iż rozumiem, że w Polsce giną dzieła sztuki (ciężko mi powiedzieć jaka jest skala tego procederu, bo nie szukałem materiałów na ten temat), ale z pewnością nie dzieje się to tylko w Krakowie, nie jest ich aż tak dużo i nie są za to odpowiedzialni za każdym razem ci sami ludzie. A "Miasto skarbów" stara nam się właśnie taki obraz rzeczywistości zaprezentować. W przestępstwa praktycznie zawsze zamieszana jest ta sama grupa ludzi. Jeśli nie wykonuje osobiście skoku to w jakiś sposób partycypuje w sprawie choćby jako wykonawca kopi obrazu, który ma zostać skradziony. Za wszystkie transakcje lub we wszystkie kradzieże wplątany jest również ten sam facet od wszystkiego, choć głównie od mokrej roboty i dwóch Żydów z Wiednia, a nawet trzech bo jeden z nich mieszka z nasza złodziejką w Krakowie.

Kolejny wątek, który mnie dosłownie rozwala to dość mocno eksponowane są tutaj predyspozycje seksualne głównych bohaterów. Wydaje mi się, że zupełnie niepotrzebnie. A mamy tutaj wszystkie możliwe odmiany, to jest lesbijstwo, pedalstwo, biseksualizm i osobników hetero. Nie żeby mi to przeszkadzało, bo dobry seks nie jest zły, ale tutaj nie jest dobry. Wszystko wydaje się wymuszone. Naciągane. Nawet to wciąż obecne erotyczne napięcie między poszczególnymi postaciami. I to praktycznie wszystkimi. Wygląda na sztuczne, jak zresztą sama atmosfera, którą próbują stworzyć twórcy i aktorzy na podstawie nieudolnie napisanego scenariusza.

Twórcy zapewne nie wiedzieli, że nie wystarczy przeczytać odpowiedniego hasła w encyklopedii kina i upchnąć w swoim filmie tak wiele charakterystycznych dla filmu noir elementów ile się tylko da, żeby wszystko zagrało. Niestety, to tak nie działa. Trzeba poczuć tworzywo na jakim się pracuje. A pole do popisu było spore. Jednak co z tego. Zamiast atmosfery filmu noir dostajemy tylko jego poszczególne elementy, to jest: kłęby papierosowego dymy, ciągłe picie whisky (i innych alkoholi na czele z winem), krótkie, lakoniczne wypowiedzi (które swoją drogą są w większości przypadków albo śmieszne, albo bez sensu), zmysłową i złowieszczą femme fatale i inteligentnego detektywa cynika. Jest wręcz pastiszowo i gdyby twórcy okrasili to szczyptą dystansu do samych siebie można by się było świetnie bawić. Jak na czymś zrobionym w stylu "Kingsman", gdzie jawnie kpi się z pierwszych bondów i hiperbolizuje charakterystyczne dla tego typu kina elementy/składniki. Tutaj aktorzy są poważni jak na pogrzebie prezydenta. Cały czas smutne miny, cały czas drętwe do bólu one-linery, cały czas siłowanie się na ironię i beztroskę.

Kolejnym problemem jest casting. W naszym kinie aktualnie nie ma aktorek, które dałyby radę wiarygodnie odegrać role sióstr Wakar. Obie kobiety mają być zmysłowe, pociągające, smutne (skrzywdzone przez życie), z tajemnicą skrytą gdzieś wewnątrz siebie. Mają być prowokacyjnie piękne. Tak, że samo ich wejście do pomieszczenia ma stawiać na baczność faje wszystkim facetom wewnątrz (pedałów zwalniamy z tego obowiązku). Zaangażowane do tego aktorki, choć są obecnie najlepszym wyborem z dostępnych zasobów, nie są w pełni predestynowane, żeby autentycznie zagrać powierzone im role. Bardzo przeszkadzają im również scenarzyści, którzy zmuszają je do wygłaszania pustych, nic nie znaczących, śmiesznych tekstów i absurdalnych zachowań. Ewa na akcje chodzi zawsze ubrana dokładnie w te samą blond perukę, choć już podczas pierwszego skoku został sporządzony jej dokładny portret pamięciowy. Zamiast zajmować się czymś co pozwoliłoby nam uwierzyć, że jest jedną z najlepszych złodziejek dzieł sztuki w kraju siedzi i obiera jabłka. Albo czosnek. To bardzo tajemnicze. Tak naprawdę to Różdżka w tym serialu gra samą siebie, taką samą postać jaką była np. w "Oficerze", "Rozmowach nocą" i... na szczęście więcej filmów z nią nie oglądałem. A to chyba nie jest dobre, kiedy aktor potrafi zagrać tylko jedną rolę. Jej serialowa siostra Alicja również jest tajemnicza. Nawet bardziej niż Ewa. Jest wszak pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki, który w ciągu jednego dnia dostaje posadę konsultanta policyjnego, a wraz z nią legitymację policyjna i służbową broń (w sumie nie wiem czy tak to się powinno odbywać i mam co do tego pewne wątpliwości). Nie wiadomo również gdzie nauczyła się tą bronią posługiwać, ale w jednym z odcinków widzimy, że robi to jak zawodowiec. Miała co prawda romans z jakąś wysoko postawioną brzydką babą, tzw. "Matką" (w tej roli kolejna moja "ulubienica" Izabela Kuna), szefową ABW, to jednak nie wydaje mi się, żeby na grę wstępna umawiały się na strzelnicy. Potrafi również zabić z zimną krwią. Co prawda w obronie własnej, ale niewiele sobie z tego robi. I praktycznie spływa to po niej jak po kaczce. Dziwne jak na pracownika MKSu. Jednak to nie wszystko. Jej postać jest wszak najbardziej "przefajnowaną" w całym tym serialu. To właśnie ona nie potrafi się zdecydować czy woli w swoim (lub ich) łóżku panów czy panie i w każdej innej sytuacji byłoby to szalenie ekscytujące, ale nie wtedy kiedy tę kobietę gra Popławska. A do tego jej wybranką jest Kuna. To połączenie zabija we mnie całą ekscytację i emocje. Natomiast wciąż ta sama smutna twarz Alicji staje się nudna już po kilku pierwszych minutach, kiedy zauważamy, że raczej próżno szukać na niej innych emocji niż znudzenie. I powoli zaczynamy się zastanawiać kto to tak wszystko głupio wymyślił. To również za jej przyczyną każda scena, w której się pojawia ma ociekać zmysłowością i mrocznym erotyzmem. Kiedy tylko wchodzi do pomieszczenia, w którym znajduje się mężczyzna zastanawiam się dlaczego nie jest w spódnicy, byłoby prościej... A tak, kończy się jedynie na powłóczystych spojrzeniach i absurdalnych wymianach zdań, które gdyby były prowadzone między mężczyznami można by porównać to tych, w których metaforycznie porównują wielkość swoich kutasów. Niestety Alicja nie ma kutasa. Pewnie gdyby miała byłaby szczęśliwsza, bo jak to mówi jeden z bohaterów w pierwszym odcinku "Kraków to nie jest łatwe miasto dla kobiet". Ale to wciąż jeszcze nie wszystko. Mamy jeszcze tajemniczego kilera (nazywa się Klaus Miler i gra go na tyle dobrze na ile pozwala mu scenariusz Norbert Rakowski) na usługach tajemniczego Żyda Aviego Schmidta (w tej roli
Feliks Szajnert), który zajmuje się sabotowaniem wszystkich akcji Ewy Wakar i zazwyczaj kradnie jej lub komuś innemu tego co zostało wcześniej ukradzione. Artystę-fightera Maksa Wernera (Marcin Bosak), który oprócz malowania genialnych kopii arcydzieł zajmuje się organizowaniem walk i czasami braniem w nich udziału oraz rżnięciem jednej siostry (Alicji) i marzeniu o rżnięciu drugiej (Ewy). Mamy jeszcze dwóch kolejnych Żydów, również rodzeństwo, tym razem braci. Są oni powiązani z siostrami Wakar tym, że za okupacji dziadek kobiet za niewielka opłata ("Gracze" Cezana) przechowywał ich dziadka w piwnicy. Jeden z nich mieszka z Ewą i nazywa się Moryc Sharon (Adam Ferency). Jest sobie fałszerzem, pedałem i... chyba już nikim więcej. Drugi to Nathan Sharon (Edward Linde-Lubaszenko). Mieszka w Wiedniu i pedałem nie jest. Zajmuje się natomiast paserstwem na szeroka skalę, a przynajmniej to można wywnioskować z informacji jakie serwują nam twórcy "Miasta skarbów". To chyba wszystko co o nim do tej pory wiemy. Ostatnimi postaciami są nasi dzielni stróże prawa. Ich dowódcą jest inspektor Michał Szatner (Piotr Głowacki). Swoją drogą ciekawe, że w tym serialu prawie nikt nie ma zwyczajnego nazwiska, trochę to pretensjonalne. I niepotrzebne. Ale wracając do Szatnera. Jest po historii sztuki. Był studentem ojca naszych sióstr Wakar. Zna się na niej (tej sztuce) jak mało kto w tym serialu. Jest zmęczony, tajemniczy i cyniczny. Marlowe i Spade mogliby się od niego uczyć palić papierosy i pić whisky. I oddziaływać na kobiety. Ale cóż ponad to? Jak to mówią: "Z gówna bata nie ukręcisz", tak nawet najlepszy aktor (za jakiego uważam Głowackiego) nie da rady pociągnąć postaci na podstawie tak niedorzecznego materiału. Chociaż jest i tak najmocniejszym punktem tego przedsięwzięcia. Jego ekranowi współpracownicy z sekcji ochrony dzieł sztuki nie radzą sobie już tak dobrze. Meksykanka Selena Abar (Helena Ganjalyan), która mówi po polsku bez najdrobniejszego akcentu i zupełnie nie zna się na sztuce; zapatrzona w szefa jak w obrazek aspirant Stefania Górska (Monika Frajczyk) od kontaktów z komputerami oraz Maciej Harny (Adam Krawczuk) - byczek, który został przeniesiony do sekcji dzieł sztuki w związku z nadwyżką estrogenu (Szatner współpracował do tej pory z trzema kobietami). Testosteronu jest teraz tyle, że napięcie trzeba rozładowywać szybkimi numerkami w pracy (Selena i Harny), a podejrzanego aresztować zapraszając go uprzednio na rundkę boksu w klatce (ponownie Harny i kolega Maksa Rafał vel "Goryl").

Jedyne co przemawia na korzyść tej produkcji to ładne kadry Krakowa i przyjemna muzyczka na zakończenie każdego odcinka, ale to mogę mieć bez oglądania serialu. Wystarczy, że włączę sobie płytę i przejrzę galerie pocztówek Krakowa, których zatrzęsienie nie tylko w necie. Myślę, więc że to za mało, żeby dalej wydawać naszą kasę na takie gówno (w końcu TVP zabiera biednym obywatelem pieniądze pod postacią niesłusznie pobieranego abonamentu RTV). Zdecydowanie uważam, że ten konkurs powinien wygrać Pasikowski i jego "Glina". Może bym się wtedy wreszcie dowiedział co się stało z postrzelonym na ulicy w środku nocy Gajewskim oraz jak twórca zaplanował zakończyć ten jeden z najlepszych seriali kryminalnych w historii polskiej telewizji.

Moja ocena: 3/10