środa, 20 listopada 2013

[54] Film: "Gra Endera / The Enders Game" (2013)


Już od kilku dni próbuję się uporać z tym tekstem, ale ciągle brakowało czasu, a co chyba bardziej znaczące, także weny. Mam tutaj na myśli recenzję filmu w reżyserii i ze scenariuszem Gavina Hooda, a zarazem książki Scotta Orsona Carda "Gra Endera". Jednak nadszedł wreszcie czas aby i o tym wielkim kinowym przedsięwzięciu napisać kilka słów. 



Obecnie S. O. Card jest pisarzem bardzo popularnym i cenionym w środowisku. Kimś kto ma ugruntowaną pozycję i rzesze fanów na całym świecie. Jednak jego przygoda i wielka popularność zaczęła się właśnie od książki "Gra Endera" napisanej w 1986 roku (obecnie mamy już całą sagę poświęconą losom Endera Wiggina składającą się z 10 tomów, z czego przedostatni, "Earth Afire", został opublikowany w USA w czerwcu tego roku, a kolejna, "Earth Awakens", jest w przygotowaniu), a właściwie, to od opowiadania pod tym samym tytułem, które zostało opublikowane na łamach sierpniowego numeru "Analogu" z roku 1977 wydawanego przez Bena Bovę, a było zaczątkiem do książki. Autor pisząc swoje najnowsze powieści, trylogię ukazującą ziemię jeszcze sprzed wydarzeń w "Grze Endera", zwrócił widocznie uwagę filmowców na swoją najbardziej nośną i znaną postać jaką jest Andrew 'Ender' Wiggin. 

S. O. Card i jego największe dzieło, tym razem w wersji filmowej

W taki oto sposób przechodzimy do filmu. Filmu, który jest dość dokładną ekranizacją książki w pewnych jej aspektach, a inne znowuż zdecydowanie ucina lub przemilcza. Jest to rozwiązanie z jednej strony konieczne, a zarazem niezrozumiałe, ale do tego przejdę w dalszej części.


Zacznę może od krótkiego wprowadzenia w fabułę. "Gra Endera" opowiada nam historię świata przygotowującego się do wielkiej bitwy z obcą rasa, tzw. robalami, która już kiedyś zaatakowała ziemię i choć dzięki genialności jednego z dowódców, Mazera Rackhama, udało się pokonać ich wielokrotnie liczniejszą armię, to ludzie wciąż żyją w strachu przed ponownym atakiem. W związku z tym opracowano rewolucyjny program wojskowy, w którym spośród najinteligentniejszych dzieci z całego świata wyłoniony zostanie przyszły dowódca gwiezdnej floty. A Ender jest tym, na którego wszyscy zdają się liczyć, bo tylko on może wygrać nadchodzącą wojnę... Ale przed nim jeszcze długa droga.


Po przeczytaniu książki moją największą obawą co do filmu było to, jak twórcy poradzą sobie ze znalezieniem tak dużej liczby młodych aktorów, którzy by przekonująco oddali emocje bohaterów (bo nie wiem czy wiecie, ale Ender trafiając do Szkoły Bojowej ma zaledwie 6 lat, a jest tam w niej wielu jego rówieśników, którzy grają równie ważne jak on role). Jednak tak jak przypuszczałem, autorzy poradzili sobie z tym problemem w bardzo prosty sposób - zawyżając wiek postaci. I tak Ender nie ma lat 6 lecz około 12, a dodatkowo gra go chłopiec mający lat 16 (w Endera wcielił się Asa Butterfield, znany z tytułowej roli w "Hugo"). I po problemie, bo tak jest w przypadku znaczniej większości bohaterów. Czy to dobry zabieg? Myślę, że jedyny właściwy, bo inaczej nie dałoby się "ogarnąć" całej tej dzieciarni na planie, a poza tym niektóre sceny z udziałem tak małych dzieci nie przeszłyby "cenzury". Abstrahując jednak od rozważań o słuszności tego posunięcia, najważniejszym wydaje mi się fakt, że młodzi aktorzy zaangażowani do tego filmu poradzili sobie naprawdę dobrze. Ich gra jest przekonująca i dobrze odzwierciedla targające nimi uczucia. To na pewno można policzyć twórcom jako plus. Ale także i dorosła obsada spisuje się nieźle. A w dwóch dość istotnych fabularnie rolach pojawiają się nawet dwie wielkie gwiazdy: świetny Harrison Ford jako pułkownik Hyrum Graff i Ben Kingsley jako osławiony Mazer Rackham. 


Jeśli spojrzymy na wizualny efekt końcowy, to realizatorzy "Gry Endera" poradzili sobie z zadaniem dość dobrze. W trakcie czytania zastanawiałem się co prawda, jak rozwiążą problem treningów młodych żołnierzy, ale wyszli z tego przedsięwzięcia z tarczą. Efekty specjalne, szczególnie w końcowej bitwie, także robią niezłe wrażenie. Wszystko razem dobrze komponuje się z muzyką, choć ta, nie wybrzmiewa poza obraz, a raczej go uzupełnia i z nim współgra.

B. Kinglsey jako Mazer Rackham

Sama historia także prowadzona jest dość sprawnie, nie ma większych przestojów ani fabularnych mielizn. A jeśli już się pojawiają momenty wyciszenia, to są one zdeterminowane fabularnie, a nie wynikające z nieudolności twórców. Jednak w tym miejscu chciałbym powrócić tego, o czym napomknąłem na początku, a mianowicie o pominięciu wielu wątków książkowego pierwowzoru. Nie wpływa to może jakoś bardzo mocno na samą przyjemność z seansu i chyba jednak ułatwia zrozumienie całości osobom nie znającym książki, ale może być kłopotliwe w konsekwencji chęci kontynuowania sagi o Enderze. I co najdziwniejsze, film trwa zaledwie 114 minut, a spokojnie można by go było wydłużyć o kolejne 25 i spróbować wygrać wszystkie wątki. Wspominam o tym mając w pamięci zabieg jaki przeprowadzili twórcy "Hobbita", dzieląc tę, podobnej objętości książkę, na trzy filmowe części trwające ponad 2 godziny każda. Nie twierdzę oczywiście, że "Ender's Game" potrzebuje aż trzech części, bo wydaje mi się, że wtedy obraz ten z filmu akcji zamieniłby się raczej w dramat psychologiczny analizujący psychikę dziecka (zgodnie z tym co zaprezentowane zostało w książce), ale tak drastyczne zrezygnowanie z dużej ilości treści jest dla mnie co najmniej zastanawiające. 


Jednak podsumowując obraz jaki dostaliśmy i nie zastanawiając się zbytnio nad tym co by było gdyby, stwierdzam, że jest to film naprawdę sprawnie zrealizowany, spójny fabularnie i trzymający zadowalający poziom. Moja ocena to 7/10. Polecam go jako kawałek dobrej rozrywki, ale mam nadzieję, że sam film będzie zapalnikiem do sięgnięcia po książki (tak jak stało się to w moim przypadku), bo Card stworzył naprawdę oryginalny i ciekawy świat, który warto poznać. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz