Jak tylko ją zobaczyłem, od razu pomyślałem, że muszę ją mieć. I to nie w formie ebooka, ale taką prawdziwą, z papieru. Tak delikatnej i czystej w formie, jednoznacznie dającej do zrozumienia co znajdę wewnątrz, okładki nie widziałem już od bardzo dawna. W taki oto zachwyt wprowadziła mnie wizualna strona najnowszej powieści Mai Lidii Kossakowskiej pt. "Takeshi. Cień Śmierci". Niestety na tym kończą się zachwyty. A szkoda, bardzo wielka szkoda...
"Of all the gin joints in all the towns in all the world, she walks into mine." CASABLANCA, 1942
▼
czwartek, 31 lipca 2014
wtorek, 29 lipca 2014
[88-90] Filmowy Flesz #13: "Kac Vegas w Bangkoku" (2011); "Druhny" (2011); "Beat the world. Taniec to moc" (2011); "Don John" (2013)
Dziś przyszła kole na następne wydanie Filmowego Flesha. Tym razem pechowe 13. I niestety coś w tym jest, bo i filmy jakie się na niego składa są nadzwyczaj nudne, wtórne, debilne, chamskie, ordynarne i po prostu żałosne. Jednak, aby nie trzymać Was już dłużej w niepewności przechodzę do meritum.
środa, 23 lipca 2014
Casting ważna rzecz... #2
Witojcie! Chwilkę mnie nie było, ale taki był gorąc, że nie miałem siły na kreatywne myślenie :] Jednak niebo zasnuły czarne chmury i aniołki przygotowują się chyba do pójścia na "pipi", w związku z tym mój mózg (którego podobno już niewiele zostało) stwierdził, że możemy dziś trochę popracować. Zapraszam na drugą część moich prywatnych rozważań na temat istotności doboru aktora do roli i postaci jaką ma odgrywać w ogóle, czyli na "Casting ważna rzecz..."!
Dzisiejsze rozważania poświęcę w całości jednej tylko osobie, a mianowicie Harrisonowi Fordowi, aktorowi do którego jakoś nigdy nie mogłem i wciąż nie mogę się przekonać, który ma jednak w swoim dorobku role rewelacyjne, dzięki idealnemu spasowaniu z odgrywaną postacią.
Zacznę może od tego co w mojej opinii mu się udało, czyli od dwóch cykli filmów, dzięki którym już na zawsze będzie obecny w świadomości kinomanów całego świata. Zapewne już wiecie jakie filmy mam na myśli, ale tylko dla ścisłości powiem, że chodzi mi oczywiście o "Star Warsy" i postać Hana Solo oraz tytułową rolę w cyklu o "Indiana Jonesie". Czyż nie było genialnym posunięciem Lucasa obsadzenie w roli awanturnika, kosmicznego kowboja tego nikomu nie znanego (wcześniejsze role, nie przyniosły mu zbyt wielkiego rozgłosu) cieśli? Nie, żartuje. Lucas dostrzegł Forda już 4 lata wcześniej (1973) angażując go do swojego innego filmu pt. "Amerykańskie Graffiti", ale to i tak dopiero "Nowa nadzieja" przyniosły mu rozgłos, sławę i pieniądze. A wyobraźcie sobie, że Solo miał zagrać Perry King! A któż to jest Perry King, zapytacie? Też nie wiem, ale może gdyby to on a nie
Ford wcielił się w Hana, to teraz było by zupełnie na odwrót? Nikt tego nie wie, choć King też ma w swoim dorobku kilkadziesiąt filmów, to jednak muszę przyznać, że żadnego nie widziałem. A Ford już dwa lata później dostał drugi plan w "Czasie Apokalipsy" u Coppoli, a w następnym roku było trzeba ponownie ubrać buty Hana Solo, aby za kolejne 12 miesięcy zmierzyć się z nowym rozrabiaką, Indianą Jones'em, który zadebiutował na ekranie w "Poszukiwaczach zaginionej Arki" i w bardzo wielkim stopniu, wraz z dwoma już nagranymi częściami Star Warsów przyczynił się do powstania nowatorskiego gatunku - kina nowej przygody. Osobiście myślę, że gdyby nie te 6 filmów, to Forda byśmy zupełnie nie znali, albo byłby on kimś takim jak owy King.
Jednak i w przypadku Forda, który z reguły ani mnie nie zachwyca, ani mi zbytnio nie przeszkadza na ekranie, zdarzały się totalne pomyłki castingowe. Jak zapewne wiedzą moi stali czytelnicy, chodzi mi oczywiście o rolę Jacka Ryana w dwóch filmach z tej serii. Tym razem buńczuczność, marszczenie brwi i ta dziwnie arogancka twardość, która tak pasowała do wcześniej omawianych ról się nie sprawdziła. Aktor był przede wszystkim za stary do tej postaci (różnica 15 to jednak całkiem sporo). Nie pasowało mi także wiele innych rzeczy, których nie potrafię jednak sprecyzować, ale wydaje mi się, że był za bardzo poukładany, jeśli wiecie co mam na myśli. Zdecydowanie lepiej wypadli w tej roli Ben Affleck ("Suma wszystkich strachów") i Chris Pine ("Jack Ryan: Teoria Chaosu"), a nawet Alec Baldwin ("Polowanie na Czerwony Październik"), ale to pewnie z racji wieku. Cóż, czasu nie cofniemy, a filmy o Ryanie do arcydzieł kinematografii nie należą, więc nie ma co za bardzo nad tym ubolewać. Cieszmy się natomiast tym, że Ford był Indim i Solo!
W tym odcinku to już koniec moich bredni, ale już powoli zbieram materiały na kolejny ;)
sobota, 19 lipca 2014
[85-87] Filmowy Flesz #12: "Wzgórze rozdartych serc" (1986); "Polowanie na Czerwony Październik" (1990); "Złodziej" (1981); "Jak za dawnych dobrych czasów" (1980)
Już trzy dni minęły odkąd ostatni raz pogłaskałem mojego bloga... a z tego co go znam nie lubi być tak długo pozostawiany samemu sobie. Stąd też dziś po raz kolejny podzielę się paroma spostrzeżeniami na temat kilku klasyków kina. Zapraszam na Filmowy Flesh #12!
"Wzgórze Rozdartych Serc / Heartbreak Ridge" (1986)
Dziś zacznę od filmu, który jest jednym z moich ulubionych w dorobku Wielkiego Clinta, czyli od "Wzgórza Rozdartych Serc" z roku 1986. W sumie zawsze mi się wydawało, że powinno być "złamanych" zamiast "rozdartych", ale to w końcu POLSKIE tłumaczenie tytułu, a tutaj wszystko jest możliwe. Ale wracając do meritum. Dawno już nie oglądałem tego klasyka, jednak ostatnio wpadłem na niego przez zupełny przypadek i pomyślałem, że z chęcią go sobie odświeżę, co też skwapliwie uczyniłem. Później wszedłem na filmweb, aby zobaczyć jaką ocenę mu wystawiłem i moją uwagę przykuła jedna z dyskusji na temat tego filmu. Jednoznacznie wynikało z niej, że są na świecie ludzie, którzy nie lubią dobrego kina. Film jest podobno według nich prostacki, nudny i zupełnie pozbawiony sensu. Jednym słowem beznadziejny. Aż mnie zamurowało jak doczytałem te bluźnierstwa do końca. Jednak swoim starym zwyczajem, w dyskusję na tamtym forum się nie wdałem, bo to nigdy nie prowadzi do żadnej sensownej wymiany myśli, a kończy się na przebranżawianiu naszych matek i innych tego typu argumentach ad personam. Postanowiłem jednak na moim własnym poletku napisać dlaczego tak cenie i lubię ten film. Najważniejszy jest fakt, że to świetnie zagrana historia. Prosta, ale sugestywna i choć czasem patetyczna, to jednak dość zręcznie przedstawiająca istotny temat. Osią fabuły jest los faceta, który większość swoich dorosłych lat poświęcił walce w obronie ojczyzny, przez co nie miał czasu ułożyć sobie swojego własnego życia. Faceta, który chce po raz ostatni przydać się na coś swojemu krajowi, nawet jeśli miałoby to być tylko wyszkolenie kilku niesfornych młodzieńców, którzy być może dzięki niemu nie dadzą się zabić, a może w przyszłości zajmą jego miejsce. W te wydarzenia wplecione zostają perypetie obyczajowe, czyli próba odzyskania byłej żony, która także poturbowana przez życie egzystuje jakby w zawieszeniu między chęcią ułożenia sobie wszystkiego na nowo, a niemożnością zerwania ze starymi przyzwyczajeniami. Clint świetnie nadaje się na twardego sukinsyna, który, jak to sam mówi w scenie otwarcia na "śniadanie je drut kolczasty i sika napalmem", a na widok jego baretek nie jednemu to i owo się podnosi. Jednak dla innych jest tylko przeżytkiem, pozostałością starej epoki. Taki stan rzeczy nieuchronnie prowadzi do starcia między tym co nowe (lepsze) i tym co stare (przestarzałe? gorsze). Jakim wynikiem zakończy się to starcie jest raczej oczywiste, ale zdradzał tego nie będę, bo być może będą to czytały osoby, które jeszcze filmu nie oglądały. Dla mnie jest to rewelacyjny film i ciężko znaleźć mi jakieś jego wady, więc i na siłę wyszukiwał ich nie będę. Napiszę tylko, że jeśli ktoś jeszcze go nie oglądał, to najwyższy czas nadrobić to niedopatrzenie.
