poniedziałek, 16 listopada 2015

[128] Film: Spectre (2015)


To co za chwilę przeczytacie jest dla mnie bardzo trudne i przykro mi jest to pisać, bo rani mnie tak samo mocno jak wszystkich fanów serii filmów o agencie jej królewskiej mości, ale stało się. Właśnie w tym roku została wypuszczona na ekrany kin najgorsza ze wszystkich dotychczasowych części przygód agenta double "o". Piszę tak otwarcie o swoich odczuciach na temat filmu już na samym wstępie, żeby wszyscy ci, który spodziewają się kolejnej laurki mieli szansę w porę zrezygnować z czytania. 



Mamy tutaj do czynienia z pierwszym od 44 lat filmem serii (od roku 1971), w którym twórcy ponownie mogli wykorzystać nazwę "Spectre" - czyli tajnej organizacji przestępczej wpływającej na wiele wydarzeń na świecie i kontrolującej dużą część światowej ekonomii. I z przykrością muszę stwierdzić, że chyba zbyt zawróciło im to w głowie, bo za punkt honoru wzięli sobie, aby poprzednie trzy epizody z Craigiem połączyć w jedną całość z pięknym podsumowaniem właśnie w Spectre. Mamy tutaj więc w *huj tłumaczeń, wyjaśnień i jednej wielkiej domyśliady. W końcu wątków jest sporo a mają się łączyć we w miarę spójną całość. I tak na samym końcu dowiadujemy się, że Blofeldem jest przybrany brat Bonda. Słabo, nie? Też mi się tak wydaje. No bo jaki pojebus uwierzyłby w aż tak wyszukaną zemstę tylko za to, że tatuś lubił nas mniej niż syna swoich przyjaciół. 


Ale mniejsza o to. Ten film był słaby w każdym, tak do tej pory istotnym, elemencie bondowskiej mitologii. Na pierwszy plan wysuwają się oczywiście kobiety. Mamy tutaj zestaw najgorzej dobranych "dziewczyn bonda" w historii. Najpierw ten podstarzały włoski kurwiszon - Monica Bellucci - którą kojarzę tylko z roli włoskiego kurwiszona w średnim wieku (oczywiście myślę tutaj o Malenie). Zwieńczeniem i ukoronowaniem całości jest natomiast  jakaś zimna suka z miną jak srający kot na pustyni; ani zabawna, ani ładna, ani nawet seksowna - Léa Seydoux. Do tego w takim wieku, że mogłaby być raczej jego córką niż konkubiną. Jak już chcieli seksowną blondynkę o podobnej urodzie to było wziąć Scarlett, ale w sumie nie moja sprawa. 


Przejdźmy dalej. Kolejną porażką jest fakt, że Samowi Smithowi udało się stworzyć najgorszy utwór rozpoczynający czołówkę Bonda w historii. To kolejny wyczyn Specrte po oszałamoająco nijakich dziewczynach. A co poza tym? Hmm... w sumie nie ma za bardzo o czym pisać. Uwagę przyciąga na pewno scena otwarcia prezentująca meksykańskie święto zmarłych. Jest genialna, choć też tylko do momentu zamknięcia przez Bonda drzwi hostelowego pokoju. Później jest niby ciekawie, niby coś się dzieje, niby strzelają i walą się po mordach, ale to wszystko jest takie bez celu i sensu, takie na siłę, że aż boli. Jedyne co wyróżnia się na plus to nawet zgrabnie zrealizowany i zmontowany pościg dwoma pięknymi samochodami - Aston Martin Db10, który został wyprodukowany w 10 egzemplarzach specjalnie na potrzeby Spectre (z czego 7 zostało totalnie zniszczonych) i Jaguar C-X75 (nazwa okropna, ale za to jakie auto...) - po ulicach wiecznego miasta. No i druga rzecz, to scena tortur Bonda, która sprawiła, że i mnie bolało. Nie piszę oczywiście, że mi się to podoba i że lubię takie rzeczy, bo raczej stronie od oglądania tego rodzaju przejawów przemocy, ale skoro czułem się tak niekomfortowo podczas jej oglądania, to znaczy, że wywarła odpowiednie wrażenie (podobnie zresztą było w Casino Royal kiedy Le Chiffre znęcał się nad genitaliami biednego Jamesa). No i nowy C, czyli szef połączonych sztabów wywiadów (czy jakoś tak) w wykonaniu Moriarty'ego (wiecie, chodzi mi o Andrew Scotta) był naprawdę dobry. Te jego marszczenie nosa i obłąkane spojrzenie. Dzięki nim zawsze robi na mnie wrażenie psychola, ale musi uważać, bo jeszcze 2-3 takie role i przepadnie w tej szufladzie. 


Cóż jednak więcej? Ani M w wykonaniu strasznie postarzałego Ralpha Finnesa, ani Moneypenny kreowanej po raz drugi przez Naomie Harris nie rzucały na kolana. Jedynie Ben Whishaw w roli Q jakoś się wybronił, ale bez fajerwerków. Nie będę tutaj nawet wspominał o Christophie Waltzu, ponieważ Ernest Stavro Blofeld w jego wykonaniu był po prostu słaby. Zbyt miły a przy tym zupełnie bez krztyny przerażającego psychopatyzmu ukrytego pod zasłoną uprzejmości i dobrych manier. 


Ot i wszystko. Gdyby to był jakikolwiek inny film, to po prostu bym to przyjął jako zwykła nieudaną produkcję. Jednak od Bonda, którego twórcy dysponują środkami, o których inny mogą często tylko pomarzyć wymagam zdecydowanie więcej i nie lubię rozczarowań. A ten film był jednym wielkim rozczarowaniem. Szkoda, że w tak miałki sposób z serią rozstaje się jeden z najlepszych odtwórców roli komandora Bonda, ale parafrazując Ricka Blaine'a można powiedzieć: We'll always have Casino Royale and Skyfall.


Moja ocena: 5/10

P.S. A teraz zagadka dla tych który już widzieli film: w którym miejscu pojawia się wódka Belvedere, czyli oficjalny alkohol tej części przygód Bonda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz