Jak tylko ją zobaczyłem, od razu pomyślałem, że muszę ją mieć. I to nie w formie ebooka, ale taką prawdziwą, z papieru. Tak delikatnej i czystej w formie, jednoznacznie dającej do zrozumienia co znajdę wewnątrz, okładki nie widziałem już od bardzo dawna. W taki oto zachwyt wprowadziła mnie wizualna strona najnowszej powieści Mai Lidii Kossakowskiej pt. "Takeshi. Cień Śmierci". Niestety na tym kończą się zachwyty. A szkoda, bardzo wielka szkoda...
Nie wiem czy to jest jakaś klątwa, ale jak tylko biorę do ręki fantasy, które wyszło spod ręki kobiety to zawsze z opowieścią jest coś nie tak. I nie to, że się zrażam, bo próbowałem już naprawdę wiele razy.. Czytałem klasykę w wykonaniu Le Guin. Czytałem największe hity takie jak Hunger Games Suzanne Collins. Czytałem nawet mniej znany włoski cykl autorstwa Lici Troisi. I kupa. Albo nudno i na wskroś nieciekawie (czyżby to synonimy?;>). Albo w miarę ciekawie ale ckliwie. Albo zupełnie infantylnie i do tego obrzydliwie... No i teraz Kossakowska. Choć nie jest to pierwsza jej powieść, a i ja z polską fantasy nie jestem znów jakoś bardzo na bakier, to jeszcze nigdy nie złożyło się, aby nasze drogi się zeszły. Aż do niedawna za sprawą "Takeshiego...". Fantastycznej historii utrzymanej w malowniczym klimacie lekko unowocześnionej Japonii ery samurajów.
Na dobrą sprawę zielonooki Takeshi ma wszystkie przymioty do tego, aby stać się moją nową ulubioną postacią literackiego fantasy (zważywszy na to, że to co przeczytałem było dopiero pierwszym tomem), jednak jest kilka "ale", które chyba na to nie pozwolą. Po pierwsze wydaje mi się, że autorka nielicho przeholowała z urozmaiceniem świata w jakim toczy się historia. Przeogromna ilość postaci, Klanów, Zakonów, interesów, konszachtów, zdrad itp. jest dość trudna do ogarnięcia i do tego zupełnie nie potrzebna, a prowadzi to wszystko do tego, że po 450 stronach "dali gówno wiem". Bo niby rozumiem, że osią całej historii jest postać renegata, zdrajcy Zakonu Czarnej Wody, najlepszego szermierza w świecie (albo prawie najlepszego) Takeshiego o pseudonimie Cień Śmierci, ale co oprócz tego? Po drugie wydaje mi się, że autorka tworząc swój świat zrobiła trochę tak jakby wzięła "Wiedźmina", napchała go sterydami udekorowała lukrem i cekinami i z Sapkowskiego never never landu rzuciła do Japonii. Może to zbyt ostry zarzut, ale takie odniosłem wrażenie. Te wszystkie szkolenia jakie przechodzą adepci Zakonu i późniejsze ich umiejętności jednoznacznie kojarzą mi się właśnie z tamtą sagą. Jednak u Sapkowskiego byli wiedźmini, magowie i czarodziejki a tutaj mnogość przefantazyjnych Zakonów trochę przeraża (łącznie jest ich 8):/ Bo co powiecie na przykład na kota nekromatę (powinno się chyba pisać nekromantę, ale tak było w książce, więc zachowuję pisownie oryginału) który tańcząc nad trupem czarnoskórej gejszy i odprawiając swoimi łapkami rytualne czary-mary stara się porozumieć z jej duchem, hę? Fajne? Ja nie wiedziałem czy się śmiać, czy brać to mimo wszystko na poważnie :| Nie wiem już tak naprawdę czy autorka postanowiła stworzyć jedyny w swoim rodzaju pastisz i po prostu puszcza do nas oczko, czy co gorsza jawnie drze z czytelników przysłowiowego łacha. Bo takich bredni dawno nie czytałem. Połączenie ckliwego i żałosnego romansu, brutalności Kill Bill'a ze spiskami rodem z Le Carré, to jak dla mnie zdecydowanie za dużo.
Jak sobie czytam recenzje tej książki, to większość ludzi jest nią zachwycona na 7 albo więcej. Mnie tak naprawdę podobały się tylko dialogi napisane z dużą pomysłowością i często z dużym poczuciem humoru oraz rewelacyjne sceny walki napisane z wielkim kunsztem i dbałością o dynamikę oraz szczegół (tych jednak było jak na lekarstwo).
Już na zakończenie dodam tylko, że autorka zakończyła pierwszą część opowieści w najbardziej emocjonującym momencie całej historii, tym samym zmuszając potencjalnych czytelników do kupienia następnego tomu jeśli tylko chcą się dowiedzieć jak potoczyły się dalsze losy głównego bohatera. To bardzo nie ładnie, bo naszą ciekawość powinna wymusić w inny sposób, na przykład wciągając nas w bieg wydarzeń, oplatając mackami ekscytującej akcji, a nie trywialnym "czy on przeżyje". Słabo. Bardzo słabo.
Już na zakończenie dodam tylko, że autorka zakończyła pierwszą część opowieści w najbardziej emocjonującym momencie całej historii, tym samym zmuszając potencjalnych czytelników do kupienia następnego tomu jeśli tylko chcą się dowiedzieć jak potoczyły się dalsze losy głównego bohatera. To bardzo nie ładnie, bo naszą ciekawość powinna wymusić w inny sposób, na przykład wciągając nas w bieg wydarzeń, oplatając mackami ekscytującej akcji, a nie trywialnym "czy on przeżyje". Słabo. Bardzo słabo.
Ocena 5/10
Eee tam, marudzisz. Jeszcze nie czytałem, ale na pewno marudzisz :D Czytałem "Siewcę Wiatru" i jeśli chodzi o zwykłą rozrywkę, to książka dawała radę. Myślę, że i tu jest całkiem nieźle :P
OdpowiedzUsuńPewnie tak, ale w końcu ja tu jestem po to żeby marudzić ;) Przeczytaj najpierw, a później się pospieramy kto ma racje :P
UsuńOoooo jak ja nienawidzę takich chwytów, jak zakończenie książki gdzie nie wiadomo co dalej. To jest taka żenada, że aż krew mnie zalewa! To jest żałosne chwytanie się brzytwy. Najchętniej bym zakazał takich posunięć. Miałan napisać coś jeszcze, dlaczego nie sięgnę po tę lekturę, ale tak zeźliła mnie końcówka Twojej recenzji, że mam ochotę napisać do p. Kossakowskiej, żeby się waliła :D
OdpowiedzUsuńNo niestety, ale tak właśnie zakończyła. Takim tandetnym i oklepanym cliffhangerem :( Bez sensu całkowicie. Ale nic do niej nie pisz, bo jeszcze jej się smutno zrobi ;)
Usuń