Ocena 8.5/10
"Polowanie na Czerwony Październik / The Hunt for Red October" (1990)
Tak jak już niedawno pisałem, "Polowanie na Czerwony Październik" jest jednym z filmów o Jacku Ryanie, który kiedyś już widziałem, ale nie pamiętałem z niego praktycznie nic. Na fali moich ostatnich seansów przygód Jacka Ryana, postanowiłem odświeżyć sobie również i "Polowanie...". I już teraz wiem, że jest to zdecydowanie najlepsza część serii. Głownie za sprawą bardzo ciekawego klimatu napięcia jaki dodatkowo potęgują klaustrofobiczne przestrzenie łodzi podwodnej. Świetna rola Seana Connery'ego, idealnie wcielającego się w kapitana Marko Ramiusa, no i całkiem przyzwoity Ryan w wykonaniu Baldwina (swoją drogą nie mam pojęcia dlaczego już dwa lata później zmienili głównego aktora właśnie na Forda, skoro obsada drugoplanowa została, m.in. James Earl Jones w roli dyrektora CIA). Nie mający już nic do stracenia Ramius, w trosce o bezpieczeństwo świata, chcący przekazać najnowszy, praktycznie niewykrywalny, okręt podwodny największemu przeciwnikowi Związku Radzieckiego i tylko jeden facet - Jack Ryan - który domyślający się jego zamiarów, jednak aby doszły one do skutku, musi o tym przekonać najważniejszych ludzi w państwie. Już z tego telegraficznego przedstawienie fabuły widać, że jest to bardzo dobra historia umiejscowiona pod koniec zimnej wojny, swoją drogą chyba jedna z
najlepszych powieści Clancy'ego w ogóle, która będzie trzymać nas w niepewności i napięciu aż do ostatnich minut seansu. Na koniec dodam tylko jedno małe spostrzeżenie, które być może, podobnie jak mnie, umknęło większości widzów. Pamiętacie jak nazywał się oficer polityczny na pokładzie Czerwonego Października? Ten, który musiał bardzo szybko zginąć, aby cała akcja mogła się zakończyć powodzeniem? Poszukajcie w takim razie. Ja muszę przyznać, że baaardzo się zdziwiłem. Ciekawi mnie tylko, czy to zbieg okoliczności, czy ktoś już wtedy znał wartość człowieka, który nosił te nazwisko.
Ocena 8/10
"Jak za dawnych, dobrych czasów / Seems Like Old Times" (1980)
"Jak za dawnych, dobrych czasów" to komedia pomyłek w starym, dobrym stylu. Teraz już się takich filmów nie kręci, ale lata 80. były to czasy świetności Chevy'ego Chase'a i filmów takich jak "Golfiarze", "W krzywym zwierciadle", czy też "Szpiedzy tacy jak my". Tutaj humor jest bardzo podobny. Mamy do czynienia z prawniczką (Golfie Hawn), z reguły broniącą mniejszości narodowych w sprawach o małej szkodliwości społecznej (kradzieże itp.). Jest to typowa dobra dusza. Większości bronionych przez siebie ludzi znajduje później prace... u siebie, aby tylko nie pozwolić im wrócić na złą drogą, zatrudnia ich w roli szoferów, pokojówek, czy innego rodzaju służby, na którą w gruncie rzeczy i tak jej nie stać). Jej mąż, uściślając, drugi mąż Ira Parks (Charles Grodin) jest natomiast prokuratorem okręgowym z dużymi widokami na awans. Jest jeszcze Nicolas Gardenia (Chevy Chase) obecnie pisarz (chyba, bo może być że dziennikarz, reportażysta), fajtłapa, jonasz, ciamajda i pierwszy mąż Glendy Parks. Mąż, z którym rozwiodła się właśnie z powodu wspomnianych wad. I niby już się od niego uwolniła, jednak Nicolas znów wplątał się w aferę (tym razem jest zamieszany w obrabowanie banku) i jak zwykle pomocy szuka właśnie u Glendy, której mąż jest akurat oskarżycielem w jego sprawie. W tym miejscu już na pierwszy rzut oka widać co najmniej dwa konflikty interesów, które będą prowadziły do co i rusz to nowych komicznych sytuacji i zbiegów okoliczności. Sama scena końcowa natomiast mogłaby być wstępem do kontynuacji losów tej szalonej "rodzinki". "Jak za dawnych..." jest bardzo przyjemną i ciepłą komedią, którą można się podelektować w chwili odprężenia. Jest to kino lekkie, z żartem słownym jak i sytuacyjnym na bardzo dobrym poziomie, które z pewnością przypadnie do gustu nie tylko fanom talentu Chevy'ego Chase'a.
Ocena 7/10
"Złodziej / Thief" (1981)
"Złodziej" to debiut reżyserski Michael'a Mann'a (był on także twórcą scenariusza), a także bardzo dziwna opowieść o pewnym złodzieju. Z jednej strony jest to bardzo klimatyczny film kryminalny z elementami dramatu a nawet thrillera, opowiadający ciekawą historię ze świetną muzyką i dobrze zarysowanymi postaciami. Z drugiej strony jest to również historia faceta o imieniu Frank (James Caan), którego przez przeszło dwie godziny seansu nie da się ani polubić ani tak naprawdę zrozumieć. Ma on niby swoje cele, swój plan na życie, które odzyskał po 10 latach w więzieniu, ale wszystko to jest jakieś takie chaotyczne, niespójne, poszarpane. Niby chce mieć rodzinę, ale zabiera się do tego jak do jeża. Niby jest twardy i inteligentny, ale nie rozumie najprostszych zasad rządzących jego biznesem. To tak naprawdę Frank jest najsłabszym ogniwem tej świetnej historii, bo jest głównym bohaterem pozytywnym (? tutaj chyba takich nie ma), któremu życzymy porażki. I choć zdjęcia, napięcie jakie Mann zręcznie tworzy, całe te przygotowania przed akcją (Frank to taki amerykański Kwinto, lecz bez jego subtelności, sejfy otwiera przy użyciu ciężkich narzędzi i kradnie jedynie kamyczki albo kasę) są naprawdę bardzo zajmujące i klimatyczne, to jednak przez główną postać film ogląda się dość nieprzyjemnie. I choć chciałbym być bardziej usatysfakcjonowany po seansie, to jakoś nie potrafię. Być może obejrzenie tego obrazu po raz kolejny odkryje przede mną coś co umknęło mi podczas pierwszego seansu, jednak na chwilę obecną czuję lekki niedosyt.
Ocena 6.5/10
środa, 16 lipca 2014
[82-84] Filmowy Flesz #11: "Miejsce zbrodni: Witamy w Hamburgu" (2013); "Stan Zagrożenia" (1994); "Combustión" (2013); "Stritrejserzy" (2008)
Dużo oglądam - dużo recenzuje :) Tak pokrótce można scharakteryzować moją galopadę z kolejnymi, publikowanymi w lawinowym tempie, odsłonami Filmowego Flesha. Dziś pora na kolejny (do następnego powoli zbiera się materiał ;]), już #11. Zapraszam!
"Miejsce zbrodni: Witajcie w Hamburgu / Tatort: Wilkommen in Hamburg" (2013)
Dziś zacznę nietypowo, bo do filmów zakwalifikuję serial, a może coś bardziej na miarę serii telewizyjnej. Jest nim mianowicie "Tatort", czyli po polski "Miejsce zbrodni", czyli jeden z dłużej emitowanych niemieckich seriali kryminalnych. Jego początki sięgają końca 1970, a do tej pory wyprodukowano, bagatela, 908 odcinków. Jest to jednak prawie nie znana rzecz w naszym kraju (choć był on szeroko dystrybuowany w krajach niemieckojęzycznych takich jak Austria i Szwajcaria), a że odcinek, który oglądałem trwał ponad półtorej godziny potraktuję go jako oddzielną jednostkową całość. Głównym bohaterem jest komisarz Niklas "Nick" Tschiller (w którego bardzo dobrze wciela się Til Schweiger), facet po przejściach, po rozwodzie wychowujący samotnie córkę. Po przeniesieniu z oddziału specjalnego jest obecnie jednym z funkcjonariuszy hamburskiej Polizei. Osią fabuły jest próba rozbicia gangu zajmującego się handlem żywym towarem w postaci młodych dziewcząt z wschodniej Europy. W trakcie prowadzonego śledztwa Nick wśród zamieszanych w to ludzi dostrzega jednak swojego starego przyjaciela co zdecydowanie komplikuje sprawę. Ciekawie poprowadzona akcja potrafi wciągnąć widza w wir wydarzeń. Wyraziści bohaterowie, często budowani na zasadach kontrastów, a także połączenie brutalnego życia gliniarza z wychowywaniem nastoletniej córki często prowadzą do sytuacji humorystycznych. Ogólnie serial może być ciekawy, jednak chyba raczej nie do dostania w Polsce. Zostaje więc obejrzenie tego jednego jedynego odcinka jako filmu kryminalnego po prostu. Ja tak zrobiłem i nie żałuje.
Idealny Jack Reacher :D |
Ocena - wciąż się waham czy 6.5 czy 7/10
"Stan zagrożenia / Clear and Present Danger" (1994)
A jednak się skusiłem na obejrzenie ostatniej z dotychczas nakręconych części przygód o Jacku Ryanie i muszę przyznać, że nie znając książkowego pierwowzoru (tej części jeszcze nie przeczytałem) oglądało mi się film całkiem nieźle. Choć dalej twierdzę, że Harrison Ford zupełnie się nie nadaje do tej roli. Koniec. Kropla. Ale filmik był spoko. Narkotykowy kartel morduje rodzinę na łodzi. Po chwili okazuje się, że ojciec rodziny był bliskim przyjacielem prezydenta USA, o czym mordercy nie mieli pojęcia. Wujek Sam wypowiada wojnę przestępcom i wysyła potajemnie oddział żołnierzy do zlikwidowania najważniejszych celów. W tym czasie Ryan w wyniku choroby przełożonego zaczyna pełnić obowiązki szefa CIA, a po kilku niefortunnych zabiegach cała odpowiedzialność za potajemną akcję spada na niego. Film jak zwykle jest bardzo rozbudowany, akcja toczy się wielotorowo co wielu odbiorcom może utrudnić recepcję całości jako spójnej i niezaburzonej. Jednak jeśli ogląda się uważnie, to nie powinno być z tym żadnych problemów. W tej części znów pojawiło się kilka zupełnie nie trafionych wyborów castingowych, które tym razem przemilczę, jednak na jeden tym razem bardzo dobry chciałbym zwrócić szczególną uwagę. Przez cały seans nie mogłem przypomnieć sobie nazwiska, ale wiedziałem skąd go pamiętam. Po sprawdzeniu okazało się, że dobrze mi się wydawało. Był to ten sam aktor, który grał Bucho w "Desperado", czyli Joaquim António Portugal Baptista de Almeida znany bardziej jako Joaquim de Almeida. Facet idealnie nadający się do takich właśnie ról, tajemniczych południowców lub latynoskich twardzieli. Co do reszty, to zupełnie nie widzę w tym filmie miejsca dla Jamesa Earl Jonesa ani tym bardziej dla Willema Dafoe, ale nic na to nie poradzę. Jednak całość ogląda się dość dobrze, choć bez fajerwerków.
Żałosny Jack Ryan :D |
Ocena 6/10
"Combustión" (2013)
Pamiętacie "The Fast and the Furious"? A pamiętacie takie powiedzonko z "Bad Boysów" "Każdy chce być taki jak Mike"? To teraz dodajcie jedno do drugiego i wyjdzie Wam, że Hiszpanie też chcą mieć swoich "Szybkich i wściekłych". Czy im to wyszło równie dobrze jak Amerykanom przeszło 13 lat temu? O tym postaram się w kilku zdaniach opowiedzieć. Po pierwsze chciałbym zaznaczyć, że chyba się zakochałem :D Nie no, żartuje, ale Adriana Uragte grająca główną rolę kobiecą, jest śliczna :) Dodatkowo sceny erotyczne są nakręcone bardzo zmysłowo i mogą przyspieszyć bicie serca. Przechodząc już do samej fabuły, to wydaje się ona trochę nierówna i w niektórych miejscach nielogiczna. Kolejnym zarzutem jest fakt, że nie wszystko co jest wspomniane w filmie zostaje wystarczająco wyjaśnione, co czasami powoduje pewną konsternację u widza. Mamy tutaj do czynienia z grupą przestępców: Ari (Adriana Ugarte), Navas (Alberto Ammann) i Nano (Christian Mulas, którzy starają się zdobyć szybkie pieniądze (na jakiś wyścig w Lizbonie - jest to jeden z tych niewyjaśnionych wątków) okradając bogatych mężczyzn "przy pomocy" Ari, która ich uwodzi a później jak już ląduje u nich w domu wpuszcza przyjaciół i udaje, że również się boi napadu :D Kłopoty pojawiają się w momencie kiedy starają się okraść Mikela, w którym Ari się zakochuje. Do rabunku nie dochodzi, ale cała sprawa i tak mocno się komplikuje. Na drugim planie mamy troszkę wyścigów samochodowych. I choć auta są ciekawe (Ferrari F430, Porsche Panamera Turbo, Porsche 911 GT3, Ferrari 458 Italia itp.), to jak na "Szybkich i wściekłych" made in España jest tego zdecydowanie za mało. Całość ogląda się raczej jak romans z dodatkiem wyścigów niż film o ścigantach czy też nawet film akcji. Jednak nie mogę stwierdzić jednoznacznie, że jest to film zły. ponieważ w pewnych momentach trzyma w napięciu i seans przebiega dość przyjemnie. Polecam jako ciekawostkę zza granicy ;)
To już jeden z ostatnich kadrów, ale za to jakże okazały :] |
Ocena 6/10
"Stritrejserzy / Stritreysery" (2008)
Ojejku... W tym przypadku również mamy do czynienia z tym, że każdy chce mieć swoich "Szybkich i wściekłych", jeśli jednak Hiszpanom udało się połowicznie, to Rosjanom nie udało się wcale. Film to jedna wielka cepelia. Jest żałosny pod względem wizualnym i niezrozumiały pod względem fabularnym. Akcja jest chaotyczna i niezrozumiała. Samochody są po prostu przykre, a realizm przedstawionych sytuacji ma poziom "Transformerów" (wyobraźcie sobie np Ładę Samarę w ulicznym wyścigu z Ferrari Testarossa? swoją drogą to Ferrari, to był chyba najjaśniejszy punkt całego tego filmu). Najgorsze jest to, że prawie do końca nie wiadomo o co w tym filmie chodzi i nie wiemy co jest osią fabuły. W momencie kiedy się dowiadujemy jest to tak wyjaśnione, że powtórzyć nie potrafię. Jedyny pozytywny akcent to przyzwoita rola Nikolaya Chindyaykina grającego rolę ojca głównej bohaterki - ścigantki - i zarazem podpułkownika milicji. Jest po prostu zabawny. To wszystko, ale to i tak sporo w porównaniu z całokształtem. Nie ma co się dalej rozpisywać. Napisze tylko, że jest to mniej więcej film na poziomie jednego z odcinków "Ojca Mateusza" o motocyklowych ścigantach. Ten sam poziom beznadziei. Jedyne co go ratuje, to w miarę przyzwoity soundtrack.
