niedziela, 5 stycznia 2014

[55] Film: "Wolf of Wall Street" (2013)

Co przychodzi Wam na myśl, kiedy widzicie/słyszycie nazwisko Martin Scorsese? Mnie, na przykład, rozpościerają się przed oczami niezmierzone obszary genialnych obrazów. Dzieje się tak pewnie dlatego, że Marty jest moim ulubionym reżyserem ever, ale pewnie i dlatego, że gość naprawdę jest dobry w tym co robi. A robi naprawdę dużo. Robi na przykład filmy, które na stałe weszły do światowej kinematografii i od kilku dekad cieszą, wzruszają, poruszają wyobraźnie milionów widzów na całym globie. Ale zwrot robi filmy sugeruje, że myślimy o Scorsese jedynie jako o reżyserze, a jego działalność w sferze kina jest o wiele większa. Oprócz reżyserowania pisze także scenariusze (a także tworzy scenorysy). Mało? Gra epizodyczne rólki w swoich obrazach. Pewnie komuś innemu by już wystarczyło, ale nie Marty'emu, który od najmłodszych lat żyje kinem. Tak więc, jak większość ludzi związanych z kinem od lat wielu, jest też producentem większości swoich, ale też cudzych filmów. To co, kończymy? Nie, jeszcze dwie sprawy. Scorsese dubbinguje i podkłada głosy w bajkach i filmach (bywa też narratorem różnych obrazów) i co jest dość osobliwe w branży, jest zapalonym miłośnikiem filmów dokumentalnych. I nie chodzi mi tutaj o to, że je ogląda, ale o to że je kręci, i to w niezłej częstotliwości jak na gościa, który może się poszczycić takimi klasykami jak "Taksówkarz", "Chłopcy z ferajny", "Wściekły byk", "Kolor pieniędzy", "Kasyno", "Infiltracja" i wiele innych. Ma ich na swoim koncie już kilkanaście i co ciekawe, te najbardziej znane dotyczą muzyków, m.in. Boba Dylana ("Bez stałego adresu: Bob Dylan"), Michaela Jacksona ("Bad"), Rolling Stonesów ("Rolling Stones w blasku świateł"),Georga Harrisona ("George Harrison: Living in the Material World"); czy też innych artystów - filmowców jak i pisarzy - jak choćby obrazy o Elia Kazanie ("A Letter To Elia"), czy też Fran Lebowizt ("Public Speaking"). Dodatkowo był też pięciokrotnie żonaty, a to też jest wyczyn! :D


No a co Wam chodzi po głowie jak jakiś plakat wyszepcze do Was czule. . . . . Leonardo DiCaprio? Wciąż macie przed oczami Arniego z "Co gryzie Gilbert'a Grape'a" (1993)? A może pięknego i lekko nieporadnego Jacka Dawsona, który nie potrafił się wciągnąć na krę w "Titanicu" (1997)? Czy może bardziej przemawia do Was obraz aktora, który Leo buduje na nowo od, mniej więcej, 2002 roku? Jeśli najbliższa Waszemu sercu jest ta ostatnia opcja, to wiecie, że DiCaprio jest aktorem GENIALNYM i bardzo różnorodnym jeśli chodzi o możliwości kreacyjne. A takie role jak Howard Hughes ("Aviator"), Billy Costigan ("Infiltracja"), Dom Cobb ("Incepcja"), Teddy Daniels ("Wyspa tajemnic"), J. Edgar Hoover ("J. Edgar"), Calvin Candie ("Django") potwierdzają tylko moje słowa. I choć Akademia wciąż nie chce go docenić (podobnie jak i Martina Scorsese, który ma na swoim koncie jedną statuetkę), to my, widzowie, wiemy jaka naprawdę jest wartość tego aktora, a i Akademia pewnie w najbliższym czasie wreszcie podejmie właściwą decyzję. 

A co się stanie kiedy te dwie wielkie postaci spotkają się razem na planie? Wtedy możemy oczekiwać powtórzenia fajerwerków takich jak te z "Aviatora" czy "Infiltracji"! I tak też jest w przypadku najnowszej produkcji, w którą zaangażowanych jest tych dwóch Panów, czyli "Wolf of Wall Street". Film ten opowiada historię Jordana Belforta (na ile prawdziwą, tego nie wiemy, ale postać jest autentyczna). Ten młody broker giełdowy w momencie rozpoczęcia swojej kariery, czyli na przełomie lat 80. i 90. jest jeszcze dość onieśmielony całym blichtrem sanktuarium pieniędzy jakim było, jest i będzie Wall Street. Jednak w momencie kiedy zdaje egzamin i awansuje na pełnoprawnego brokera, firma w której pracuje, zostaje zmieciona z powierzchni ziemi przez krach giełdowy z 1987 roku, tzw. "czarny poniedziałek", największy od czasów "czarnego czwartku" z roku 1929. 

Jordan i jego koledzy na początku swojej "kariery" jeszcze w zaadaptowanym na biuro warsztacie samochodowym

Jednak Belfort się nie poddaje. Nie chce robić czegoś czego nie lubi, a nie lubi wykładać towaru w sklepie, czyli wykonywać pracy, która jest w zasięgu jego ręki. Lubi za to być brokerem. Dodatkowo jest zdeterminowany aby zostać milionerem, a żadna inna praca w krótkim czasie nie przyniesie mu takich pieniędzy. Pewnego dnia trafia w gazecie na ogłoszenie: "zatrudnię brokera". To dziwne, bo w czasach kryzysu raczej się zwalnia pracowników, niż ich zatrudnia, ale co tam, sprawdzić nie zaszkodzi. Kiedy Jordan dojeżdża na miejsce okazuje się, że jest to okropna zapchlona dziura, w której sprzedawane są tzw. akcje śmieciowe, czyli takie po kilkanaście centów. Belfort nie jest zachwycony i już chce wychodzić, kiedy nagle dowiaduje się, że zysk brokera ze sprzedaży tego typu akcji jest 50 razy większy niż w przypadku transakcji przeprowadzanych na Wall Street (1% Wall Street, 50% akcje śmieciowe). To go przekonuje aby zostać, a po pierwszej przeprowadzonej transakcji na sumę 4 tyś. dolarów, z których 2 tyś. trafiają do jego kieszeni, zastaje guru całej tej "firmy". Po pewnym czasie postanawia zmaksymalizować zyski. Zbiera kilku swoich przyjaciół, którzy zajmowali się wcześniej głównie sprzedawaniem trawy, i postanawia ruszyć z kopyta. Najpierw wynajęty warsztat przerabia na "firmę brokerską", a po pierwszych sukcesach przebiera swoich brzydkich kolegów w garnitury, zatrudnia jeszcze kilkunastu innych i przenosi się do większego biura. I tak dzieje się kilka razy. Coraz drożsi krawcy i większe wnętrza. Komputery zajmują miejsce różowych wydruków, a przerwy na lunch zmieniają się w przerwy na dziwki i kokę. Bo najważniejsze to rozładowywać napięcie generowane przez stresującą pracę. Tak powiedział Jordanowi jego pierwszy szef - Mark Hanna (Matthew McConaughey) - a on wziął sobie tę zasadę (za)mocno do serca.

Ameryka...kraj wielkich możliwości...

I tak to się już toczy. Coraz więcej koki, coraz droższe dziwki, coraz lepsze ubrania, coraz szybsze samochody, coraz większe domy, no i ma się rozumieć coraz większe przekręty, aby można było sobie na to wszystko pozwolić. Tempo życia Belforta i jego kolegów jest oszałamiające. A i szybkość gromadzenia przez niego fortuny także wykracza poza wszelkie zdroworozsądkowe normy. Ale koniec o samym Belfordzie, bo jego historia nie byłaby tak ciekawa i porażająca, gdyby nie oszałamiająco dobre aktorstwo i świetna reżyseria. W tym filmie każdy, ale to dosłownie każdy, świetnie odgrywa swoją postać. Wiadomym jest to, że Leo jest postacią pierwszoplanową i dominującą pod względem warsztatu jak i doświadczenia. Jednakowoż nie tylko on przykuwa uwagę widza. Także Jonah Hill, którego dotychczas znałem jedynie z "Moneyballa", może odhaczyć postać Donniego Azoffa jako najlepszą w swojej dotychczasowej karierze. A i Margot Robbie, grająca ponętną i seksowną drugą żonę Jordana, nie ma się czego wstydzić, bo jej kreacja także była pełnowymiarowa i ciekawa. Jeśli chodzi o aktorów to można by tak wymieniać bez końca, bo wszyscy byli świetni, jednak chciałbym jeszcze tylko wspomnieć o osobie Jean'a Dujardin'a w roli przebiegłego szwajcarskiego bankiera (brawa!) i epizodzie Matthew McConaughey'a, który świetnie wciela się w szefa DiCaprio w początkowej fazie filmu. 
 
Pojawił się tylko na kilka minut, ale natchnął Jordana na całe życie :)

Te świetne, pełnowymiarowe postaci, to pewnie zasługa scenarzysty Terence'a Winter'a, który do tej pory być może w zbyt wielu filmach swych palców nie maczał, ale rękojmią jego fachowości powinien być fakt, że był odpowiedzialny za takie seriale jak "Rodzina Soprano" i "Zakazane Imperium". 

Dbałość o szczegóły to podstawa :)

Nie da się tez ukryć, że całość nie wyszła by pewnie tak rewelacyjna, gdyby nad wszystkim nie czuwał Martin Scorsese. To jego doświadczenie i genialna drobiazgowość pozwoliły połączyć ten trzygodzinny zlepek przeróżnych scen o najrozmaitszym stopniu emocjonalnego wyrazu w jeden spójny i wciągający obraz. Pewnie pomogła w tym także współpraca przy montażu z niezastąpioną Thelmą Schoonmaker, z którą zrobił już razem 26 filmów. 

...no bo w sumie czemu nie?;>

Niezaprzeczalną zaletą filmu, oprócz tych, które dotychczas wymieniłem, jest także humor, który pojawia się w najróżniejszych momentach filmu i daje chwile wytchnienia w tym galopującym natłoku akcji. Dużo daje też dobra muzyka i ciekawy, z "czuciem" dobrany soundtrack. A także piękne zdjęcia. 

Nie ma to jak zdrowa frustracja! Aha, bo może nie wszyscy widzą/wiedzą, on zjada właśnie akwariową rybkę ;)

Co tu dużo mówić, film jest naprawdę dobry i myślę, że każdy fan dobrego kina powinien dopisać go do swojej listy must see, bo jest to najbardziej szokujący, wulgarny i wbijający w fotel film tego (i zeszłego) roku. I jeden z najmocniejszych w wykonaniu Scorsese od czasów "Kasyna". Moja ocena to 9/10.

Kto bogatemu zabroni prowadzać się z małpą po biurze? :D

P.S. Tak na marginesie, to komuś też się nasuwały skojarzenia z "Blow"? Bo ja jakoś przez cały seans doszukiwałem się podobieńsw :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz