czwartek, 31 grudnia 2015

Sylwestrowo!





Kiedy Nowy Rok nadchodzi,
Kieliszeczek nie zaszkodzi,

Kufel piwa to za mało,
Litr szampana by się zdało.

Trzeba opić wszystkie troski,
By następny rok był boski.

Niech Cię nadmiar kasy męczy,
Niechaj fiskus Cię nie dręczy,
 
Niech rodzina w szczęściu żyje,
Zegar życia długo bije.


SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!
 












środa, 30 grudnia 2015

[131] Film: "Ant-Man" - 2015

Lubimy marvelowskie historyjki. Naprawdę. I marvelowskich bohaterów też lubimy. Ja na przykład najbardziej lubię Kapitana Amerykę, a ta Ona tego małego z łukiem (chodzi oczywiście o Hawkeye, jeśli ktoś jeszcze tego nie wie) a później... Kapitana Amerykę. Lubimy jeszcze Iron Mana (w pierwszej wersji wyszło Iron Mama :D), Czarną wdowę (to głównie ja :-)) i jeszcze kilku innych. Ale od niedawna w rodzinie marvelowskich bohaterów, a przynajmniej tych filmowych, mamy nowego milusińskiego - Ant-Mana.

Aruś (:-P): Czy Tobie również wydaje się, że Ant-Man jest jednym z najbardziej niedorzecznych i absurdalnych pomysłów i postaci, jakie zostały sfilmowane przez Marvela?

Paulina: Zdecydowanie tak. Zakładasz jakiś skomplikowany kombinezon, prawie jak na motocykl, z jakimś specjalnym płynem, i jak wciśniesz guzik w rękawicy to robisz się malutki. A kask jest potrzebny, żeby płyn nie "zjadł" mózgu. Ale po co, na co i dlaczego jakość słabo wyjaśnione. A, i jest jeszcze w kombinezonie inny magiczny guzik , który jak naciśniesz odejdziesz w niebyt :| To po kiego czorta jest ten guzik :| No tak i jeszcze trenowanie mrówek, falami podświadomości (chyba).
A tak w ogóle to dlaczego mrówki?

A.: Tak, z jednej strony samo skomplikowanie całej tej technicznej otoczki wokół kombinezonu i tych bredni z trenowaniem owadów jest słabe, ale też sam pomysł powstania takiego małego ludzika, który ma super moc jest trochę dziwny. Było niby w filmie wytłumaczone, że taki mały człowieczek się przydaje (pokazywali zdjęcia z jego działalności - chyba- zimnowojennej, bo przecież podczas WWII działał Kapitan Ameryka, to powinni się znać), ale też tego nie kupuje. Jednak poza tym, że sama postać jest absurdalna, to jednak sam film okazał się bardziej w haistowskim stylu (chodzi mi oczywiście o pokazanie przygotowań i przebiegu napadu) niż superbohaterskim i to chyba wyszło mu na dobre. Jak myślisz?

Ale, że niby co to za gówno jest? I do czego to kucze służy?!

P.: Hmmm... Zmiana pomysłu, że nie tylko walka ze złym, ale kradzież czegoś przez "tych dobrych" jest ciekawym pomysłem. Na końcu dochodzi do walki dobra ze złem, ale to w tego typu filmach norma. Wciągnięcie głównego bohatera do całej zabawy też było fajne. Ciekawą rolę w tym odegrał Michael Pena (filmowy Luis), taki plotkarz, który myśli, że zrobi wielki skok, a wychodzi, że jak dziecko dał się wpuścić w maliny :-D. Dobór pozostały bohaterów też jakoś mocno nie przeszkadzał. Niektóre elementy są słabe w tej historii, tak jak nawrócenie się córki (jakoś jak dla mnie za mało emocji), może zabrakło by czasu na uszczegółowienie tych wątków, dlatego pokazali tylko ogólny zarys albo za mało miłości rodzinnej w relacje włożyli Evangeline Lilly i Michael Douglas (Hope Van Dyne i Dr Hank Pym). A Ty ja sądzisz? Może to tylko ja się czepiam szczegółów ;) O, dziecko głównego bohatera było fajne. Nie było męczące jak to większość małoletnich dzieci w filmach. Nie było przemądrzałe ani upierdliwie marudne i nafochowane czy pyskate. Tak mała Cassie mi się podobała. Abby Ryder Fortson (Cassie) dobrze zagrała w tym filmie :-)

A tutaj nasz "crew" szalonych rabusiów, miglanców, cwaniaczków i hustlerów...XD

A.: Zdecydowanie obsada aktorska i dobór aktorów do ról to duży plus tego filmu. Mnie się bardzo podobał "zespół" złodziei. Ten gość co mówił z tym nie wiadomo jakim akcentem - Kurt mu chyba było (David Dastmalchian) - był rewelacyjny. Ale T. I. i szczególnie Michael Pena (dwa filmy z jego udziałem z rzędu; idziemy na rekord!) w roli takiego rozgadanego macho, który jest malutkim gangsterkiem co ukradł mikser (a nawet dwa), ale w konsekwencji bardzo pomaga głównemu bohaterowi i jest chyba najbardziej komiczną postacią w całym filmie, też wypada świetnie. Aktor wcielający się w główną postać - Scott Lang aka Ant-Man (Paul Rudd) - którego wcześniej zupełnie nie znałem - też był spoko. Taki wyluzowany gość. Ja osobiście chyba najmniejszą sympatią po tym seansie będę darzył rodzinę Pymów. Ani Michael Douglas w roli dra Hanka Pyma, ani Evangeline Lilly jako jego córka mnie do siebie nie przekonali. Ich relacja była taka wymuszona, mocno komiksowa - córka która odwraca się od ojca, bo ten się od niej odcina po śmierci matki, a po wielkim katharsis znów są kochającą się rodziną. A dzieciak rzeczywiście spoko. :-D

P.: Główny bohater to gwiazda komedii romantycznych :D

Paczcie jak się odkomednił :-D

A.: Aaaa! To dlatego go nie znałem. :-D Ale chyba dzięki temu komediowemu przetarciu udało mu się z takim powodzeniem wcielić w tak absurdalną postać i zachować do tego wszystkiego dystans. Mnie jakby ktoś powiedział, że mam rozmawiać z owadami i latać na mrówkach to bym uciekł!
Myślisz, że warto się rozpisywać na temat innych aspektów tej produkcji?

P.: Ale jakich? Muzyki nie pamiętam. W ogóle była jakaś? Efekty specjalne? To w końcu taka produkcja, że w większości o nie chodzi. A, że to Marvel to się na tym zna. Szybki aut nie było - tylko ekspresowe mrówki. Tak więc, wydaje mi się, że wszystko co ważne już opowiedzieliśmy. No może jedynie zarys samej historii pozostał ;)

A.: Tak, to chyba bardzo rozsądna konkluzja (a wyścigowe mrówki, mnie rozchichrały fest). Ale z racji, że potrzebujesz praktyki, to ten zaszczyt (zaprezentowania fabuły) oddaję w Twoje ręce. ;)

P.: Mi się podobała ta przytulalska mrówka ;) Jednak wracając do tematu, ten film to opowieść o miłości ojca do córki :)

A.: A nawet dwa razy.

P.: Si :) Mamy Hanka Pyma i Hope, którzy próbują odbudować relacje po konflikcie jaki między nimi zaistniał po śmierci matki Hope. Była zaledwie kilkuletnim dzieckiem, kiedy doszło do tragedii, po której odsunął się od niej ojciec w momencie kiedy najbardziej potrzebowała jego miłości. Przestał poświęcać jej uwagę i wysłał do szkoły z internatem, za co już dorosła Hope się zemściła i usunęła ojca z jego własnej firmy. Oczywiście dowiemy się, że zrobił to wszystko żeby ją chronić, ale czy nie mógł porozmawiać z nią wcześniej? Dopiero wtedy, kiedy światu zagroził psychopata żądny sławy i kasy?! No i mamy historię Scotta i jego córki Cassie. 

A.: Dobrze, że sobie o tym przypomniałaś. :P

Duuużo miłości

P.: Daj skończyć! Po wyjściu z więzienia Scott bardzo chce i się stara robić wszystko, żeby córka nie przestała go kochać. Wydawało mu się, że robi coś wielkiego starając się utrzeć nos potężnemu  koncernowi, jednak skończyło się tak, że zostaje za to skazany na więzienie, co uzmysławia mu, że ludzie czasami mogą inaczej rozumieć czyjeś intencje. Warunkiem dalszych kontaktów Scotta z córką jest płacenie alimentów i znalezienie mieszkania. Tylko skąd wziąć na wszystko kasę, skoro nikt nie chce zatrudnić człowieka z kryminalną przeszłością? Nie chce wracać do więzienia, więc odmawia przyjacielowi udziału w skoku. Ale pieniądz to twardy argument. Zgadza się na skok. Po serii niefortunnych wydarzeń wraca do więzienia (policjantem, który go aresztuje jest przyszły ojczym Cassie/obecny partner jego byłej żony), i właśnie w więzieniu, niby od swojego "adwokata", dostaje pewną niecodzienną propozycję. Pomoc w wybawieniu świata od złych pomysłów technologicznych, i w ramach bonusu również złego człowieka (a mówiąc bardziej dosadnie - niezłego dupka i psychola). Miłość do córek obu ojców jest siłą napędową filmu, który dostarczył miłej rozrywki w zimowy wieczór.

Dr Pym jest podobno w pytke naukowcem.

A.: No i pięknie! Choć chodziło jeszcze o to żeby kraść, bić się, galopować z mrówkami i wysadzać wszystko w powietrze! Ale to już drobiazgi. :-]

P.: Gdyby nie problemy rodzinne to by w ogóle nie było tej historii. ;-P Jak masz ochotę to napisz sam o co chodziło w filmie. :-|

A.: Ale czy ja coś mówię? Bardzo się całkiem nawet zgadzam z tym zarysem fabuły. :-] 

P.: Moja ocena 6/10
A.: A moja 7/10, bo ja widziałem jeszcze wybuchy! :-D

P.: I czołg co z breloczka do kluczy zrobił się pełnosprawnym pojazdem. A tak na marginesie to ciekawe jak, skoro nie miał na sobie kostiumu Ant-Mana ;-P
A jego córeczka Hope podobno w ryj dać umie dać.

A.: No właśnie! Chociaż czołg w kostiumie, to by było dopiero coś. :-D

P.: Ha, już wiem jak czołg zrobił się duży :-D dostał talerzykiem....

A.: Tak, bo zapewne nie wiecie, ale nasz bohater miał takie specjalne krążki do rzucania, które mogły, w zależności od intencji Ant-Mana zmniejszać lub powiększać trafiony obiekt. Między innymi z tego powodu dziecięcy Parowóz Tomek osiągnął kształty pozwalające mu wywalić dziurę w dachu, a z mrówki zrobił się całkiem słodki pupil rozmiarów labradora. :-D

P.: Ok, kończmy to, bo czytelnicy zasną nim dobrną do końca. I kot się już nudzi ;)

A.: Ok, to kończymy. Dziękujemy za uwagę wszystkim, którzy dotarli z nami do końca. Znikamy i zapraszamy na kolejną duo-reckę! ;-) 


wtorek, 29 grudnia 2015

[178] Książka: "Skok" - Janet Evanovich & Lee Goldberg (2015)

Jako, że niedawno były Święta i jestem grzeczną dziewczynką, która kocha książki, „Mikołaj” postanowił mnie nimi obdarować. Jedną z nich był Skok - najnowsza powieść Janet Evanovich (autorki serii książek o Stefani Plum) oraz Lee Goldberga (autora książek i scenariusza serialu o przygodach detektywa Monka). Książka ta była miłym i zaskakującym prezentem, ponieważ mimo, że uwielbiam przygody Stefanii Plum (są dobrą rozrywką, po stresującej pracy), to nie miałam pojęcia, że ich autorka zaangażowała się w nowy projekt (pewnie dlatego, że ostatnimi czasy jestem na „odwyku” i omijam księgarnie stacjonarne i internetowe). Jednak dobrze mieć Mikołaja ;). Prozy Pana Goldberga niestety nie znam. Znam jedynie kilka odcinków serialu o neurotycznym detektywie, któremu w pokrętny sposób zawsze udaje się rozwiązać sprawę. Ale zacznijmy od początku.

Książkę zaliczyłabym do prozy raczej dla pań, czegoś w stylu komedii sensacyjnej. A skoro to literatura kobieca nie może przecież zabraknąć romansu. No i jest, a jakże by inaczej. I nawet mocno iskrzy - najlepszym przykładem będzie relacja z „Co z oczu, to z serca” pomiędzy Jackiem i Karen - to jednak zbliżenie i w tym przypadku jest jak najbardziej niewskazane.

Główną parą bohaterów książki jest agentka FBI Kate O'Hare oraz król przekrętów Nicolas Fox.
Kate jest twardą dziewczyną, która razem z siostrą chowała się w różnych bazach wojskowych, gdzie w danym momencie przebywał ich ojciec. Młodo straciła matkę, więc jej jedynym wzorem stał się "staruszek", który mimo tego, że dużo czasu poświęcał tajnym misjom, to nie zapomniał dać córkom jak najwięcej ciepła i
rodzicielskiej miłości. Kate tak bardzo wciągnęło wojskowe życie, że sama wstąpiła do elitarnych Navy Seals. Jednak w skutek pewnych zawirowań z męskim przełożonym musiała opuścić ich szeregi i postanowiła zostać najlepszą agentką FBI. 
Nicolas jest natomiast międzynarodowym oszustem i piętą achillesową Kate, która prowadzi śledztwo w jego sprawie i próbuje go od dłuższego czasu schwytać. I jak już Kate myśli, że jej się to uda... znajduje jedynie na swoim hotelowym łóżku czekoladki Toblerone. Jednak do czasu. Pewnego pięknego dnia Kate udaje się oszukać króla oszustów i wreszcie go dopaść. Kiedy dziewczyna cieszy się swoim sukcesem i odpoczywa w glorii chwały - sprawa jest już zamknięta i został jedynie proces oraz skazanie Nicka na długie lata więzienia - jej aresztant ucieka. O'Hara nie należy do tych, które tak szybko odpuszczają i już szykuje się do kolejnego pościgu za Nickiem, ale zwierzchnicy postanawiają ją całkowicie odsunąć od tej sprawy przydzielając znalezienie Nicka jednemu, w mniemaniu O’Hary, z bardziej nieogarniętych śledczych FBI. Ale nasza bohaterka się nie zniechęca takimi drobnostkami. Jak przystało na twardą dziewczynę i prawdziwą córkę swojego ojca, kiedy nie chcą jej wpuścić drzwiami czy oknem, to wchodzi kominem. Dzięki rozlicznym „znajomościom” staruszka rusza w pościg za Foxem, który prowadzi ją dużo dalej niż może się spodziewać... a mianowicie do świata oszustw, dużych pieniędzy i bogatego życia. I wszystko to w szlachetnym celu szukania innych złodziei i oszustów. Tak, tak Kate zostaje bowiem wplątana w specjalne tajne śledztwa FBI, w których niemożna z różnych powodów działać legalnie i z literą prawa. A kto będzie Kate w tym wszystkim pomagał? Oczywiście przystojny i ujmujący Nick, co zapowiada ciekawą współprace, zważywszy na wzajemny pociąg fizyczny jaki bohaterowie czują do siebie od momentu kiedy się po raz pierwszy zobaczyli. :) Zespół ludzi ze "specjalnymi umiejętnościami", których Nick zwerbuje, pieniądze FBI z tajnego funduszu „na specjalne okazje” oraz (czasami i po cichu) jej cudowny ojciec emeryt, który nie będzie tracił ani minuty, żeby na przykład zrzucić córkę z samolotu w środku nocy w Grecjii czy uratować z rąk indonezyjskich piratów, a także służył cennymi radami, znajomościami i pomocą w odległych zakątkach świata. To elementy, które z pewnością podkręcają akcję książki. 

A ta jest napisana w bardzo lekki sposób, dzięki czemu nie nudzi swoją fabułą i sprawia, że strony szybko mijają pod palcami. Czytając ją gdzieś z tyłu głowy miałam przekręty Dann'ego Ocean'a (głównego bohatera m.in.: Ocean's Eleven: Ryzykowna gra) czy współprace Neal'a Caffrey'a i Peter'a Burke'a (bohaterowie Białych kołnierzyków), co sprawiało, że chłonęłam ją z jeszcze większą przyjemnością. I okazało się, że Skok nie jest kolejnym nudnym romansidłem w stylu "ona kocha jego, on ją, ale przez dylematy moralne nie mogą być razem", tak jak to z reguły bywa w kobiecej literaturze, tylko naprawdę ciekawą sensacją z szybko galopującą akcją i zręcznie nakreślonymi głównymi postaciami, która może się spodobać nie tylko pustym kobietkom. Duet Evanovich-Goldberg odwalili kawał dobrej roboty. I nie mogę się już doczekać kolejnych tomów, gdyż pakt O'Hare-Fox został wstępnie podpisany na pięć lat. :)
 

Moja ocena 6/10.

niedziela, 27 grudnia 2015

[130] Film: "Marsjanin / The Martian" - 2015

Marsjanina od samego początku ogląda się jak film na faktach. Nic w tym dziwnego, ponieważ jej scenarzyści bazowali na książce autorstwa Andy'ego Weira pod tym samym tytułem. Nie jest to jednak zapis niczyich wspomnień, a zwyczajna powieść science-fiction. Nie zmienia to jednak faktu, że prawdopodobieństwo przedstawianych wydarzeń jest tak duże, że do złudzenia przypomina prawdziwą historię. A jak nam się podobała ta najnowsza produkcja Ridleya Scotta? Zapraszamy na recenzję!


Na początku może kilka słów na temat fabuły. Film opowiada historię Marka Watney'a (Matt Damon), jednego z astronautów misji Ares 3, mającego zbadać powierzchnię planety Mars wraz z pięciorgiem innych astronautów z różnych krajów. Jednak 19 dnia (z 30 jakie miła trwać misja) dochodzi do potężnej burzy (kamiennej/piaskowej?) , która zmusza członków grupy do ucieczki na prom i natychmiastowego opuszczenia planety. W trakcie ewakuacji Mark zostaje trafiony kawałkiem talerza satelity i załoga traci z nim kontakt. Myśląc, że nie żyje z bólem serca postanawiają ratować własną skórę i dokończyć ewakuację bez niego. Następnego dnia rano okazuje się, że Mark został ranny, ale przeżył. Jeszcze chwilę wcześniej był jednym z pierwszych ludzi na Marsie, a teraz wszystko wskazuje na to, że może być pierwszym, który tutaj umrze. Mimo znikomych zapasów żywności i braku łączności Watney postanawia nie poddawać się i zrobić wszystko, żeby ocaleć. Film przedstawia w dość autentyczny sposób wszelkie próby przetrwania na tym nieprzyjaznym pustkowiu. 

- Houston, mamy problem. Ja żyje!

A teraz mamy dla was coś, czego jeszcze na tym blogu nie było. Postanowiliśmy z Pauliną podzielić się z wami swoimi opiniami na temat tej produkcji w jednym tekście. Tak dla urozmaicenia. Trochę niefortunnie zaczęliśmy od filmu, wobec którego mamy bardzo podobne odczucia, jednak może to i dobrze, bo przynajmniej w inauguracyjnym poście tego typu nie dojdzie do otwartej kłótni. ;) Nam się bardzo fajnie pisało, ale czekamy na opinię czy czyta się to równie dobrze!

- Co sądzisz o akcji?
Aruś (:P): Reżyser w dość zręczny sposób utrzymuje u swoich widzów stan ciągłego zaciekawienia prezentowanymi wydarzeniami. Na przemian podwyższając napięcie i rozluźniając je scenami humorystycznymi takimi, jak odnalezienie jedynie nagrań z muzyką disco albo prezentując często nieudane sposoby radzenia sobie marsjanina z rozwiązywaniem napotkanych problemów. I choć pojawiały się czasami sceny spowalniające akcje, które gdyby trwały odrobinę dłużej mogłyby się stać nużące, to jednak Scott w odpowiednim momencie podkręcał akcję jakimś niespodziewanym wydarzeniem nie dopuszczając do jej nadmiernego zastoju i nudy.

Nie ma to jak wykopki w kosmosie :D

Paulina: Poprowadzenie akcji filmu zachęca mnie to zapoznania się z książką na podstawie, której został on nakręcony. Mam ochotę pogłębić swoją wiedzę na temat hodowli ziemniaków na Marsie ;)
Pomimo, że sytuacja, w której znalazł się bohater była groteskowa (przeżyć dziurę w skafandrze, żeby zdać sobie sprawę, że się umrze samemu na obcej planecie), to jednak cały czas trzymałam kciuki (i uśmiechałam się pod nosem), żeby mu się udało jakoś przeżyć do czasu misji ratunkowej.

- A aktorzy i ich gra?
A.: Jak zwykle nie mam najmniejszych zastrzeżeń do Matta Damona. Jest on, moim zdaniem oprócz fabuły, najmocniejszym ogniwem całego filmu. Ale to normalne, bo to świetny aktor. Reszta obsady na czele z Jeffem Danielsem w roli dyrektora NASA również radzi sobie bardzo dobrze. Nie ma większych zgrzytów w obsadzie, a tym bardziej aktorów, którzy by wybitnie nie pasowali do roli.  

P.: Nawet Melissa Lewis (Jessica Chastain), która powinna być twardym dowódca posiadającym serce ze stali, a wyszła trochę rozmemłana jak to kobieta z wyrzutami sumienia, jakoś bardzo mocno nie psuła tego obrazu.



- A czy warto wspominać o muzyce?
A.: Powiem szczerze, że oprócz disco, o którym zapomniałem, a na które to właśnie Ty zwróciłaś moją uwagę, kompletnie nic nie pamiętam, a to oznacza, że była naprawdę dobra, bo idealnie wpisywała się w film i uzupełniała  poszczególne sceny budując napięcie lub je rozluźniając.

P.: Tak, ciekawym zabiegiem było odwołanie się do muzyki disco. Co by się nie mówiło, same hity. ;)
Podobno było kilka uwaga do Scott'a, że nie zaprosił do współpracy Vangelis'a, który świetnie się sprawdza w takich obrazach. Jednak uważam, że Harry Gregson-Williams całkiem zgrabnie sprostał zadaniu.

No to chyba nici z frytek. :/

- A jak wypadły zdjęcia?
A.: Dużo ładniutkich obrazków Marsa, na którego filmowcy zaadaptowali dolinę Wadi Rum leżącą w Jordanii. Skały z piaskowca i granitu bardzo dobrze imitowały jałowość i nieprzyjazny klimat Czerwonej Planety. No i kilka przyjemnych ujęć kosmosu też robiło wrażenie. 

P.: Duża w tym zasługa Dariusza Wolskiego - Polaka, który odpowiadał w tym filmie właśnie za zdjęcia ;), a rodaka zawsze miło zobaczyć na liście płac, i to w tak szacownym gronie.

Ale mnie ta jebana planeta umordowała! Muszę usiąść i chwile odpocząć...

- Czy polecasz?
A.: Zdecydowanie tak. Już sam trailer mnie zaciekawił, a film zupełnie nie rozczarował. Bardzo interesująca i prawdopodobna historia dobrze opowiedziana, zrealizowana i zagrana. 

P.: Polecam zdecydowanie. Kawał dobrego filmu. Znałam jedynie plakat z kinowego korytarza, nie miałam zielonego pojęcia o czym jest film, na odczepnego zasiadłam przed ekranem, ale ta historia mnie wciągnęła i przepadłam bez reszty. 

A.: Moja ocena: 8/10
P.: Moja ocena: 8/10 (chociaż cały czas się waham czy nie 9)

piątek, 25 grudnia 2015

[177] Książka: "Kałasznikow" - C. J. Chivers (2015)

Był sobie raz pewien sierżant Armii Czerwonej - niezbyt lotny, ale dość ambitny - któremu poszczęściło się na tyle, że jego nazwisko nosi najsłynniejszy karabin szturmowy jaki kiedykolwiek zaprojektowano i wyprodukowano. Ten dwukrotny Bohater Pracy Socjalistycznej, który dochrapał się stopnia generała-porucznika nazywał się Michaił Kałasznikow, jednak książka nie będzie o nim, będzie o tych kilku kilogramach żelaza, które opatrzono jego nazwiskiem, czyli AK-47.
 
Autorem tego obszernego opracowania jest "Christopher John Chivers, starszy redaktor piszący dla gazety "The New York Times" i były szef jej moskiweskiego biura. Często współpracuje również z czasopismem „Esquire”. W latach 1988—1994 był oficerem Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. Służył w Zatoce Perskiej i podczas zamieszek w Los Angeles. Został z honorami przeniesiony w stan spoczynku w stopniu kapitana. Za swoją pracę otrzymał kilka nagród, między innymi National Magazine Award w kategorii reportaż za opublikowaną w „Esquire” rekonstrukcję ataku terrorystycznego na szkołę w Biesłanie oraz, wspólnie z innym dziennikarzem, nagrodę Pulitzera w kategorii reportaż międzynarodowy za relację z walk w Afganistanie opublikowaną w „The New York Times”. Jego reportaże wojenne z lat 2003-2009 z Iraku i Afganistanu zostały zaliczone przez Uniwersytet Nowojorski do dziesięciu najważniejszych dokonań dziennikarskich minionej dekady w Stanach Zjednoczonych."*

Czytając tę notkę o autorze można z czystym sumieniem dojść do wniosku, że jest on odpowiednim człowiekiem do prześledzenia historii broni maszynowej od samych jej początków, aż do wynalezienia, jak do tej pory, jednego z najskuteczniejszych narzędzi do zadawania śmierci na polu walki i nie tylko. Tak, w tej książce mamy bowiem do czynienia nie tylko z AK-47 i wszelkimi jego wersjami, replikami, egzemplarzami tworzonymi na licencji oraz późniejszymi odmianami, ale także, a może przede wszystkim, zaprezentowane wszystkie etapy ewolucji broni automatycznej począwszy od kartaczownicy Gatlinga poprzez przełomowy wynalazek Hirama Maxima, aż do kultowego dziś Kałasznikowa. W tę dokładną analizę bardzo zręcznie wplecione zostają biografie poszczególnych twórców, ich motywacje i wyobrażenia na temat broni, którą tworzyli. Autor nie stroni także od prześledzenia aspektów związanych z taktyką i powolnego oraz niepewnego wprowadzania broni automatycznej (maszynowej) na pola bitew końca XIX w. a także początkowych lat XX w., kiedy dowódcy nie chcieli i nie potrafili z niej korzystać jednocześnie nie wierząc w jej skuteczność. W połowie książki dochodzimy wreszcie do właściwych rozważań (jednak tylko odnośnie do polskiego tłumaczenia tytułu, ponieważ w oryginale książka zatytułowana jest The Gun i w żaden sposób nie konotuje się aż tak ściśle z jedną, konkretną bronią), czyli do okoliczności powstania Awtomatu Kałasznikowa (stąd skrót AK), który po wielu przeróbkach i kilku oszustwach
został wprowadzony do seryjnej produkcji w roku 1949 i przyjęty na podstawową broń czerwonoarmistów. W trakcie tych rozważań poznamy również dość dobrze, choć nie zawsze w pełni prawdziwie - co nie jest winą autora - sylwetkę samego Michaiła Kałasznikowa (różne źródła podają różne informacje, niektóre wciąż są tajne, a sam zainteresowany w swoich pamiętnikach i wywiadach wielokrotnie sam sobie przeczy). Pojawiają się też bardzo istotne i potrzebne, dla całkowitego zrozumienia fenomenu radzieckiej konstrukcji, informacje na temat jednego z jej największych rywali, a mianowicie amerykańskiego karabinka automatycznego M16. Jego wprowadzenie do produkcji i przyjęcie na podstawową broń amerykańskiej armii również owiane jest niesławą i niesie za sobą wiele kontrowersji, gdyż sama broń w początkowej fazie eksploatacji była szalenie zawodna, do tego stopnia, że żołnierze walczący nią w Wietnamie ginęli z powodu ciągłego zacinania mechanizmu lub wymieniali na starszego M14 albo znaleźnego Kałsznikowa.

Autor nie stroni także od wskazania przyczyn tak dużej popularności i rozpowszechnienia tej broni na całym świecie, nie pomijając różnego rodzaju grup terrorystycznych lub bojówek rewolucyjnych, które bardzo chętnie z niego korzystają.

Podsumowując, jeśli kogoś interesują zagadnienia związane z bronią automatyczną, jej historia oraz ewolucja taktyki związanej z wykorzystaniem jej na polu walki, to jest to bardzo dobre opracowanie dla niego. Są tutaj bowiem w idealnych proporcjach zawarte najważniejsze informacje uzupełnione o biografie jej twórców, a także bezpośrednie wypowiedzi jej użytkowników. Jednak pozostali, niezainteresowani taką tematyką, nie znajdą w tej książce niczego co mogłoby ich zainteresować i tym z was zdecydowanie ją odradzam, bo jest to dość obszerna lektura (liczy sobie 576 stron) i może się wydać nużąca z uwagi na sporą ilość informacji stricte technicznych. Jednak osobiście uważam, że jest to kawał świetnie wykonanej dziennikarskiej i historycznej roboty w bardzo dobrym wydaniu, napisanej przystępnym i spójnym językiem.

Moja ocena: 9/10

Cytat pochodzi z książki C. J. Chivers, Kałasznikow, Kraków 2015.

czwartek, 24 grudnia 2015

Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!



W dzień Bożego Narodzenia,
wszyscy wokół ślą życzenia.
Lista życzeń bardzo długa
czy spamiętać nam się uda?
Zdrowia, szczęścia, pomyślności,
niech się trafi karp bez ości,
by w ten wigilijny czas
nic nie kuło w gardło Was.
Spod choinki niech wysypie się
prezentów worek cały,
a świat wokół niech przez chwilę
chociaż będzie śnieżno biały.



środa, 23 grudnia 2015

[129] Film: "Gwiezdne Wojny VII. Przebudzenie Mocy" (2015)

Powiem szczerze, że nie czekałem jakoś bardzo na ten pamiętny, dla wielu psychofanów, dzień. Najgorsze były jednak minuty tuż przez kupieniem biletu gdyż niefortunnie wybrałem się tam (czyt. do kina) w niedzielę 6 grudnia. A że wszystkie kina teraz są w tych pierdolonych centrach handlowych dumnie nazywanych galeriami (co kurwa pasuje jak kwiatek do kożucha) kupno biletu nieodmienne łączy się z komplikacjami. Moja polegała na tym, że na zewnątrz było akurat dość zimno, więc ubrałem grubą kurtkę, której nieopatrznie nie zostawiłem w aucie, ponieważ pomyślałem, że kupienie biletów to małe Miki, 3 minuty i jestem z powrotem. Niestety, tak się nie stało, a jak wszyscy wiemy temperatura wewnątrz tego okropnego miejsca jest ustawiona tak, żeby jego pracownicy mogli chodzić w koszulkach z krótkim rękawkiem. Prawdopodobnie większość z Was potrafi już powoli dojść do prawidłowych wniosków. Ale to jeszcze nie wszystko. Wcale nie bez powodu podałem na początku datę zakupu moich biletów - 6.12. Sprawiło to, że ci wszyscy debilni rodzice byli kurwa akurat wtedy ze swoimi okropnymi pociechami w tym samym kinie co ja, żeby ten cudowny dzień uczcić seansem jakiejś odmóżdżającej bajki dla pół-idiotów. A że trafiłem akurat na godzinę tuż przed seansem sprawiło to, że umordowałem się niemiłosiernie, czekając na moją kolej. Najśmieszniejsze jednak w tym wszystkim było to, że kupiłem bilet jako ostatni, bo za mną już nikogo nie było. Cała chmara ludzików zniknęła w salach kinowych, więc prawdę powiedziawszy, gdybym przyszedł około 25 minut później kupiłbym bilet bez żadnych komplikacji. No ale, któż mógł to wiedzieć. Dodam tylko, że biletów na ten film nie można było zarezerwować przez internet a do transakcji "kup bilet" doliczali jakąś zdupną opłatę (pierdoleni kapitaliści!). 