Cepelia, normalnie cepelia :( |
Ocena 3/10
poniedziałek, 14 lipca 2014
[79-81] Filmowy Flesz #10: "Bez tchu" (2012), "Zabijaka" (2011), "Wojna Harta" (2002), "Honor wojownika" (2010)
Witam Was wszystkich po krótkiej przerwie. Dziś wracam z kolejnym - - Filmowym Fleshem #10. W nim, jak zwykle, całkowity mix gatunków, ale i ocen. Będzie sportowa komedia, dramat wojenny, ale też thriller i western fantasy. Myślę, że każdy znajdzie dla siebie coś ciekawego, więc już nie przedłużam tylko zapraszam do lektury.
"Bez tchu / Breathless" (2012)
Podobnie jak ostatnim razem zacznę od filmu zdecydowanie najsłabszego z dzisiejszego zestawienia, czyli "Bez tchu". Jest to bardzo kameralna (występuje w nim tak naprawdę około pięcioro głównych bohaterów), mroczna, nie pozbawiona jednak czarnego humoru historia brutalnej przemocy. Lorna (Gina Gershon) jest typową, na wskroś przerysowaną, idealną amerykańską gospodynią domową z lat 70. (pamiętacie kawałek Beyonce Why Don't You Love Me? Lorna jest w takim typie tylko bardziej ubrana ;)) . Kiedy trzeba potrafi w ciągu 2 godzin wysprzątać dom na błysk i przyrządzić kolacje dla 5 osób, zdobywała również nagrody dla miss ogrodnictwa dwa lata z rzędu. Jej jedynym problemem jest mąż. Dale (Val Kilmer) nie jest miłym facetem, jednak miarka się przebrała kiedy Lorna dowiedziała się, że Dale obrabował bank i uciekł ze 100 tys. dolarów. Przykładna housewife zaprasza przyjaciółkę Tiny (Kelli Giddish), żeby się naradzić co z Dalem - obecnie nieprzytomnym po spotkaniu z patelnią - zrobić i jak dowiedzieć się gdzie jest kasa. To dopiero początek tej pełnej absurdów i nieoczekiwanych zwrotów akcji opowieści, w której kolejne komplikacje pojawią się już niebawem, w postaci szeryfa Cooley (Ray Liotta) pukającego do drzwi. Historyjka może wydawać się zabawna i potencjalnie interesująca, jednak nie dajcie się zwieść pozorom. Jest dziwna i do tego obleśna. Takiego nagromadzenia sikającej wszędzie krwi i walających się po domu fragmentów ludzkiego ciała nie powstydził by się nawet sam Quentin Tarantino, jednak w przeciwieństwie do jego obrazów, ten bardziej zniechęca niż hipnotyzuje i zachwyca. Już sama czołówka, w której ukazane zostały przyziemne czynności takie, jak malowanie paznokci oraz przygotowywanie śniadania i późniejsza jego konsumpcja w karykaturalnym zbliżeniu, wzbudziła ze mnie mdłości, a to był dopiero początek. Jedyne co ten film ratuje, choć bardzo nieznacznie, bo ciężko zatrzeć obraz obrzydliwości, to dość zmyślna intryga, która, gdyby nie wykonanie, mogłaby stać się solidnym fundamentem jakiegoś ciekawego filmu. Tak się niestety nie dzieje i film pozostaje bardzo mierny, choć po dokładnym przemyśleniu całości dokładam jedno oczko do początkowej oceny.
Tiny i Dale |
Ocena 3/10
"Zabijaka / Goon" (2011)
Tym razem zmieniamy o 180 stopni gatunek i wydźwięk filmu, aby przenieść się do historii bazującej na autentycznych wydarzeniach z życia hokejowego zabijaki. Głównym bohaterem filmu jest Doug "Maczuga" Glatt (Seann William Scott), syn szanowanej żydowskiej rodziny. Jego brat jest lekarzem i co prawda gejem, ale to Doug jest zakałą rodziny. Jak sam twierdzi jest kretynem - wykonuje pracę wykidajły w barze - i nie potrafi naprawdę nic... no może nie do końca. Cytując klasyka, Doug "w ryj dać może dać" i jest w tym naprawdę dobry. Tak dobry, że będąc pewnego dnia na meczu powala kilkoma ciosami jednego z zawodników, który wydostał się ze strefy kar i zaatakował widownie, przy okazji rozbijając mu gołą pięścią kask. Nie uszło to uwadze trenera drużyny przeciwnej, który postanowił zrobić z Douga lodowiskowego "zabijakę". Nie przeszkadza w tym nawet fakt, że "Maczuga" nie potrafi jeździć na łyżwach, tego można się nauczyć - walenie po mordzie jest natomiast darem od Boga, który posiadają tylko nieliczni. Zupełnie przeciwnie do tego co przed chwilą przeczytaliście mogę Wam szczerze powiedzieć, że jest to urocza komedia o bardzo ograniczonym chłopaku, który wreszcie znalazł swoje miejsce w życiu i choć jasno widzimy, że często jest wykorzystywany i niedoceniany, to jego oddanie "misji" przynosi mu po pewnym czasie szacunek reszty drużyny. Dodatkowe emocje zaczynają się także wtedy, kiedy poznaje dziewczynę, w której się zakochuje. Film niesie ze sobą pozytywne emocje i nawet mimo tego, iż w obsadzie znalazła się Alison Pill, aktorka, której urody i talentu szczerze nienawidzę, to jednak da się go bez problemu obejrzeć i czerpać z tego umiarkowaną przyjemność.
Doug tuż przed najważniejszym meczem w jego karierze |
Ocena 6/10
"Wojna Harta / Hart's War" (2002)
Tym razem przyszła kolej na trochę odgrzewki, ponieważ kiedy tylko spojrzymy na datę tej produkcji, jedyne co nam pozostaje, to zdmuchnąć z niej kurz. Ale zawsze chciałem obejrzeć ten film i dopiero w tę sobotę się to udało. Jednak po seansie czuję pewien niedosyt. Film ten okazał się dość zręcznie stworzoną, ale jednak mozaiką kilku wcześniejszych schematów. Nie wiem jak Wy, ale ja odalazłem tam wiele z "Ludzi honoru", "Wielkiej ucieczki" i "Mostu na rzece Kwai". Młody sztabowiec, porucznik Thomas W. Hart (Colin Farrell) przez zupełny przypadek trafia do niemieckiego obozu jenieckiego. Tam stary wiarus, pułkownik William A. McNamara (Bruce Willis) zagina na niego parol już od samego początku, umieszczając go w baraku wraz z szeregowcami zamiast w oficerskim. I już mogłoby się wydawać, że starcie między nimi będzie osią fabuły, ponieważ McNamary ma wobec Harta podejrzenia, które wynikały ze zbyt krótkich przesłuchań, a co za tym idzie potencjalnej zdrady, przed odesłaniem do obozu. Jednak wcale tak się nie dzieje, ponieważ kilka dni później do obozu trafiają dwaj czarnoskórzy oficerowie lotnictwa, który lądują w baraku Harta (znów zniewaga jednego oficera wobec innych). W wyniku kilku prowokacji dochodzi do śmierci jednego z czarnoskórych poruczników, drugi - Lincoln A Scott (Terrence Howard) - zostaje oskarżony o zamordowanie żołnierza odpowiedzialnego za śmierć jego kolegi i dzięki wstawiennictwu pułkownika nie jest rozstrzelany na miejscu lecz sądzony w prowizorycznym procesie polowym. I już by się mogło wydawać, że to właśnie owy proces będzie najważniejszy, jednak znów zostajemy wystrychnięci na dudka, ponieważ finał będzie dotyczył zupełnie czegoś innego. Tak mniej więcej prezentuje się zarys fabuły "Wojny Harta", która tak naprawdę mnie nie oczarowała. Gra aktorska nie była jakoś super rewelacyjna, choć aktorzy grali poprawnie. Fabuła też mnie nie wciągnęła na tyle żebym siedział i nie mógł oderwać wzroku od ekranu. Nie powaliło mnie również przesłanie tego filmu, mówiące o żołnierskim honorze i oddaniu idei. I choć film korzystał z rewelacyjnych wzorów, bo każdy z wymienionych wyżej filmów sam w sobie jest arcydziełem, to już połączenie ich wszystkich w jedno i zaprezentowane jako "Hart's War" wypadło bardzo przeciętnie. Ot, znośny dramat, lecz bez fajerwerków.
Thomas W. Hart w roli obrońcy oskarżonego |
Ocena 6/10
"Honor wojownika / The Warrior's Way" (2010)
Na zakończenie film, którego bajkowość i przedziwna stylistyka zupełnie mnie oczarowały. Mamy w nim opowiedzianą historię mistrza miecza Yang (Dong-gun Jang), który po zabiciu ostatniego przeciwnika staje przed koniecznością uśmiercenia jeszcze maleńkiej księżniczki, ostatniej z rodu wrogiego klanu. Jednak tego kroku nie potrafi podjąć, co czyni go zdrajcą i zmusza do ucieczki. Postanawia on od teraz za wszelką cenę bronić małej przez klanem Smutnych Fletów (tak, wiem, brzmi to co najmniej absurdalnie, ale wyjaśnienie tej nazwy w filmie jest zadowalające). W tym celu wyjeżdża do USA, gdzie w jednym z miasteczek pralnie prowadzi jego stary przyjaciel. Po przyjeździe dowiaduje się jednak, że przyjaciela już nie ma wśród żywych, a miasteczko jest zabitą dechami dziurą. Yang postanawia wszak w nim pozostać i nauczyć się zwyczajnego życia w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Możemy się tylko domyślać, że jednym z przyczynków do osiedlenia się była rudowłosa Lynne (Kate Bosworth). Niestey początkowa sielanka dość szybko zmienia się w piekło na skutek terrorystycznych najazdów na miasteczko Pułkownika (Danny Huston) i jego Piekielnych Jeźdźców. Film ten jest zarazem baśniowy i oniryczny, jak i bardzo skąpy pod względem środków wyrazu. Jedyne z czym mi się kojarzy, co miało podobny klimat cichej tajemnicy i nieustannego niepokoju, to "Rango", taka dziwna bajka co to nie wiadomo jak ją ugryźć. Jest tutaj spokój, melancholia, ale także wybuchy, strzały, pojedynki na miecze i litry krwi. Znów nasuwa mi się porównanie z Tarantino i odrobinę z klimatem "Drive". Wszystkie składowe filmu razem robią naprawdę dobre wrażenie, a zaprzeczające schematowi zakończenie, na pewno na dłużej pozostawia w nas refleksy tej historii. Polecam!
Ocena 7/10
piątek, 11 lipca 2014
[82] Książka: "Stulecie detektywów" - Jürgen Thorwald (1964)
Okładka wydania z 2009 roku |
Już kilkukrotnie miałem przyjemność obcować z literaturą Jürgena Thorwalda i po raz kolejny muszę przyznać, że jego książki są po prostu fascynujące. Było tak już za pierwszym razem kiedy to przez zupełny przypadek trafiłem na "Krew Królów" o trzech przypadkach hemofilii wśród królewskich rodów Europy zapoczątkowanej przez królową Anglii Wiktorię. Kolejną lekturą była "Męska plaga", czyli ostatnia książka jaką autor zdarzył wydać przed swoją śmiercią w 2006. Tym razem opowiadał o "Seksie, pożądaniu i problemach z prostatą", czyli o bardzo męskich i bardzo nieprzyjemnych sprawach, które w początkach medycyny były leczone w taki sposób, że bolało mnie od samego patrzenia na literki (niestety tej książki z wielu obiektywnych przyczyn nie skończyłem za pierwszym podejściem, jednak na pewno do niej wrócę). Ostatnim spotkaniem było właśnie to ze "Stuleciem detektywów", która nie odstawała poziomem od pozostałych, a ten, musicie wiedzieć, jest bardzo wysoki. Zapraszam do lektury recenzji!
Jürgen Thorwald |
Na wstępie chciałbym tylko wspomnieć, że omawiana książka w zamyśle autora miała być pierwszą z trzech części zgłębiających tematykę szeroko pojętej kryminalistyki, toksykologii i medycyny sądowej, i choć została wydana po raz pierwszy już w roku 1964, to później ukazała się już tylko jedna część - "Godzina detektywów" (w której słowie wstępnym również było napisane, iż autor finalnie planuje stworzenie trzytomowego cyklu). Co się stało z pomysłem napisania trzeciego tomu, na razie nie jest mi wiadome. Może sprawa się wyjaśni, kiedy skończę czytać "Godzinę detektywów". Czas jednak wrócić do recenzji. Wielu z Was może się zastanawiać, o czym tak naprawdę jest ta książka i jak jest napisana. Będą to słuszne rozważania, ponieważ i mnie one trapiły kiedy przystępowałem do lektury. Jednak wszytko wyjaśniło się dość szybko i zamysł autor co do ogólnego wydźwięku jego książki stał się dla mnie jasny i akceptowalny. A mianowicie ma to być jak najdokładniejsze przedstawienie wszystkich najważniejszych gałęzi rzemiosła detektywistycznego począwszy od Bertillionage (specjalny system identyfikacji przestępców poprzez dokładne mierzenie najistotniejszych części ich ciał tj. wysokość, szerokość i obwód głowy, długości poszczególnych palców, długość przedramienia, itp. zakładający, że nie ma dwóch ludzi z jednakowymi wszystkimi wymiarami poprzez odciski palców, ślady krwi i wykrywanie różnego rodzaju trucizn chemicznych (arsen) jak i pochodzenia roślinnego (nikotyna). Książka jest napisana w sposób jakby autor snuł opowieść o poszczególnych ludziach odpowiedzialnych za wdrażanie wspomnianych odkryć i wynalazków na zasadzie pokazywania najważniejszych, mających przełomowe znaczenie śledztw. Mamy tutaj co prawda zatrzęsienie nazwisk i ogromną liczbę spraw, ale są one tak interesująco opisane, a postaci tak dokładnie scharakteryzowane (łącznie z najważniejszymi faktami z ich biografii), że nie jest to żadną przeszkodą. Unaocznianie nam przestępstw także robione jest w sposób bardzo fabularny (mamy rozmowy ze świadkami, przesłuchania, spory detektywów, sędziów, lekarzy itd.), więc czyta się to miejscami jak dobry kryminał. A na dodatek w książce nie pojawia się nawet jedno zdanie, które nie miałoby podbudowy w autentycznych wydarzeniach (autor jedynie dla wygody czytającego nie rozsiewa wszędzie odnośników do przypisów, jednak swoją rzetelność i chęć trzymania się faktów zaznacza już na samym wstępie).
Bardzo interesującym było spojrzenie na kryminalistykę w momencie kiedy dopiero się rodziła, czyli mniej więcej w połowie XIX w. Uświadomienie sobie jak wiele spraw dla nas oczywistych było kiedyś tematem sporów a często niedowierzań, jak choćby użyteczność odcisków palców, lub to, że nie każda śmierć, która wygląda na naturalną musi taka być w rzeczywistości. I choć niektóre rozdziały mogłyby być odrobinę krótsze, to jednak ogólnie nie jest to jakiś wielki zarzut, tylko po prostu w pewnych momentach czułem lekkie znużenie aż tak dogłębną i obszerną analizą pewnych zjawisk lub procesów.
Okładka wcześniejszego wydania. Prawdopodobnie z lat 90. Ta nowsza zdecydowanie ładniejsza |
Końcowy obraz jaki pozostał mi po tej książce jest taki, że... ależ te kobiety są łatwowierne :D Odsetek absurdalnych śmierci jakie były tam opisane z ich udziałem przerósł moje najśmielsze wyobrażenie o naiwności:) Ale, niestety, trafiały się też panie, które z lubością mordowały małe dzieci, konkurentki, swoich mężów, teściowe itp., itd. Jakkolwiek, oczywiście, byli też panowie, choćby sprawa słynnego Kuby Rozpruwacza, ale też wiele innych, bardziej "zwykłych" spraw, w które owi mordercy byli zaangażowani. Swoją drogą, patrząc na to, w jaki sposób mordowali a później starali się ukrywać swoje zbrodnie, a co za tym idzie na poziom brutalności ludzi sprzed około 100 lat temu, był on szokujący ("Ups...przez przypadek zabiłam dziewczynkę. Hmm...to teraz muszę jej chyba odciąć głowę, ręce i nogi, żeby nikt jej nie rozpoznał i mnie nie złapał, a wszystkie części wrzucić do rzeki" albo różne tego typu zabiegi jak przetrzymywanie szczątków pod podłogą bądź w worku na węgiel w komórce)! Na szczęście zawsze w pogotowiu byli dzielni detektywi, którzy za wszelką cenę i używając wszelkich dostępnych w tamtych czasach sposobów i technologii starali się te zbrodnie wykryć a sprawcę postawić przed wymiarem sprawiedliwości.
Podsumowując, książka jest obowiązkową lekturą dla ludzi interesujących się kryminalistyką chcących przeczytać coś napisanego w przystępnej formie i nie mającego naukowego zadęcia, ale także powinna zadowolić wszystkich tych, którzy lubują się w kryminalnych zagadkach. Jedynym moim zastrzeżeniem jest wspomniany wcześniej fakt o delikatnym "przynudzaniu" autora w niektórych miejscach, ale da się to znieść mając w perspektywie kolejne ciekawe fakty i zagadki do rozwikłania oraz procesy i wyroki jakie w nich zapadły.
Ocena gatunkowa 7.5/10
czwartek, 10 lipca 2014
[81] Książka: "Republika złodziei" - Scott Lynch (2013)
Książkę tę przeczytałem już dość dawno temu, jednak przez dłuższy czas nie mogłem się zabrać do jej zrecenzowania. Dziś przyszła wreszcie i na nią pora. Zapraszam do lektury moich spostrzeżeń na temat najnowszej części cyklu o Niecnych Dżentelmenach, - "Republiki Złodziei" autorstwa Scott'a Lynch'a.
Na samym wstępie chciałbym tylko nadmienić, że niektórych autorów zdałoby się stawiać pod pręgierzem z zasądzonymi kilkoma batami w kwestii zadośćuczynienia za opieszałość w pisarskich poczynaniach. A Scott Lynch jest chyba ich najlepszym przykładem nawet przed G. R.R. Martinem i, jeśli ktoś wierzył w kolejne przygody Wiedźmina, to również A. Sapkowskim. Wyobraźcie sobie, że ten 36 letni pisarz urodzony w St. Paul w Stanach Zjednoczonych, na kolejny tom przygód Locke'a Lamory kazał czekać swoim fanom przeszło 6 lat! W pewnym momencie zacząłem już tracić nadzieję na to, czy kolejna część w ogóle się ukarze, gdyż między pierwszą ("Kłamstwa Locke'a Lamory") a drugą ("Na Szkarłatnych Morzach") minął niespełna rok, a tutaj tyle czasu i nic... Ale stało się. W październiku zeszłego roku pojawiła się wreszcie "Republika Złodziei", trzecia z zaplanowanych siedmiu części cyklu Niecnych Dżentelmenów.
Scott Lynch |
Ale wracając do meritum, czyli do recenzowanej książki, chciałbym powiedzieć, że bardzo miło było znów spotkać się z Locke'm i całą jego kompanią. Już zdążyłem zapomnieć jak bardzo podobały mi się ich perypetie i styl w jakim zostały napisane. Pod względem fabularnym książka ta ma jakby dwie główne osie akcji. Jedna kontynuująca wydarzenia z "Na Szkarłatnych Morzach" i druga, która za pomocą retrospekcji przenosi nas w czasie bardzo dawno temu, bo aż do wydarzeń sprzed "Kłamstw Locke'a...", aby w trakcie przesuwać się w coraz bliżej do obecnej akcji. Nie będę zdradzał fabuły, napiszę jedynie to, że Locke i Sean muszą zmierzyć się ze swoją dawną przyjaciółką - Sabethą - w walce politycznej w państwie więzimagów - Karthainie. I niby mają zagwarantowaną nietykalność nawet jeśli przegrają, to jednak z więzimagami nigdy nic nie wiadomo i lepiej mieć się na baczności. W trakcie wydarzeń odżywa także uczucie między Locke'm a Sabethą, jednak zakończenie politycznej walki, która notabene toczy się także zakulisowo między samymi magami, którzy zwyczajowo nie mieszają się do spraw zwyczajnych ludzi w swoim kraju, będzie porażające dla wszystkich. A prawda jaką odkryje Lamora o sobie samym sprawi, że i jemu runie cały, nie tak znów stabilnej konstrukcji, świat na głowę.
Karthain - terytorium więzimagów |
O "Republice Złodziei" nie ma się co zbytnio rozpisywać, ją po prostu trzeba czytać! Książka jest tak samo dobra jak pozostałe dwie, i napisana została w taki sposób, że nawet zbytnio nie trzeba znać (lub pamiętać) poprzedniczek. Autor wiele wątków przypomniał, bo z pewnością miał świadomość tego, że po 6 latach czytelnicy słabo będą kojarzyli wydarzenia z poprzednich części. Jednak i one były dość zamkniętymi całościami i nie miały zbytniego wpływu na to, z czym mieliśmy do czynienia tutaj. Można by powiedzieć, że każda z części opowiada oddzielną historię, w której jedynie główni bohaterowie i najważniejsze wątki są kontynuowane w kolejnych tomach.
Co do stylu, to Lynch pisze świetnie, jego bohaterowie są bardzo wyraziści, pełnowymiarowi. Znamy motywy ich działania, choć nie zawsze możemy przewidywać jak się zachowają. Świat jaki tworzy również jest ciekawy, jedyny w swoim rodzaju. Nie wiem dlaczego ale miasta, w których rozgrywa się akcja wydają mi się osnute jakąś złotą łuną. Piękne pałacowe wnętrza mają w sobie coś z barokowego przepychu i nawet najbrudniejsze zaułki najbiedniejszych dzielnic mają w sobie jakiś niepowtarzalny klimat.
Alternatywna okładka "Republiki złodziei" |
Z tego co udało mi się zaobserwować z chwilą wydania "Republiki Złodziei" wprowadzono dwa rodzaje okładek (białą, taką jak na samej górze posta - ja mam właśnie taką, ponieważ stylistycznie pasuje do poprzednich dwóch części - i taką jak na powyższym zdjęciu). Pozostałe części również dostępne są w dwóch wersjach. Które ładniejsze? Niestety chyba te nowe, bardziej kolorowe, jednak, aby całość prezentowała dobrze na półce byłem zmuszony kupić tę białą. Poniżej zestawienie wszystkich trzech tytułów w starej i nowej oprawie.
Bardzo się cieszę, że Lynch wreszcie się przełamał i wrócił do pisania po tak długiej przerwie. Teraz mam jedynie nadzieję, że nie na kolejne tomy nie każe nam czekać równie długo. A "Republikę Złodziei" polecam wszystkim miłośnikom retro-urban fantasy ;) Jest to pozycja must read dla każdego miłośnika gatunku, a i osoby nie gustujące w tego typu literaturze również nie powinny czuć się zawiedzione. Jednak mimo wszystko (nawet mimo tego co napisałem wyżej o odrębności fabularnej każdej z części) radzę zacząć od części pierwszej ;)
Ocena gatunkowa 8.5/10
środa, 9 lipca 2014
[76-78] Filmowy Flesz #9: "Tokarev. Zabójca z przeszłości" (2014); "Czas patriotów" (1992); "72 godziny" (2014); "Jack Ryan: Teoria Chaosu" (2014)
Zacznę może od tego, że ostatni raz o filmach pisałem ochocho dawno temu, bo aż w maju :| Nie wiem jak to się stało, bo przecież wciąż je oglądam, choć może rzadziej niż kilka miesięcy temu, ale czas nadrobić zaległości. Z racji tego, że tytuły ostatnio przeze mnie obejrzane nie należą do jakiejś super klasyki kina, ani tym bardziej nie są pożądanymi nowościami, ograniczę się do mojej ulubionej formy ich recenzowania w ostatnim czasie, czyli do Filmowego Flesha, tym razem już 9 jego odsłony. Zapraszam!
"Tokarev. Zabójca z przeszłości / Tokarev" (2014)
Zacznę dziś, inaczej niż zwykle, od filmów najsłabszych, ażeby zakończyć tymi, które najbardziej przypadły mi do gustu. Jak można było przewidzieć najsłabszy okazał się "Tokarev", który w polskim tłumaczeniu dostał jeszcze podtytuł: "Zabójca z przeszłości" jakby ten oryginalny był mało... oryginalny :/ Ale nie ma co się rozwodzić nad tytułem, bo nie on jest tutaj najważniejszy. Najważniejszy jest fakt, że Nicolas Cage powinien odejść wreszcie na zasłużoną emeryturę. Amen. Kropka. Koniec pieśni. Każdy kolejny film z jego udziałem to gniot jakich mało. Nie inaczej jest w tym przypadku. Były gangster z kryminalną przeszłością. Obecnie legalny biznesmen, któremu porywają córkę. Nicolas skrzykuje kolegów z dawnych lat żeby się dowiedzieć kto zacz. To czego się dowiaduje przerasta jego najśmielsze oczekiwania. Film nudny i drewniano zagrany. Kiedyś może okazałby się kultową pozostałością po erze VHSów, teraz aspiruje maksymalnie do klasy K. I być może film miał nieść jakieś przesłanie. Że grzechy przeszłości zawsze wracają i często dotykają bardziej naszych bliskich niż nas samych, ale wykonanie jest tak żałosne, że lepiej dać sobie z tym filmem spokój. Wystarczy, że ja obejrzałem. Ogólnie nie polecam. Ale jak ktoś chce może próbować go "zmęczyć".
Ocena 3-/10
"Czas patriotów / Patriot Games" (1992)
Przeczytałem niedawno książkę, na której bazował ten film i wydawało mi się, że fajnie będzie zobaczyć ekranizację. Okazało się, że nie było fajnie, a z szeregu moich ku niemu zastrzeżeń dwa zdecydowanie wysuwają się na czoło. Po pierwsze, jakiś debil - pewnie któryś ze scenarzystów - z ciekawej historii o terroryzmie zrobił film o prywatnej zemście zmieniając tylko jeden malutki szczegół na samym początku, który miał jednak kolosalne znaczenie dla całości. Obejrzyjcie, przeczytajcie, porównajcie a zobaczycie. Nie będę zdradzał, no chyba, że ktoś bardzo chce to w komentarzu mogę uchylić rąbka tajemnicy ;) Ale wracając do filmu i drugiego zarzutu. Jest nim, ostatnimi czasy bardzo zwracam na to uwagę, casting, czyli innymi słowy dobór aktorów do ról. No ja pierniczę, jaka to była pomyłka w całej rozciągłości. Zgadzali się tylko terroryści, a cała brygada po stronie tych dobrych (z wyjątkiem Cathy Ryan) była wybrana jakby z zamkniętymi oczami. Przede wszystkim Harrison Ford jako Jack Ryan. No ja pierniczę (wiem, powtarzam się, ale nie mogę się opanować), przecież ten facet w momencie kręcenia filmu miał 50 lat, a postać, którą odtwarzał niespełna 30! Czy tu ktoś nie czytał książki? Po co mi taki stary ramol na ekranie z 4 letnią córeczką? To miała być szczęśliwa rodzina a nie obraz jakichś wypaczeń :/ Ale to nie koniec. Samuel L. Jackson z kółkiem na głowie też był do bani w roli przyjaciela. Co prawda tylko 44 lata, ale jak na młodego pilota to i tak za stary. Policjanci, agenci CIA i cała reszta również okropna. No ale członek rodziny królewskiej to mnie rozwalił totalnie. Z książki ciężko mi było wykoncypować w jakim może być wieku, ale obstawiałem mężczyznę około 35-40 lat a dostałem prawie 53 dziada wyglądającego na 65:/ Nie wiem, nie rozumiem tego, ale czy kiedyś zrobienie filmu z młodymi ludźmi było jakąś zbrodnią? Straszne to jest. Za kolejny film z cyklu o Ryanie z Fordem serdecznie dziękuję.
Ocena 4.5/10
"72 godziny / 3 Days to Kill" (2014)
Po przeczytaniu krótkiej notki jednej z moich koleżanek blogerek doszedłem do wniosku, że to pewnie nic ciekawego. A poza tym jej ocena - 3/10 - także nie wróżyła niczego nadzwyczajnego. Musze jednak przyznać, że się miło rozczarowałem. Film może i nie jest genialny, ale o niebo lepszy od choćby "Tokareva", a wydawałoby się, że są do siebie bardzo podobne. W jednym i w drugim w głównej roli mamy z lekka przebrzmiałą gwiazdę (choć ja osobiście Cage'a nigdy za wielkiego aktora nie uważałem, a Costnera zawsze lubiłem) i podobną tematykę, tym razem jednak głównym bohaterem jest chory na raka agent CIA (chyba), który przed śmiercią chce poukładać swoje sprawy z córką i żoną. Osią fabuły jest wykonanie pewnego zadania - zabicie Wolfa - za które nasz dzielny bohater zostanie uraczony - przez piękną femme fatale (która chyba też pracuje dla agencji) - tajemniczym lekarstwem, które ma go uzdrowić. Akcja się nie wlecze. Jest dużo strzelania, ale też sporo humoru, wynikającego z wykonywania rodzicielskich obowiązków przez niedoświadczonego ojca, który zdobywa doświadczenie i wiedzę, jak być dobrym tatą, w przeróżnych życiowych sytuacjach. Wszystko ogląda się bez większych zamuleń. Tym razem pomyłek w castingu nie było. Costner jest spoko, jego rodzinka również. Badassy też niczego sobie, a tajemnicza agentka, jak chce to potrafi być naprawdę sexy, więc jest nieźle. Jednak uprzedzam, że ponownie nie jest to kino najwyższych lotów. Ot zwykły zapychacz, który można obejrzeć i za chwilę zapomnieć. Ja się bawiłem całkiem przyzwoicie.
