piątek, 1 czerwca 2018

[185-188] Film: "Avengers: Infinity War" (2018); "Deadpool 2" (2018); "Black Panther" (2018; "Solo. A Star Wars Story" (2018)

Dziś, jak patrzę w kalendarz - po długiej przerwie, zapraszam wszystkich, który tutaj jeszcze zaglądają na przegląd blockbusterów. 


Zacznijmy może od pierwszego w kolejności, marvelowskich Avengersów: Infinity War. Wojna bez granic, w którą wdają się hollywoodzcy mściciele toczyć się będzie między nimi, a potężnym Thanosem. Ten kosmiczny popapraniec uznał za cel swojego życia zdobycie wszystkich kamieni mocy, które połączone razem dają bezkresną moc. Bardzo to konweniuje z jego planami, bo one również są całkiem ambitne. W obliczu nieodwołalnej zagłady wszystkich światów z powodu przeludnienia i nadmiernej eksploatacji planet wspaniałomyślny Thanos postanawia rozpuścić zupełnie losowo wybraną połowę rozumnych istot w całej galaktyce. Dzięki temu zapanuje ład, porządek i dobrobyt (niemal jak za komunizmu). Do walki z takim przeciwnikiem potrzebni są bez mała wszyscy bohaterowie jakich filmowy marvel na chwilę obecną ma w swoim port folio. I mamy tutaj wszystkich najważniejszych. Przydadzą się zważywszy na to, że przezwyciężając piętrzące się przed nim trudności Thanos, co i rusz zdobywa kolejne kamienie stając się coraz silniejszy. 
Jak sobie radzą nasi dzielni wojownicy, do których dołączył młody pajączek, nudziarz Dziwak, Różowa Pantera i gwiezdna zbieranina? Ano, nie radzą sobie, ale to musicie zobaczyć sami. Ja natomiast mogę wspomnieć o tym, że jeśli chodzi o akcję (ilość i jakość), to nie ma co narzekać. Jest jej nawet w nadmiarze. Cały czas coś wybucha, rozsypuje się, albo przewraca (względnie rozpada na kawałki) i przestaje oddychać. Śmiechu też jest sporo, choć czasami jest to śmiech przez łzy, bo Thanos prze naprzód jak polska „inteligencja” do urn oddać głos na swoich dobroczyńców. 
Ogląda się to nawet dobrze, ale bywają momenty przestoju (ponad 150 minut seansu wskazuje na to bezsprzecznie), które na ostatnim seansie dostępnym w kinie, po ciężkim dniu pracy, w niewygodnym, za ciasnym, z nie wystarczającą ilością miejsca na nogi kinowym fotelu sprawiają pewne trudności w wytrwaniu do końcowych napisów i tego co będzie po nich. Wcale również nie pomagała para, która kiedy tylko skończyły się reklamy przystąpiła do konsumpcji prowiantu w najbardziej dźwiękogennych opakowaniach jakie tylko można spotkać. 
Na dzień dzisiejszy mogę dać temu obrazowi najwyżej 6 na 10, ale wiem, że mój osąd nie jest w pełni miarodajny przez zaistniałe powyżej czynniki. 


Teraz pora na drugą odsłonę Deadpoola. Ten czerwony pojeb również i tym razem starał się jak mógł, żeby było śmiesznie. I trzeba mu to oddać, że miejscami było, ale niestety zdarzały się też fragmenty, w których było mniej śmiesznie. A często również żenująco nie śmiesznie. I o ile pierwsza część miała swój urok i wszystkie niedociągnięcia można było złożyć na karb nowo narodzonej postaci (dość nietypowej postaci), o tyle drugiej już tak łatwo się nie wybacza. A niedoróbek jest wiele. Największą jest brak jednoznacznego, wystarczająco silnego antagonisty (przeciwnika - dla mniej kumatych XD). Bo ani Cable (tutaj świetny Josh Brolin, chyba najjaśniejsza, mimo wewnętrznego mroku, postać tego przedsięwzięcia) nim nie jest. Nie jest nim tym bardziej ten dzieciak z długopisem w dupie, a Juggernaut, który pojawia się dopiero w samej końcówce na to miano nie zasługuje… bo pojawia się dopiero w samej końcówce. Drugim problemem jest sprawa samego Rayana Reynoldsa. Rola współscenarzysty (a jeśli nie to kogoś kto mocno miesza w historii), producenta i głównego aktora sprawiła, że chyba troszkę mu sodówa uderzyła do głowy i przefajnował. A pozbycie się poprzedniego reżysera (z którym się podobno nie dogadywał) i obsadzenie na tym fotelu swojej marionetki wcale filmowi nie wyszło na dobre. Deadpool jest w tym filmie praktycznie jedyną postacią, na której koncentruje się i wokół której krąży akcja. Deadpool jest zawsze w centrum wydarzeń i to na niego nakierowywana jest uwaga widzów. Jednak one man show temu filmowi nie służy, bo stawia resztę bohaterów w roli co najwyżej pomagierów jeśli nie wręcz statystów. Dodatkowo film z niszowego, dość krwawego (całkiem mocno krwawego) widowiska z dużą dozą ironii i czarnego humoru stał się kolejnym hollywoodzkim zarabiaczem szmalu z rozbuchanym budżetem i praktycznie bez fabuły. Bo motyw rodziny w ogóle i naprostowania ziejącego ogniem ludzkiego piórnika na długopis w szczególe wydaje mi się mało zadowalający. 
Z tego względu na te chwilę film w mojej ocenie zasługuje co najwyżej na ocenę ujdzie, czyli zwyczajowe w takich wypadkach 5/10. 