To tyle względem czekania. Teraz przejdźmy do tego czy było warto. Ale zanim to nastąpi, to jeszcze jedna sprawa. Na razie czytałem tylko jedną recenzję (pana Łukasza), jednak zauważyłem, że każdy kto pisze o SW nawet w komentarzach deklaruje się odnośnie swojego stosunku do tej serii. Zrobię to więc i ja. Nie jestem psychofanem. Lubię te uniwersum, ale bez jakiejś wielkiej przesady. Podoba mi się to co stworzył Lukas i jego następcy, ale nie zagłębiam się jakoś specjalnie w sensy i nie staram się dorabiać ideologii tam gdzie jej nie ma. Ot, ciekawy pomysł raz lepiej, raz gorzej podany. To wszystko. Dobrze, więc jeśli tę sprawę mamy załatwioną to mogę z czystym sumieniem przejść do moich prywatnych odczuć względem filmu. A wiedzcie, że szedłem na niego całkiem nie wiedząc czego się spodziewać, ponieważ zupełnie nie interesowałem się przeciekami na temat fabuły.

Uwaga Spojlery!

A fabuła jest taka, że po wydarzeniach z VI części w tej galaktyce, która jest "far, far away" wszystko się spierdoliło i zwyczajny porządek zamienił się w Nowy Porządek, któremu przewodzi jakieś szkaradztwo wyglądające jak glut z nosa z domalowanymi oczkami i krzywą buźką mającym za swoje "prawe ręce" Mirka Czajkę z serialu Mamuśki - generał Hux i bardziej płaczliwą wersję młodego Snape'a - Ben Solo aka Kylo Ren. Są też oczywiście rebelianci, a może nawet Rebelianci, którzy jak to mają w zwyczaju Rebelianci sprzeciwiają się naciskowi faszystowskiego buciora. Jest też podobno Republika, ale istnieje chyba tylko po to, żeby było kogo wysadzić w powietrze. Jednak głównymi bohaterami tej odgrzewki są młoda żeńska wersja Luke'a Skywaltera - Rey Beznazwiska oraz nawrócony szturmowiec bez imienia, zwany dalej Finn'em. To właśnie w ich ręce trafia android BB-8 z fragmentem mapy, która prowadzi wprost do ukrywającego się Luke'a, gdyż tylko on (chuj jednak wie dlaczego) może przywrócić ład i porządek. Na doczepkę mamy jeszcze starego i dobrego Hana Solo (chyba najlepsza postać w całej tej części), Chewbackę, Leię Organę (a może Solo?) i te dwa stare złomy: C3PO i R2D2.

Teraz może kilka słów o tym co mi się podobało. Podobało mi się kilka tekstów, kilka scen w stylu tej ze znalezieniem Sokoła na pustyni i kilka wątków, które teraz gdzieś uciekły, ale pamiętałem je wychodząc z kina. 

Co mi się nie podobało? Nie podobała mi się postać głównego antagonisty, czyli Bena Rena (dobrze, że nie Ben Tena buahahahaahah). Żałosny gość, źle napisany, źle zagrany, źle dobrany, no... żałosny po prostu. Jak zdjął ten hełmik, to nie wiedziałem: śmiać się czy płakać? W końcu nie zrobiłem nic. No ale trudno, nie moja rzecz. Ale jak już wspomniałem o tym w komentarzu u Łukasza, do postaci Vadera nawet się nie umywa. I te jego zdolności?! No trzymajcie mnie, bo nie strzymam. Byle dziecko z pustyni, zbieraczka złomu stawiła opór wielkiemu Kylo Renowi? Ja chyba śnię! Co ja mówię, ona go pokonuje z taką samą łatwością z jaką starsi, więksi i brzydsi koledzy zawsze spuszczają głowy szkolnych ciapciaków w ubikacyjnych klozetach. Powtórzę się, ale nie mogę sobie darować. Żałosne! No, ale co zrobić, wszystko psieje, nawet wyznawcy ciemnej strony mocy... Co do reszty najgorsza wydaje mi się ciągle napierająca na nas odgrzewa. Każda scena zaprezentowana w tym filmie już kiedyś gdzieś była w poprzednich sześciu częściach. To trochę uwłaczające tej klasy twórcom i całej serii. Ale spoko, to jakoś przełknę. Może kolejne będą "oryginalniejsze". 

Po tym wiadrze pomyj sądzicie zapewne, że mi się nie podobało? Wręcz przeciwnie. Bawiłem się całkiem nieźle, choć przyznaję, że liczyłem na zdecydowanie więcej. I nie odradzam wizyty w kinie. Przebudzenie Mocy to kawałek naprawdę dobrej rozrywki ze starymi lubianymi postaciami w tle i kilkoma nowymi na pierwszym planie. 

Moja ocena: 7/10

niedziela, 20 grudnia 2015

[174-176] Książki: "Mroczne materie": "Zorza północna/Złoty kompas" (1995); "Magiczny nóż/Zaczarowany nóż" (1997); "Bursztynowa luneta" (2000) - Philip Pullman

Dziś pora na recenzję kolejnego cyklu książek fantasy przeznaczonych dla młodszego czytelnika (choć i starszy znajdzie na pewno coś dla siebie;)). Mam tutaj na myśli trylogię Mroczne materie brytyjskiego pisarza Philipa Pullmana. Zapraszam!

W przypadku tej trylogii wypadałoby pokrótce opisać każdy tom osobno, bo ciężko jest tę opowieść potraktować jako spójną całość. A przynajmniej mnie. Fabuła tych książek jest jednak tak posrana, że nie chce mi się ich streszczać i posłużę się gotowcem. Będą SPOJLERY, więc jak ktoś planuje to czytać, to proponuję ominąć trzy kolejne akapity.

W Zorzy północnej (wydanej w Ameryce Północnej pod nazwą Złoty kompas), bohaterka, Lyra Belacqua, młoda dziewczyna wychowana w Kolegium Jordana, zamkniętym środowisku akademickim znajdującym się w Oksfordzie, i jej dajmon Pantalaimon, dowiadują się o istnieniu Pyłu, dziwnej nowo odkrytej cząstki elementarnej, uznawanej przez Magisterium za dowód na grzech pierworodny. Pył jest materią przyciągną przez wszelkie inteligentne formy życia, choć badania nad nim wykazują, iż słabiej oddziałuje z małymi dziećmi, jak sądzi Kościół, z powodu ich niewinności. W celu empirycznego dowiedzenia tego faktu porywane są dzieci z całego świata. Wywozi się je daleko na północ i przeprowadza się potworne doświadczenia. Cała sprawa zachowywana jest jednak w tajemnicy przez dostojników kościelnych. Lyra i Pantalaimon wyruszają na północ w celu uratowania ich najlepszego przyjaciela Rogera Parslow i innych dzieci z tej niebezpiecznej sytuacji. W ich działaniach pomagają im Panserbjørne (niedźwiedź pancerny) Iorek Byrnison, John Faa i Ojciec Coram przywódcy zgromadzenia cygańskiego, aeronauta Lee Scoresby i wiedźma Serafina Pekkala. Po zmaganiach z niedźwiedziami pancernymi, wiedźmami, Tatarami i wygraniu wielu potyczek, Roger zostaje zabity przez Lorda Asriela, ojca Lyry, w jego udanym eksperymencie stworzenia mostu łączącego wymiary. Lord Asriel i Lyra wraz z Pantalaimonem przechodzą przez most osobno w celu poszukiwania źródła Pyłu, nieświadomi iż przyczynią się do powstrzymania Kościoła przed jego zniszczeniem i wplątani zostaną w zaciekłą wojnę między niebem a ziemią.* 

W Magicznym nożu, Lyra przeszedłszy przez most między wymiarowy trafia do Cittàgazze, świata którego mieszkańcy odkryli sposób na przemieszczanie w wieloświecie wiele lat przed wydarzeniami opisanymi w trylogii. Niestety poprzez lekkomyślne korzystanie z tej technologii, sprowadzili oni na siebie zagładę – Spektra – istoty stworzone z materii otchłani, głodne ludzkich uczuć. Dzieci były na nie odporne, lecz dorośli przy spotkaniu z nimi stawali się obojętni na cały świat, pozbawieni duszy. W tym świecie Lyra poznaje Willa Parry, dwunastoletniego chłopca pochodzącego z naszego świata, który natknął się na Cittàgazze, gdy uciekał obwiniony przez władzę za zabójstwo człowieka (choć uczynił to w obronie swojej chorej na schizofrenię matki) w poszukiwaniu swojego dawno zaginionego ojca. Staje się on właścicielem tytułowego Magicznego Noża, narzędzia wykutego ponad 300 lat temu przez naukowców z Cittàgazze, z tych samych materiałów co srebrna gilotyna (wykorzystywana w Bolvangarze). Nóż ten ma dwa ostrza – jedno służące do wycinania w czasoprzestrzeni wrót do innych wymiarów, drugie natomiast umożliwiające łatwe przecinanie wszelkiej, nawet najtwardszej, materii. Nóż znany jest też pod nazwą teleutaia makhaira albo aesahaettr. Po spotkaniu z wiedźmami ze świata Lyry, młodzi bohaterowie podróżują dalej, spotykając na swej drodze m.in. ojca Willa, który pod zmienionym nazwiskiem Stanislausa Grummana przebywał w świecie Lyry. Niestety ginie on prawie natychmiast po spotkaniu z synem. Niedługo po tym Lyra porwana zostaje przez swoją matkę Panią Coulter, agentkę Magisterium, która poznała przepowiednię mówiącą o tym, iż jej córka stanie się następną Ewą. Will nie pozostaje jednak osamotniony. Odnajduje go para zbuntowanych aniołów Baruch i Balthamos, przez których zostaje wciągnięty w spór z Autorytetem – pierwszym aniołem który ozwał się stworzycielem świata, Bogiem.*

W Bursztynowej lunecie Will stara się zignorować pomagającą mu parę aniołów i ruszyć na pomoc swojej przyjaciółce Lyrze. Pomagają mu w tym mała dziewczynka o imieniu Ama, król niedźwiedzi pancernych Iorek Byrnison i dwaj szpiedzy Lorda Asriela, pochodzący z rasy Gallivespian (małych ludzi), Kawaler Tialys i Lady Salmakia. Z ich pomocą udaje mu się uratować Lyrę z jaskini w której była ukryta przez swoją matkę. Następnie wędrują ku krainie zmarłych by uzyskać dla Lyry przebaczenie jej dawnego przyjaciela Rogera Parslow, za którego śmierć dziewczynka się obwinia. Gdy tam przebywają okazuje się, że dusze ludzi uwięzione tam zostały przez Autorytet, samozwańczego boga. Ratują je więc od wiecznej śmierci tworząc przy pomocy noża Willa przejście do innego wymiaru. Tam trafiają na Mary Malone, naukowca którego Lyra, gdy przebywała w naszym świecie, poprosiła o pomoc w odkryciu natury Pyłu (lub, jak był on nazywany przez doktor Malone, Ciemną Materią). Przebywając tam pani doktor zaprzyjaźnia się z zamieszkującymi tamten świat inteligentnymi istotami zwanymi Mulefa. Dzięki zawartej znajomości udaje się jej także odkryć pochodzenie Pyłu, inteligentnych cząsteczek posiadających samoświadomość. W tym samym czasie Lord Asriel wraz z panią Coulter, którą miłość do córki nawróciła na właściwą drogę, łączą siły by pokonać Metatrona, Regenta Niebios, następcę Autorytetu. Giną oni w walce ostatecznie pokonując przeciwnika. Autorytet umiera, w pewien sposób samobójczą, śmiercią w czasie wielkiej potyczki między rebeliantami a armią niebios.*

Zacznę może od tego, że jest to moim zdaniem jedna z najbardziej kontrowersyjnych serii fantastycznych jakie czytałem. Ateizm, gnostycyzm i antyklerykalizm to chyba najważniejsze elementy drugiej, a przede wszystkim ostatniej części trylogii. Czy jest to jednak wadą tej książki? Wydaje mi się, że nie. Każdy wszak może mieć swoje poglądy na temat Boga, nieba, kościoła i dzięki wolności słowa może je wygłaszać bez większych przeszkód. 

Niestety ta książka nie jest całkiem wolna od wad. A największą z nich jest brak spójnego pomysłu na to co się chce przekazać czytelnikom. Bo uwierzcie mi, jestem w miarę gramotny, ale za chuja nie zrozumiałem głównej intrygi tego przedziwnego tworu. No dobra, zrozumiałe, ale nie podobało mi się to w jaki sposób autor poprowadził wydarzenia począwszy od pierwszego zdania drugiego tomu. I choć muszę mu oddać sprawiedliwość, że miał kilka świetnych pomysłów, jak m.in.:  
- dajmony, czyli ludzka dusza w postaci zwierzęcia zmieniającego kształty kiedy nie osiągnie się dojrzałości, która jest najlepszym przyjacielem i nieodłącznym towarzyszem człowieka, od którego nie można się oddalić, bo czuje się straszliwy smutek i ból w piersi a w konsekwencji umiera; 
- Panserbjørne, czyli pancerne niedźwiedzie żyjące na północy, będące niedoścignionymi kowalami, o czym może świadczyć, że same wykuwają sobie unikalne zbroje, które są dla nich czymś w rodzaju człowieczego dajmona; 
- Aletheiometr, czyli magiczne urządzenie z 4 wskazówkami potrafiące odpowiedzieć na każde zadane pytanie, pod warunkiem, że potrafi się zinterpretować odpowiedź przekazaną przez urządzenie za pomocą symboli; 
- czy w końcu sam Pył, czyli coś w rodzaju cząstek elementarnych będących osią całej historii, którego nie można dojrzeć bez specjalnych urządzeń, choć otacza on wszystkie żyjące istoty;
to jednak przegiął pałkę z zawiłością swojej opowieści i wprowadzając do niej zbyt wiele wątków i postaci uczynił ją bardzo nieczytelną i pogmatwaną, a przez to również nieciekawą. 

Tak naprawdę udała mu się tylko pierwsza część, która była wspaniała, odkrywcza, wciągająca i rozpalająca wyobraźnię oraz apetyt na dalszy ciąg. W drugiej było już decydowanie gorzej, jednak wciąż miałem nadzieję, że coś się jeszcze wydarzy, że to tylko taki okres przejściowy, który ma na celu dopowiedzenie wszystkich niejasnych wątków i wyprowadzenie akcji na prostą. Jednak nic takiego nie nastąpiło a trzecia i ostatnia część, to już totalna porażka. Nic tutaj nie wychodzi na prostą, bohaterowie brną coraz głębiej w ciemną dupę i tak naprawdę nie wiadomo po co to wszystko robią :| Natomiast kiedy na kilkudziesięciu ostatnich stronach dostajemy odpowiedź, to naszą reakcją jest głuche: "WTF?", bo takiego absurdu raczej się nie spodziewaliśmy. Osobiście polecam przeczytać jedynie pierwszy tom, resztę możecie sobie darować. 

Zorza północna / Złoty kompas - 8/10
Magiczny nóż / Zaczarowany nóż 5/10
Bursztynowa luneta 3/10

Mroczne materie jako całość 4/10

Polecam również obejrzeć film na podstawie pierwszej części trylogii pod tytułem Złoty kompas z Danielem Craigiem i Nicole Kidman w rolach rodziców Lyry. Bardzo ciekawa produkcja obrazująca te magiczności, z którymi mamy do czynienia w książce. Jest to wszak jedyna część trylogii jaką przeniesiono na ekran. Przyczyną takiego stanu rzeczy był podobno niewielki sukces filmu (zarobiła jedynie 370 mln $; wytwórnia liczyła na więcej). Mnie się jednak wydaje, że ktoś przeczytał pozostałe dwie części i stwierdził, że po prostu nie nadają się one na film (bo tak jest w rzeczywistości). Ot i wszystko :)


*Opis fabuły pochodzi ze stron Wikipedii.

czwartek, 17 grudnia 2015

[173] Książka: "Szczygieł" - Donna Tartt (2013)

Pamiętacie Donnę Tart? Pisałem o niej kilka tygodni temu w ramach recenzji jej debiutanckiej powieści pt.: Tajemna historia. Dziś mam dla was recenzję jej najnowszej książki, którą zasłużyła sobie na nagrodę Pulitzera. Książki wielkiej, wspaniałej, dokładnej i ponadczasowej, a mianowicie Szczygła. 

Nie wiem jak ona to robi, ale historie, których nienawidzę, nie czytam i nie szanuję, czyli tzw. obyczajowe w jej umyśle nabierają specyficznego wydźwięku. Może dlatego, że są tak dokładne w opisie odczuć i przeżyć wewnętrznych bohaterów? A może dlatego, że gdzieś zawsze pojawia się sztuka i zbrodnia? A może dlatego, że pomimo ich nieprawdopodobieństwa są na wskroś zwyczajne, ludzkie? Takie, które mogą się przytrafić każdemu. Niewydumane lecz przemyślane. Nieważne, najważniejsze jest to, że pisze genialnie. I o ile w Tajemnej historii Tartt zaprezentowała popis kunsztu literackiego, to w porównaniu do Szczygła była to zaledwie rozgrzewka. 

Szczygieł to historia chłopca, który w wieku 14 lat w ataku terrorystycznym na jedną z nowojorskich galerii sztuki traci matkę. To wydarzenie i jego następstwa będą miały wpływ na całe jego późniejsze życie (ale to chyba nie dziwi nikogo). 
Chwilowy pobyt w domu przyjaciela. Późniejszy wyjazd do Las Vegas do ojca, który opuścił jego i matkę jakiś czas przed tragedią i poznanie tam przyjaciela. Przyjaciela, który dwukrotnie odciśnie swoje piętno na życiu tego chłopca. Powrót do NY w konsekwencji kolejnych tragicznych wydarzeń. Studia i praca w sklepie z antykami. No i miłość. Wieka, szalona, ogromna, nieokiełznana i nieodwzajemniona w pełni (a może w taki sposób jakiego oczekiwał nasz bohater) miłość do dziewczynki (a później kobiety), która podobnie jak on była w galerii w chwili wybuchu. I podobnie jak on straciła tam bliską sobie osobę. A w środku tego wszystkiego obraz szczygła autorstwa Carela Fabritiusa, który podobnie jak ludzie, będzie miał ogromny wpływ na chłopca. No i zbrodnia. Zbrodnia i jej następstwa. Bo w tej książce każdy czyn będzie pociągał za sobą konsekwencje.
Fabuły nie da się łatwo streścić nie zamieszczając zbyt wielu spojlerów. To jest tylko wykaz najważniejszych, choć nie wszystkich wątków, jakie pojawiają się w książce. Bo tych jest zdecydowanie więcej. 

"Szczygieł"; autor Carel Fabritius; 1654 r. ; olej na desce; 33,5 na 22,8 cm

Po raz kolejny będziemy mieli tutaj zaprezentowaną pewnego rodzaju fascynację ludźmi i przedmiotami, która zmieni i ukształtuje głównego bohatera. A także nadużywanie narkotyków i alkoholu, które są nieodłącznym elementem tej, jak i poprzedniej powieści Tartt. Muszę także zaznaczyć, że - podobnie jak Tajemna... - nie jest to książka lekka, łatwa i przyjemna. Nie kończy się ona happy endem, a przynajmniej nie w takim sensie jak zwykliśmy rozumieć to określenie. Może o tym zaświadczyć poniższy cytat z ostatnich stron Szczygła:

"I w coraz większym stopniu skupiam uwagę na tej odmowie wycofania się. Bo nie obchodzi mnie, co mówią inni ani jak często i elokwentnie: nikt mnie nie przekona, nigdy, przenigdy, że życie to jakaś niesamowita, przynosząca satysfakcję gratka. Prawda jest taka: życie to katastrofa. Podstawowy fakt naszego istnienia – naszych prób nakarmienia się, znalezienia przyjaciół i czego tam jeszcze – to katastrofa. Zapomnijcie o tych wszystkich absurdalnych bzdurach z Naszego miasta, które są na ustach wszystkich: cudzie narodzin, radości z każdego kwiatka, „życie, jesteś zbyt cudowne, by cię uchwycić” itd. Dla mnie – i będę to powtarzał zawzięcie do dnia śmierci, dopóki nie padnę na swoją niewdzięczną nihilistyczną gębę, za słaby, by wypowiedzieć te słowa: lepiej nigdy się nie urodzić, niż urodzić się w tym szambie. Kloace szpitalnych łóżek, trumien i złamanych serc. Nie ma zwolnienia, nie ma apelacji, „nie ma zmiłuj”, by użyć ulubionego określenia Xandry, prócz wieku i straty nie ma posuwania się do przodu, prócz śmierci nie ma innego wyjścia."
Mimo tego, a może właśnie ze względu na to, zachęcam do jej przeczytania. Oj, bardzo zachęcam, bo takie książki nie powstają codziennie.

Moja ocena: 10/10



sobota, 12 grudnia 2015

Top 10 - Bond: Piosenki z czołówki

Czas zakończyć moje bondowskie rankingi. Na koniec wybrałem to co zwykle rozpoczyna każdego Bonda (nie licząc teasera), czyli piosenki z czołówki. Z racji tego, że nie każde zestawienie było okraszone jakimś przypisem w tym postanowiłem uraczyć Was kilkoma ciekawostkami na temat wybranych przeze mnie utworów. Zapraszam!


10. Nancy Sinatra - You Only Live Twice



Wykonanie piosenki do piątego Bonda powierzono Nancy Sinatrze, córce słynnego Franka, który - podobnie jak cała jego rodzina - przyjaźnił się z Broccolimi. Sama Nancy była bardzo przestraszona i przytłoczona tym co zobaczyła w studiu nagraniowym. A czekała tam na nią kilkudziesięcioosobowa orkiestra - w końcu skądś musiało się brać to potężne brzmienie Johna Barry'ego (twórcy muzyki do bondowskich filmów) - oraz dwójkę Broccolich i parę ich współpracowników. Cała sesja nagraniowa natomiast zmęczyła ją do tego stopnia, że pod koniec jej głos - jak sama mówi - przypominał głosik Myszki Miki. Jednak efekt końcowy był na tyle zadowalający, że dotarł do 11. miejsca brytyjskiej listy przebojów.*
 
9. Chris Cornell - You Know My Name

Piosenka You Know My Name  jest najostrzejszą w całej serii. Po raz pierwszy także nie nawiązuje w żaden sposób do tytułu filmu. Za jej powstanie odpowiada duet Chris Cornell (wokalista Soundgarden i Audioslave) i David Arnold. A wszystko zaczęło się od tego, że Lii Vollack (prezes Sony Music) otrzymał od pary Broccoli-Wilson zadanie znalezienia mocnego męskiego głosu pasującego do nowej ekspresji filmu. Cornell zgodził się bez wahania, a dodatkowym bodźcem było zaproszenie go na plan filmowy w Pradze, gdzie kręcono właśnie sceny demolki ambasady. Artysta przygotowując utwór twierdził, że wzorował się na klasycznych hitach sprzed lat: Thunderball Toma Jonesa i Live And Let Die Paula McCartneya. Pierwotna wersja z mocno przesterowanym gitarowym brzmieniem została trochę uładzona przez dodanie partii orkiestry, jednak znalazła się ona na solowej płycie Cornella pt. Carry On. Co ciekawe, artysta nie zgodził się na umieszczenie utworu na soundtracku do filmu twierdząc, że chce, aby ten utwór był kojarzony bardziej z nim niż z Jamesem Bondem. Poszedł jednak na kompromis pozwalając na umieszczenie piosenki na składance The Best of Bond... James Bond. Piosenka została bardzo dobrze przyjęta przez krytykę (nagroda Satellite i nominacja do Grammy) zajmując również siódme miejsce na brytyjskiej liście przebojów. Słuchacze w USA nie byli już jednak tak zachwyceni przez co utwór osiągnął tam tylko 79. miejsce na liście magazynu "Billboard", choć tygodnik chwalił piosenkę jako najlepszą kompozycję od czasów A View To A Kill.*