Ocena 6-/10
"Jack Ryan: Teoria Chaosu / Jack Ryan: Shadow Recruit" (2014)
Na wstępie muszę od razu zaznaczyć, że jest to chyba do tej pory najciekawszy film z Jackiem Ryanem jaki pamiętam (nie napisze tutaj "jaki oglądałem", bo zupełnie nie pamiętam już jakie wrażenie na mnie zrobiły i o czym były "Suma wszystkich strachów" i "Polowanie na Czerwony Październik", a je również oglądałem :)), choć biorąc pod uwagę, że łącznie oglądałem tylko 4 filmy z tej serii, to sami widzicie, że konkurencję ma marną (dodam tylko, że jej opis znajduje się powyżej w tym tekście;)). Ale przechodząc do rzeczy. Nie rozumiem dlaczego ten film tak się wszystkim dookoła nie podoba. Wiem, że nie jest genialny i trąca trochę niższą ligą (mimo, wydawałoby się, dość dobrej obsady i sporych pieniędzy), ale ogląda się go całkiem dobrze (nie mówię tutaj o spisku, bo ten mnie mało obchodził i z rzeczywistością miał mało wspólnego). Tempo akcji i cała otoczka była na plus. Chris Pine jako Jack Ryan wypadł chyba najlepiej ze wszystkich odtwórców tej postaci (na pewno bardziej mi się podoba od Forda, chyba także od Afflecka, a Baldwina jakoś nie mogę sobie przypomnieć z tego "Polowania..."), a po raz kolejny Costner - tym razem w roli drugoplanowej - również był spoko. Nie-spoko była natomiast Keira. Nie wiem co jest w tej dziewczynie, ale jak tylko widzę te jej wampirze ząbki i kompletne ABC, to od razu się we mnie budzi gniew. Może ona i dobrą aktorką jest (świadczą o tym garze jakie dostaje i to, że ciągle ktoś ją chce oglądać), ale ja jej nie trawię (podobnie jak Kirsten Dunst). Knigtley w roli dr Cathy Muller była, jak do tej pory, najgorszą ze wszystkich jakie oglądałem, i co tu dużo mówić najbrzydszą, a przecież nie po to kobiety są nazywane płcią piękną, żeby brzydkie były :/ Tosz to jakiś absurd. Ale wracając do filmu. Wydaje mi się, że głębsza jego analiza nie ma sensu, a z krótkiej wychodzi mi jednoznacznie, że da się go obejrzeć bez żadnych problemów. Ja się dobrze bawiłem, a Wy zrobicie jak będziecie chcieli ;)
Ocena 6/10
poniedziałek, 7 lipca 2014
[21] Przerwa na reklamę...
Ostatnio zauważyłem, że teraz prawie każda większa sieć komórkowa w Polsce wykorzystuje w swoich reklamach wizerunek jakiejś...rodziny:| Też rzuciło się to Wam w oczy? I może nie zawsze jest to rodzina w rozumieniu prawnym (choć tutaj też nie ma jednej definicji - czasami rodzina to dwoje małżonków, a czasami potrzeba jest jakiejś latorośli, czyli słynne 2+1 to najmniejsza rodzina), ale chodzi o sam motyw.
No bo spójrzmy, ta debilna Rodzinka.pl, czyli obłąkana Natalia Boska, Ludwik "Bembol" Boski i gromadka wstrętnych bachorów reprezentuje Orange (swoją drogą w związku z tym ogromnie mi przykro, że mam telefon w tej sieci, ale trudno, nie moja wina, że akurat ich zaangażowali do reklamy).
Ten konkubinat, czyli też nie rodzina sensu scricto, Wilczak-Brodzik ze swoimi bachorami są twarzami Plusa. Tutaj też poziom debilizmu tych reklam jest porażający. Nie wiem kogo one mają nakłonić do zawarcia umowy z tą siecią, ale to w końcu nie moja sprawa.
No i co dalej? Ostatnio tak myślałem, myślałem i walło mnie to jak seta na pusty żołądek:D Przecież T-Moble też ma rodzinę. Może mniejszą, ale rodzina to zawsze rodzina. A do tego nie byle jaka, bo jedyna prawdziwa. Czyli rodzina Lewandowskich! W tym przypadku o ile do Roberta nic nie mam, to za to ta jego żonka jest trochę tak jakby na doczepkę :/ Ani ona jest kimś, ani znana, ani ładna, ani mądra... Gdyby nie mąż to nikt by nie wiedział, że istnieje. Ale co mi tam, nie moja sprawa. Jedno jest pewne, te reklamy przeszkadzają mi chyba najmniej. A ten tekst z "A ty kopiesz coś?" jest naprawdę spoko :)
O Hejach, Nju Mobilach ani całej tej reszcie nie mówię, bo to nie sieci tylko jakieś odnogi tych ww. A Play? Play jak to Play, też w pewnym momencie próbował rodzinnie z Przybylską, Małaszyńskim... jednak im rodzina nie jest do niczego potrzebna skoro mają swoją Szatankową :D
Rekalam wklejać nie będę, bo oglądanie ich mnie boli, a żeby znaleźć to musiałbym choć na chwilę którąś włączyć :) To tylko takie spostrzeżenie.
sobota, 5 lipca 2014
[80] Książka: "Czas patriotów / Patriot Games" - Tom Clancy (1987)
Wczoraj przed południem udało mi się skończyć czytać drugi pod względem chronologii wydarzeń tom przygód Jacka Ryana, a szczerze powiedziawszy pierwszy jeśli spojrzeć na rzeczywistą obecność głównego bohatera na kartach powieści. Mam tutaj na myśli oczywiście "Czas patriotów" autorstwa Toma Clancy'ego.
Ta część, podobnie jak pierwsza, była naszpikowana dużą ilością istotnych dla fabuły bohaterów,jednak tym razem starałem się przywiązywać baczniejszą uwagę do imion i już mi się tak nie mylili jak wcześniej. Swoją drogą zauważyłem też, że Clancy jest bardzo...hmm...uczuciowy?:| Chodzi mi o to w jaki sposób opisuje relacje rodzinne głównego bohatera. Jest tam bardzo wiele okazywanej sobie w różnych sytuacjach i z różnych powodów czułości i wyznań przywiązania, troski, miłości. Nie jest to złe, ale czasami wydawało mi się, że odrobinkę z tym przesadza. Oczywiście także tutaj nie zabrakło szpiegów, wojskowych, agentów CIA a nawet brytyjskiej rodziny królewskiej łącznie z rządzącą monarchinią.
A jeśli już o monarchów chodzi, to główna oś fabuły oparta jest o wydarzenie w jakim uczestniczył Ryan w Londynie. Będąc tam na wakacjach zupełnie przypadkiem trafił w sam środek próby porwania pary książęcej przez ulsterskich terrorystów. Oczywiście udaje mu się ten atak udaremnić za co zyskuje sobie wdzięczność książęcej pary i królowej (oraz tytuł szlachecki) a także nienawiść irlandzkich terrorystów, który już planują zemstę.
O fabule więcej pisać nie zamierzam bo, mimo iż książka jest dość gruba (trzeba się do tego przyzwyczaić u Clancy'ego), to jednak jak w poprzedniej dużo uwagi jest poświęcone na drobiazgi i szczegóły, więc nie jest jakoś solidnie rozbudowana. Czyta się ją jednak całkiem dobrze, choć ta pierwsza wydała mi się odrobinę ciekawsza.
Podsumowując, jest to kolejna porcja solidnej prozy sensacyjno-szpiegowskiej z ciekawym głównym bohaterem w roli głównej. Jednak, podobnie jak część poprzednią, polecam ją raczej fanom gatunku, innych może zmęczyć.
Ocena gatunkowa 6/10