Przejdźmy do ostatniego (a raczej pierwszego jeśli chodzi o datę premiery) z marvelowskich kasztanów tego roku. Tak, dobrze się domyślacie, to mająca swoją premierę już jakiś czas temu Czarna Pantera. Bajkę o wakandyjskim królu-wojowniku w zbroi z vibranium darzyłem najmniejszym zainteresowaniem i przez wiele tygodni chodziłem wokół niej jak polski wielodzietny bezrobotny wokół etatu – nie chciało mi się po prostu. Jednak po zupełnie przypadkowym seansie stwierdziłem, że nawet Marvel może mnie jeszcze czymś miło zaskoczyć. Black Panther przypadł mi do gustu, jak mało który avenger. Główny bohater jest świetnie kreowany przez Chadwika Bosemana, a otaczające go postaci są równie wyraziste i dobrze skrojone co on. Fabuła jest spójna i klarowna – ot, zwyczajna, odwieczna gra o tron. Oryginalność świata przedstawionego również robi duże wrażenie. Całość nie jest ani za długa, ani za krótka. Ogląda się przyjemnie i bez znużenia. Najbardziej bałem się tzw. SBPP (Silnych Bohaterów Płci Przeciwnej), bo nic tak nie zabije dobrego filmu, jak wkurwiająca przemądrzała baba, która na niczym się nie zna i nic nie wie, ale we wszystko się wpieprza i wszystko potrafi spierdolić. Tutaj zostało nam to oszczędzone. SBPP są, ale znają się na rzeczy. Shiri (siostra króla, w tej roli Letitia Wright) – dziecko, które bawi się wakandyjska technologią, choć trochę irytująca w ogólnym rozrachunku broni kreacji, która stworzyła. Okoye (generał królewskiej straży przybocznej kreowana przez Danai Gurira'a) jest twardą babą, która zrobi wszystko, aby ochronić swojego władcę. Królowa matka (Angela Bassett) emanuje odpowiednim majestatem i wzbudza szacunek oraz powagę spokojem. Łyżką dziegciu w tej beczce miodu w pewnym stopniu jest wybranka serca głównego bohatera - Nakia (Lupita Nyong'o), trochę zbyt narwana, trochę za bardzo „ja wiem najlepiej”, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Cóż więcej można powiedzieć o antracytowym kotku? Chyba tylko to, że w mojej ocenie zasłużył na notę 8/10. 


A teraz zmieniamy uniwersum i w oparach kopalnianych wyziewów lądujemy na Karelii za czasów młodości Hana. Tak oto rozpoczyna się najnowszy odcinek z serii A Star Wars Story pod tytułem Solo. W czasach kiedy jednym z najcenniejszych materiały w galaktyce jest Hyperpaliwo Han wraz ze swoją wybranką serca Qu’irą postanawiają użyć go jako łapówki, aby wydostać się z planety kopalni, której rynsztoki były dla nich do tej pory domem. Niestety, podczas próby ucieczki jego towarzyszka zostaje złapana a on, chcąc nie chcąc, stał się Solo – w rzeczywistości jak i z nazwiska. Postanawia jednak, że stanie się pilotem, zdobędzie statek kosmiczny i wróci po swoją ukochaną. Niestety, nie wszystko toczy się zgodnie z jego planem i po kilku niewykonanych rozkazach wylatuje z Imperialnej Akademii (taka ścieżka kariery wydała mu się w tamtym momencie jedyną możliwa droga, zresztą sami zobaczycie dlaczego) i staje się zwykłym troopersem, czyli mięsem armatnim. Podczas jednej z misji, kiedy to zaprowadzali imperialny porządek na bogu ducha winnej planecie dostrzega swoją szansę na ucieczkę z tego armijnego kibla – grupę złodziei-przemytników, z którymi postanawia wyruszyć w dalszą drogę. Po drodze zabiera ze sobą Chewbackę, który pomaga mu się wydostać z kolejnych tarapatów i razem odlatują w stronę zachodzącego słońca. Solo to taki trochę międzygwiezdny western i to jest chyba w tym filmie najlepsze. Nie ma tutaj żadnej mocy, żadnych sitów i dżedajów. Są za to rewolwerowcy – ci dobrzy i ci źli, kobiety dla których śmiałkowie są zdolni do największych szaleństw, a także skarby, które wystarczy ukraść, aby spełnić wszystkie swoje marzenia. Nie zabraknie również przyjaźni, tych chwilowych, zakończonych zdradą, jak i na całe życie. Brawurowych popisów na "galopujących rumakach" i kunsztu w grach hazardowych. Tak, Solo ma wszystko to, co pozwala się świetnie bawić na filmie. Dzięki temu zasługuje na opinię filmu dobrego i zdobywa w moim rankingu ocenę 7.5/10. Pewnie jeszcze nie raz do niego wrócę. 



niedziela, 18 marca 2018

[62] Serial: Ultraviolet (2017)

Ultraviolet to stosunkowo nowy serial kryminalny produkcji stacji AXN. Swoją premierę miał na przełomie października i listopada 2017. Jest to druga po „Zbrodni” próba stworzenia polskiego serialu przy współudziale zagranicznych współtwórców. Za reżyserię odpowiada Jan Komasa (odc. 1-5) oraz Sławomir Fabicki (6-10). Pomysł z oparciem fabuły na współpracy policji (początkowo niechętnej) oraz grupy detektywów-amatorów nie jest może odkryciem na miarę nobla, ale wykorzystanie nowych technologii w rozwiązywaniu spraw kryminalnych na naszym polskim poletku jest dość nowatorskie i z pewnością przyciągnęło do serialu wielu młodych widzów. Prawdopodobnie drugie tyle zniechęcił głównie z powodu niezrozumienia „o czym oni w ogóle mówią?”. Dodatkowym problemem może być również zbyt duża powierzchowność i umowność/dowolność w wykorzystywaniu spraw technicznych, którą znawcy tematu wielokrotnie mogliby zbojkotować. Ja – profan i laik – sam doszukałem się kilku nieścisłości, ale z powodu braków w wykształceniu w tej akurat dziedzinie pozostawiam je zamknięte za drzwiami milczenia. Wróćmy jednak do początku. Ola Serafin (Marta Nieradkiewicz) po odkryciu zdrady męża wraca z Londynu do Łodzi, do swojej matki. Po rozstaniu nie zostało jej nic poza kilkunastoma kartonami swoich rzeczy i autem (Oplem coś tam coś tam oraz super wypasioną „iksperią” Z; niestety serial jest sponsorowany przez te dwie marki, więc ich nachalna reklama będzie obecna w każdej możliwej chwili, jednak na szczęście po kilkudziesięciu minutach daje się ją ignorować). Bawiąc się w coś w rodzaju Ubera zarabia na chleb, choć w serialu nie widać jakby miała jakiekolwiek problemy finansowe. Podczas jednej z przejażdżek jest świadkiem jak z wiaduktu na drogę ktoś zrzuca ciało kobiety. Policja bagatelizuje sprawę i twierdzi, że to samobójstwo. Ola wie jednak co widziała. Za wszelka cenę chce rozwiązać sprawę śmierci dziewczyny. W sieci trafia na bandę freaków z tzw. Ultravioletu. Jest to grupa ludzi - zebrana wokół założyciela przedsięwzięcia Tomka (Michał Żurawski) – powołana do rozwiązywania nierozwiązanych spraw sprzed lat, które policja postanowiła wysłać do archiwum. Należą do niej poza Tomkiem jeszcze młody maniak komputerowy azjatyckiego pochodzenia „Piast Kołodziej” (Viet Anh Do) oraz dwie blogerki kosmetologiczne (kurwa jak mnie śmieszą tego typu „instytucje”) bliźniaczki Regina (Paulina Chapko) i Dorota (Karolina Chapko), które w tych czasach są szalenie niezbędne do przeszukiwania kontentu na soszjal midiach (choć tutaj praktycznie zbędne, bo niemal tym samym zajmuje się nasz młody komputerowiec). Dzięki ich pomocy, oraz pomocy Henia, przyjaciela rodziny (Marek Kalita) udaje jej się rozwiązać pierwszą sprawę ku niezadowoleniu aspiranta Michała Holendra (Sebastian Fabijański) - przyszłego obiektu westchnień Aleksandry oraz jego przełożonych Beaty (Magdalena Czerwińska) – kobiety o wyrazie twarzy mającej permanentną styczność z kocimi odchodami oraz inspektora Waldemara Kraszewski (Bartłomiej Topa), szefa łódzkiego wydziału dochodzeniowego (kryminalnego?). Podobnie jak w przypadku „Miasta skarbów” także „Ultraviolet” ma piękne zdjęcia. Tam dostajemy pocztówkowy Kraków, tutaj odrestaurowaną, malowniczą Łódź. Na szczęście w omawianym tytule oprócz dobrych ujęć mamy też ciekawą fabułę, dobrą obsadę i świetnych bohaterów. Dobry casting sprawia, że serial ogląda się przyjemnie, bo aktorzy nie męczą i nie doprowadzają do kurwicy, co w polskich realiach nie jest wcale takie trudne (spójrzmy tylko na takie seriale jak "Rodzinaka.pl", wspomniane „Miasto skarbów” poza Głowackim, albo „Nową”, choć to tylko pierwsze lepsze z brzegu przykłady). Jedynym mankamentem jest tutaj Agata Kulesza (matka Oli), która gra kobietę o około 10 lat starszą od siebie w rzeczywistości (Kulesza ma 46 lat, a jej filmowa córka 32, a jest najmłodszym z jej dzieci). Ale dobra charakteryzacja sprawia, że jesteśmy w stanie uwierzyć w jej pięćdziesiąt kilka wiosen. Pomaga w tym zrzędzenie i ciągła uszczypliwość. Reszta obsady, łącznie z aktorami epizodycznymi radzi sobie naprawdę dobrze, jeśli nie świetnie. Najlepiej wypada główna para, czyli Ola i aspirant Holender. Już od samego początku rodzi się między nimi ciekawa relacja budowana początkowo przez nachalną i nieustępliwą Aleksandrę, którą młody policjant traktuje trochę jak szczeniaka plączącego się pod nogami i przeszkadzającego w wykonywaniu obowiązków służbowych. Jednak ich współpraca przynosi rezultaty (choć naraża go co i rusz na zjebkę Waldemara) i Holender coraz bardziej zbliża się do swojej – jak to wielokrotnie powtarza sama zainteresowana – jedynej koleżanki. Ich relacje psuje nieco zupełnie przypadkowe pojawienie się niewiernego męża Oli, Kamila (Bartosz Gelner), jednak ten szybko ucieka i romans może być kontynuowany. Również absurdalność relacji matka-córka, które na każdym kroku sobie dogryzają wnoszą powiew świeżości do stereotypowych więzi rodzinnych. Świetnie radzi sobie także Henryk, który jako całkiem analogowy facet dobrze odnajduje się w cyfrowym świecie i często pomaga Oli w rozwiązywaniu spraw. A sprawy bywają niekiedy dość makabryczne, czasami śmieszne, ale zdecydowanie nie nudne. Choć scenarzyści powinni się troszkę bardziej postarać, ponieważ mimo mnogości podejrzanych dość łatwo jest wytypować winnego. Nie przeszkadza to jednak w czerpaniu przyjemności ze śledzenia dalszych losów bohaterów oraz postępów w śledztwach. Czasami można się wszak pomylić w typach. 

Serial ten jest proceduralem składającym się z dziesięciu odcinków. W każdym z nich poza ostatnimi dwoma, gdyż te są połączone w jedną całość, policjanci i detektywi-amatorzy rozwiązują jedną sprawę. W tle są jednak drobne wstawki nawiązujące do sprawy, w której zginął brat Oli. Został zastrzelony przez własna żonę. Policja ustaliła, że kobieta działała w obronie własnej podczas pijackiego napadu agresji męża (podobno niepierwszej, bo małżonka twierdzi, że był on alkoholikiem). Matka i siostra w to nie wierzą. Drążą temat próbując uzyskać więcej informacji i wznowić śledztwo. 

Podejrzewam, że gdyby serial potrwał dłużej, to ten wątek byłby kontynuowany, aż do jakiejś kulminacji, jednak w wyemitowanych dziesięciu odcinkach pojawiał się on dość sporadycznie i nie wniósł wiele do fabuły. Główna akcja koncentrowała się na bieżących sprawach oraz problemach bohaterów. Niestety serial został zakończony po pierwszym sezonie i nic nie wskazuje na to, że ma się to zmienić, choć od zakończenia emisji minęły dopiero plus minus dwa miesiące. Co ciekawe miał on całkiem przyzwoite jak na możliwości stacji udziały w rynku, bo każdy z nich oglądało ponad 100 tys. widzów – co dawało AXNowi trzecie miejsce w tym segmencie w godzinie emisji serialu, więc kontynuacja byłaby jak najbardziej wskazana nawet ze statystycznego punktu widzenia (zawsze to hajs dla stacji, no chyba, że koszty produkcji znacząco przewyższyły oczekiwane wpływy). Trochę szkoda, bo tak naprawdę największym problemem tego serialu były jedynie bardzo ciche dialogi, co sprawia, że oglądanie filmu wieczorem (a każdy odcinek miał swoja premierę o 22) może być kłopotliwe. Może nie jest to problem tak ogromny jak w produkcjach sprzed 40 lat (najbardziej zapadły mi w pamięć problemy z niemal niesłyszalnymi dialogami i arcy głośna całą resztą z muzyką na czele w 07 zgłoś się i Życiu na gorąco), ale na tyle odczuwalny, żeby o nim wspomnieć. 
Mimo tych drobnych wad uważam, że jest on z pewnością godny uwagi i poświęcenia mu tych kilku godzin. Dla mnie do dobra produkcja.

Moja ocena: 7/10

czwartek, 1 lutego 2018

[244] Książka: "Graal" - Nelson DeMille

Graal jest tym czego się spodziewamy. Książką o poszukiwaniu jednej z najświętszych relikwii dla członków kościoła katolickiego. Historią o cudownym naczyniu, którego przez wieki poszukiwali przeróżni śmiałkowie z rycerzami okrągłego stołu na czele. Nelson DeMille pokazuje nam swoją wizję tych peregrynacji, na które wyruszają trzej dziennikarze oraz jeden weteran.

Książka rozpoczyna się przedmową autora, który wyjaśnia w jakich okolicznościach oraz kiedy i gdzie powstawała powieść, a także jak wiele wydarzeń, które w niej przytoczył nie mijało się z prawdą. Później poznajemy dwóch dziennikarzy i jedną fotografkę. Młodszy z mężczyzn jest nieco cynicznym amerykańskim korespondentem wojennym po trzydziestce. Przyjechał do Etiopii - bo tam dzieje się większa część akcji książki - aby relacjonować konflikt. Starszy - przeszło pięćdziesięcioletni na wpół Hiszpan, na wpół Brytyjczyk - to doświadczony wyga, który parał się już w życiu nie jednym i kilka razy zmieniał światopogląd i przekonania. Towarzyszy im najmłodsza z całej trójki, dwudziestokilkuletnia, jeszcze nieopierzona fotografka. Podczas wyprawy wdaje się ona w romans z oboma mężczyznami trwający aż do ostatnich stron tej historii. Wszystko zaczyna się w październiku 1974 roku w starym, zniszczonym uzdrowisku, w którym nasi bohaterowie zażywają kąpieli i szykują się do przeczekania nocy, gdyż opodal toczy się bitwa. W zdewastowanym progu tegoż niemal jak zjawa pojawia się ledwie żywy staruszek, który, jak się okazało z jego opowieści jest zakonnikiem, a ostatnie czterdzieści lat przesiedział w celi. Powodem jego odosobnienia był fakt odkrycia wielkiej tajemnicy. Tajemnicy miejsca przechowywania świętego Graala. Historia staruszka, choć nieprawdopodobna, skłania trójkę dziennikarzy do ruszenia jego tropem i odnalezienia, tego co od niemal dwóch tysięcy lat było skrzętnie ukryte. W trakcie swoich poszukiwań wpadną w ręce psychopatycznego dowódcy rewolucjonistycznych oddziałów, generała Getachu oraz poznają pułkownika Ganna, brytyjskiego najemnika blisko związanego z rodziną królewską, która właśnie dogorywa pod marksistowskim butem. Najemnik ów postanawia przyłączyć się do ich poszukiwań. Jak zakończy się ich przygoda? Czy zakończy się szczęśliwie dla wszystkich? Czy odnajdą to czego szukali? Tego dowiemy się na przestrzeni około 480 stron Graala.

Rozpoczynając lekturę nie byłem świadom tego, że autor wplótł swoją historię miedzy wydarzenia, które w połowie lat 70. XX wieku regularnie pojawiały się w depeszach światowych agencji informacyjnych. Wydarzeniami tymi była marksistowska rewolucja mająca na celu zrzucenia z tronu i zdeptanie potomków króla Salomona i królowej Saby. Dynastii, która trwała na tych ziemiach niemal trzy tysiące lat. Dzięki temu całość nabiera zupełnie innego wyrazu i mimo swojej niesamowitości staje się bardziej prawdziwa.
 
Graala, mimo iż akcja nie galopuje w nim jak w typowej powieści przygodowo-sensacyjnej z elementami fantasy (bo każda historia z wątkami nadprzyrodzonymi nabiera cech tego właśnie gatunku, a uzdrawiający kielich pełen krwi Chrystusa, jest takowym niezaprzeczalnie), czyta się bardzo dobrze. Fabuła wciąga, bohaterowie natomiast są na tyle ciekawi, a relacje między nimi niejednoznaczne, że całość przyswaja się w bardzo dobrym tempie bez przestanków wynikających ze znużenia lekturą. Same poszukiwania są tyleż realne, co duchowe - każdy z bohaterów musi odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego wyrusza na poszukiwania i co tak właściwie próbuje znaleźć. Oprócz nich bardzo ciekawie poprowadzony zostaje także wątek romansu między trójką głównych bohaterów, a także w interesujący sposób omówione są charaktery i perypetie bohaterów drugiego planu.

Książka bardzo miło mnie zaskoczyła i być może wystawię jej ocenę trochę na wyrost, ale w natłoku chłamu i badziewia jaki otacza nas zewsząd wole ją przecenić niż nie docenić.

Moja ocena: 8/10

wtorek, 16 stycznia 2018

[184] Film: "Kierowca" (2017)

Kierowca to netflixowy one man show z Frank Grillo w roli głównej jakie zostało nam, widzom zaproponowane w 2017 roku. Po raz kolejny parafrazuje historię znaną nam już z Drive Nicolasa Windinga Refna oraz po części również z zeszłorocznego Baby Drivera, której twórcą był Walter Hill pod koniec latach siedemdziesiątych prezentujący szerokiej publiczności swojego Kierowcę z Ryanem O'Nealem i Isabellą Adjani.

Jak wypada Wheelman na tle swoich konkurentów? Przede wszystkim inaczej. Jest zrobiony ze zdecydowanie mniejszym rozmachem, stąd też moje określenie One-man-show. Frank Grillo załatwia półtorej godzinny film Jeremy'ego Rusha niemal w całości samodzielnie. Kilka razy mamy na ekranie innych aktorów - najdłużej widzimy jego nastoletnią córkę Katie (
Caitlin Carmichael) - jednak często nie widzimy nawet ich twarzy, bo z większością jedynie rozmawia przez telefon albo się ściga bmw E39 (jak udało mi się zauważyć, bo auto również widzimy niemal jedynie od środka) czy też porsche 911 turbo. Wszystkie pościgi także są pokazywane z kamer zamocowanych na samochodzie, z których obraz jest bardzo okrojony. Praktycznie przez cały film nie ma żadnego ujęcia samochodu z dalszej perspektywy. Całość dzieje się podczas jednej nocy, kiedy to nasz Kierowca jedzie wykonać kolejną robotę. Musi spłacić dług dla mafii, która podczas jego pobytu w więzieniu opiekowała się jego rodziną. Jednak coś nie idzie zgodnie z planem. Zaczynają się jakieś dziwne telefony i niezrozumiałe instrukcje, które tylko komplikują sprawę. W pewnym momencie dochodzi do tego, że nasz "bohater" znajduje się niemal w centrum wojny gangów. Do tego dochodzą jeszcze problemy z nastoletnią córką oraz byłą żoną, które nasz Kierowca, oczywiście załatwia przez telefon. I tak sobie z nim jeździmy po nocnym mieście i odbieramy telefony.

Cóż. Może ktoś gustuje w takich minimalistycznych filmach z dość prostą fabułą i niezbyt wybuchową akcją. Mnie nie do końca podszedł. Choć Grillo zagrał bardzo dobrze. Robił co do niego należało. Wkładał tyle ekspresji w prowadzenie auta i rozmawianie przez telefon ile się dało, ale powiedzcie sami... Czy to mogło się udać? Moim zdaniem raczej nie. Efekt jest chyba nawet lepszy niż moje oczekiwania. Film dla tych, którzy widzieli trzy poprzednie i chcą zobaczyć jak inaczej można opowiedzieć tę samą historię lub dla tych..., którzy mają za dużo czasu.