8. Adele - Skyfall


Piosenka Adele Skyfall została najbardziej uhonorowanym przez krytykę utworem z całej serii. Zdobyła Oskara za najlepszą piosenkę filmową oraz Złoty Glob i Brit Award oraz nominację do Sateity w tej samej kategorii. Nie odniosła jednak największego sukcesu spośród czołówek Bonda jeśli chodzi o listy przebojów, ponieważ mimo że osiągnęła szczyt listy przebojów iTunes, to jednak dotarła "tylko" do 2. miejsca UK Single Chart i uplasowała się na 8. miejscu listy magazynu "Billboard" w 2013 roku. 

7. Jack White, Alicia Keys - Another Way To Die



Początkowo do stworzenia piosenki do 23 części przygód Bonda brany był Paul McMartney i Amy Winehouse. Oboje jednak zrezygnowali (Paul bo był starym grzybem, a Amy bo była zaćpaną alkoholiczką), więc uwaga producentów przeniosła się na Jacka White, gitarzystę, perkusistę i wokalistę w jednym, znanego głównie z duetu The White Stripes. Jack zgodził się od razu sugerując stworzenie duetu z amerykańską piosenkarką Alicją Keys. Okazało się, że ci reprezentujący dość odmienne nurty muzyczne twórcy od dłuższego czasu myśleli o wspólnym projekcie, więc praca ruszyła pełną parą. Za produkcję i kompozycję utworu odpowiadał White, jednak jeśli chodzi o wykonawstwo to był to pierwszy i jak na razie ostatni duet w historii piosenek rozpoczynających filmy o Bondzie. Owocem ich współpracy był utwór o mniejszej przebojowości niż ten z Casino Royale, co przełożyło się również na jej sukces. Dopiero 81. miejsce na liście amerykańskiego "Billboardu" i dziewiąta lokata w Anglii. Jednak dla Another Way To Die nie zabrakło również oficjalnych wyrazów uznania - nominacja w kategorii "najlepsza piosenka filmowa 2008 roku" do nagrody Broadcast Film Critics Association Awards, nominacja do nagrody Grammy w kategorii najlepszy teledysk, a także zdobycie statuetki Satellite za najlepszy utwór.*

6. Sheryl Crow - Tomorrow Never Die


W wyborze artysty mającego stworzyć utwór do Jutro nie umiera nigdy producenci posłużyli się czymś w rodzaju konkursu, na który odpowiedziała całkiem liczna rzesza wokalistów i grup (choć często mało znanych). Wybrano propozycję autorstwa Sheryl Crow i Mitchella Frooma. Piosenka spodobała się na tyle, że udało jej się dojść do 12. miejsca na listach w Wielkiej Brytanii oraz zdobyć nominację do nagrody Grammy w kategorii "najlepsza piosenka filmowa", w której przegrała niestety z wielkim hitem Celine Dion My Heart Will Go On z filmu Titanic.*

5. Duran Duran - A View To A Kill


Do współpracy przy stworzeniu utworu do Zabójczego widoku po raz pierwszy w historii serii zaangażowano popularny wśród młodzieży brytyjski kwartet Duran Duran. I choć etatowy kompozytor ścieżek dźwiękowych do bondowskiej serii - John Barry - był temu przeciwny, to jednak ich współpraca przyniosła efekt w postaci najlepiej przyjętego utworu serii, któremu udało się dojść do 2. miejsca brytyjskiej listy przebojów, a przez całe dwa tygodnie mogła się szczycić mianem najpopularniejszej piosenki w Stanach Zjednoczonych. Została także nominowana do Złotego Globu w kategorii "najlepsza piosenka filmowa", lecz tam przegrała z utworem Lionela Richie Say You, Say Me z filmu Białe noce.* 

4. Shirley Bassey - Diamonds are forever


Tytułową piosenkę stworzyli John Barry i Don Black. Po latach okazało się, że jest to ulubiony utwór z czołówek Bonda Stevena Spielberga, który powiedział o tym Blackowi na jednym z przyjęć u Andrew Lloyda Webbera. Wykonywała go, nie po raz pierwszy i nie ostatni, Shirley Bassey, której w studiu tuż przed nagraniem John Barry zasugerował, żeby wyobraziła sobie, że śpiewa o... penisie.*

3. A-ha - The Living Daylights
 

W tym utworze po raz ostatni można posłuchać efektów pracy Johna Barry'ego, który pamiętając sukces poprzedniego utworu, do stworzenia którego został zaangażowany popularny zespół (chodzi oczywiście o Duran Duran i A View To A Kill), ponownie zasiadł do współpracy z idolami nastolatek. Tym razem był to norweski tercet A-ha (choć brany był pod uwagę również zespół The Pretenders). Owoc współpracy doświadczonego kompozytora i norweskiej młodzieży (którą Barry nazywał członkami Hitlerjugend) nie osiągnął jednak takiego sukcesu jak poprzedni i dotarł "zaledwie" do 5. miejsca brytyjskiej listy przebojów nie załapując się nawet do pierwszej setki amerykańskiego zestawienia magazynu "Billboard".

2. Madonna - Die Another Day
 

W dwudziestej odsłonie bondowskiej serii do stworzenia piosenki tytułowej po raz kolejny zaangażowano wielką gwiazdę, tym razem wybór padł na Madonnę. Artystka zaproponowała jedną ze swoich piosenek, które nie zostały wykorzystane na ostatniej płycie, stworzoną we współpracy z francuskim kompozytorem i DJ-em Mirwaisem Ahmadzaiem (taki z niego Francuz jak ze mnie stojak na kubki :/). Piosenka ta po zmianie tytułu została przyjęta na czołówkę Bonda jednak jej kontrowersyjna zawartość sprawiała (nominacja do Złotego Globu i Złotej Maliny) i do dziś sprawia (podobno w większości fanowskich rankingów człapie gdzieś w ogonie) wiele kontrowersji. Nie przeszkodziło jej to jednak dotrzeć do 3. miejsca na brytyjskiej i 5. na amerykańskiej liście przebojów i stać się drugim bondowskim hitem tuż za A View To A Kill. Sam teledysk również jest warty wspomnienia, ponieważ kosztował, bagatela, 6 mln $ za 3 dni zdjęciowe.*

1. Tina Turner - GoldenEye


Producenci postanowili pójść na całość i do wykonania piosenki do filmu GoldenEye (taką nazwę nosiła jamajska posiadłość Iana Fleminga) zaprosić wielką gwiazdę o ustalonej renomie i niesłabnącej popularności. Początkowo myślano nad sezonową rewelacją Ace of Base (grupa nagrała nawet utwór, który po przearanżowaniu został zaprezentowany pod tytułem The Juvenille) jednak na szczęście szybko z tego pomysłu zrezygnowano. Najpierw zaproponowano współpracę The Rolling Stones, jednak zespół z powodu gigantycznej trasy koncertowej promującej ich album Voodoo Lounge musiał zrezygnować z propozycji. W związku z tym postanowiono zwrócić się do kolejnych wielkich gwiazd - duetu Bono i The Edge. Ci dowiedziawszy się, że piosenkę ma wykonać "tygrysica rocka" Tina Turner, czym prędzej przystąpili do pracy. Ich współpraca nie odniosła jakiegoś oszałamiającego sukcesu, jednak udało jej się dostać do czołówek europejskich list przebojów (w Anglii było to miejsce 10.).*

* Tekst powstał na bazie informacji zawartych w książce James Bond. Szpieg, którego kochamy Michała Grześka.