Moja ocena: 5.5/10

niedziela, 7 stycznia 2018

[242] Książka: "Czarna Madonna" - Remigiusz Mróz (2017)

Czarna Madonna to moja pierwsza przygoda z twórczością Remigiusza Mroza. Choć jest on bardzo płodnym pisarzem jakoś się wcześniej nie złożyło, żeby nasze drogi się przecięły. Zacząłem od powieści tak innej od dotychczasowego dorobku pisarza, jak to tylko jest możliwe, bo od razu trafiłem na horror. Jest w tym podwójna ironia losu. Po pierwsze jest to jedyny horror w dorobku autora, więc trafienie akurat na tak inną, od dotychczasowych dokonań, książkę jest dość szczególne. Po drugie, ja nienawidzę horrorów. Nie mam zwyczaju czerpać satysfakcji z własnego strachu. Życie jest wystarczająco straszne i przygnębiające, że szukanie dodatkowych podniet tego typu w literaturze bądź filmie wydaje mi się zbędne. A już w szczególności nie lubię horrorów religijnych, a nim jest najnowsza powieść Mroza. 
Jak więc doszło do takiej sytuacji? Prozaicznie. Nie przeczytałem tego, co było napisane na obwolucie książki, a w trakcie lektury autor jakoś mnie nie przestraszył, mimo iż książkę czytałem głównie późnym wieczorem lub w nocy. Kiedy już na podstawie wielu przesłanek ustaliłem, że to horror postanowiłem ją najzwyczajniej w świecie doczytać do końca. Jak to o niej świadczy? Sami sobie odpowiedzcie na to pytanie.

Ale zacznę może od zarysu fabuły. Pewnego dnia Filip - były ksiądz, przez niemal wszystkich, poza własnym ojcem, zwany Bergkamp lub po prostu Berg z powodu koszulki tego holenderskiego piłkarza, którą miał nieszczęście kiedyś posiadać - dowiaduje się, że samolot, którym do Jerozolimy leciała jego narzeczona zaginął. Po kilku dniach braku wiadomości o maszynie, kiedy wszyscy stracili już nadzieję, że się kiedykolwiek odnajdzie i powoli godzili ze stratą najbliższych, nagle pojawiają się odczyty z transpondera, które układają się na mapie w heksagram, a sam Filip wydaje sie stawać opętany przez siły nieczyste. Udaje mu się także ustalić, że na pokładzie samolotu był przewożony pewien specyficzny obraz. Obraz Czarnej Madonny. We łączeniu w logiczną, choć nieprawdopodobną, całość wszystkich faktów i, wydawałoby się, oderwanych od siebie szczegółów pomaga mu siostra narzeczonej, a jego przyszła szwagierka, Kinga, do której czuje zdecydowanie więcej niż powinien z uwagi na łączące ich relacje oraz fakt, że jest ona zamężna. Oraz podszepty demonów, które wzięły w posiadanie jego ciało i niekiedy przejawiają swoją w nim obecność. Czy te sprawy są ze sobą w jakikolwiek sposób powiązane? I co z tego wszystkiego wyniknie dowiemy sie na kolejnych stronach, których łącznie jest blisko czterysta.

W tym miejscu muszę oddać autorowi, że przystępny styl i wciągający sposób prowadzenia akcji sprawiły, że do pewnego momentu książkę czytało mi się zaskakująco dobrze. I w dwóch czy trzech momentach poczułem nawet pewien niepokój wynikający z obrazowego przedstawiania opisywanych zdarzeń. Jednakowoż cały ten efekt udało się autorowi zepsuć niemiłosiernie gmatwając fabułę i starając się ją wyjaśnić na ostatnich kilkunastu stronach. Nie było to najfortunniejsze rozwiązanie, jednak patrząc na absurdalność i niedorzeczność alternatywnych the endów jedyne jakie czytelnicy byliby w stanie zaakceptować.

Zaletą książki jest także, oprócz wciągającej fabuły, dużo danych na temat egzorcyzmów oraz kapłaństwa od "wewnątrz". Dla mnie, osoby całkiem zielonej w dziedzinie wypędzana demonów oraz posługi duszpasterskiej a także symboli i atrybutów jakimi posługują się kapłani w czasie odprawiania mszy i nie tylko, były to informacje zupełnie nowe i wcale ciekawe. Autor, choć produkuje książki niemal taśmowo, musiał spędzić chwilę czasu na researchu - do czego sam się przyznaje, a jego rezultaty możemy oceniać na stronicach "Czarnej Madonny". To z pewnością kolejny plus na szali końcowej oceny.

Coś szybko mi ta recenzja spłynęła na e-papier, chyba trochę za szybko, ale nie za bardzo wiem co jeszcze mógłbym napisać. Wszystko zdradzałoby przebieg fabuły lub, co gorsza, zakończenie historii. Poprzestanę więc na tym lapidarnym wywodzie i ocenie, która tak wydaje mi się całkiem wysoka i z pewnością nie odstraszy wielbicieli tego rodzaju gatunku literatury.

Moja ocena: 6/10

czwartek, 4 stycznia 2018

[183] Film: "Volta" (2017)

Jak tylko dowiedziałem się o tym, że Juliusz Machulski kręci nowy film, ucieszyłem się. A kiedy zobaczyłem pierwszy zwiastun jego najnowszej produkcji - Voltę, bo taki nosi tytuł, - czekałem z niekłamanym zainteresowaniem. Jest wszak Juliusz Machulski scenarzystą i reżyserem, który bardzo niewiele razy w całej swojej dotychczasowej działalności artystycznej mnie zawiódł. A filmy takie jak Vabank, Kiler, Vinci pozwalają mieć nadzieję na to, że również kolejna jego produkcja nie zawiedzie.

Z tego też powodu do seansu Volty usiadłem pełen nadziei na mile spędzone 100 minut. Były na to całkiem duże szanse również z powodu obsady. Bo jak było do przewidzenia u takiego tuza jak Machulski zagrała cała plejada większych i mniejszych gwiazd polskiego kina, teatru i telewizji z Andrzejem Zielińskim i Olgą Bołądź na czele. Na drugim planie jak zwykle świetny Jacek Braciak, poprawna Aleksandra Domańska i zaskakująco dobry Michał Żurawski. A także Katarzyna Herman, Joanna Szczepkowska i Krzysztof Stelmaszczyk oraz Robert Więckiewicz, Tomasz Kot, Cezary Pazura i Antoni Pawlicki w epizodach.

Fabuła również dawała nadzieję na ciekawą rozrywkę, ponieważ całość intrygi koncentrowała się wokół cudownego odnalezienia korony Kazimierza Wielkiego w jednej z lublińskich kamienic. Odkrycia tego dokonuje młoda dziewczyna, Wiktoria (Bołądź), która, jak wszystko na to wskazuje, dopiero co uciekła z więzienia. Dziwnym trafem, o mało jej nie potrącając autem, tajemnice korony poznają również Agnieszka, zwana "Kitek" (Domańska) oraz jej ochroniarz Dycha (Żurawski). A za sprawą Dychy również facet Agnieszki, słynny spin-doktor Bruno Volta (Zieliński), który ostrzy sobie ząbki na tę koronę, bo to w końcu kilkanaście milionów euro. Sami przyznacie, że pomysł bardzo chwytliwy.

Niestety, tylko pomysł. Tym razem coś nie zagrało i wyszło na to, że w trailerze znalazło się wszystko to, co w filmie ciekawe, a film jest nudny i ma wiele niepotrzebnych wstawek oraz zabiegów, nazwijmy je technicznymi, które psują całość. Zacznę od trochę dziwnego castingu, ponieważ za jego sprawą w roli "kochanków" mamy tutaj parę, która aktualnie w pewnym serialu telewizji polskiej propagandowej gra... ojca i córkę. Przyznacie, że to trochę... niesmaczne niezależnie od kunsztu i biegłości w swoim fachu odtwórców tych ról. Ale gdyby tylko to było problemem, nie byłoby sprawy. A sprawa jest i to zdecydowanie poważniejsza. Film jest po prostu nudny. Akcja rozwija się w sposób ślamazarny, a zbyt wiele wstawek zdradzających nam finałowy "myk" jest zdecydowanie niepotrzebna. Jeśli już jesteśmy przy wstawkach, to również te historyczne, retrospektywne, które, jak zakładam miały być w większości przypadków humorystyczne są przede wszystkim niepotrzebne, a co gorsza nie śmieszne. Całości nie ratuje ani dość sprawna, choć pobieżna diagnoza naszego "swołeczeństwa" - jak zwykł nazywać je Volta, ani kandydat na prezydenta V RP, przewodniczący partii Godność i duma, Kazimierz Dolny, w którego rewelacyjnie wciela się Jacek Braciak. Przaśność, zajadłość, brak wykształcenia oraz narodowo-socjalistyczno-monarchistyczne zapędy świetnie oddają kwaśny smrodek polskiego politycznego bagienka. To jednak nie wystarcza, żeby "Voltę" zaliczyć do udanych produkcji. Nawet końcówka, w której poznajemy wszystkie szczegóły operacji Volta nie rekompensują ponad 90 minut wiejącej z ekranu nudy.

"Volta" obok "Początku" Dana Browna okazała się największym rozczarowaniem 2017 roku. Film tak wyczekiwany, z tak ciekawą osią intrygi i tak dobrą obsadą po protu nie mógł nie wyjść. A jednak mu się udało. Szkoda.

Moja ocena: 4/10