sobota, 16 maja 2015

[129] Książka: "Genialni. Lwowska szkoła matematyczna" - Marusz Urbanek (2014)

W związku z tym, że przeczytałem już wszystkie książki Kerra jakie mieścił mój domowy księgozbiór, przyszła pora na małą odskocznię od kryminalnych fabuł. I, jak pewnie większość z Was zauważy, odskocznię dość daleką, ponieważ nie dość, że w świat literatury non fiction to jeszcze przedstawiający ludzi zajmujących się, czymś co dla większości z nas jest na pewnym poziomie zaawansowania po prostu niezrozumiałe, a mianowicie matematyką. Książkę Urbanka Genialni. Lwowska szkoła matematyczna zauważyłem już jakiś czas temu jednak moje skąpstwo i temat jaki poruszała wciąż nie pozwalały mi jej posiąść. Jednak niedawno pojawiła się w jednej z księgarni internetowych w tak przystępnej cenie, że nie było wyjścia - musiałem ją mieć. Z czystym sercem mogę stwierdzić, że było to jedno z lepiej wydanych dziesięciu złotych w moim życiu. Dlaczego? Zapraszam do lektury!

Gdybym nie chciałb się rozpisywać, mógłbym tę książkę określić jednym słowem - G E N I A L N A - i wcale nie uważam, że jest to przesada. Jednak temu tomowi należy się głębsza i dokładniejsza notka. Zaczynając od oczekiwań, to zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Czy będzie to książka o matematykach, czy też o matematyce. Przerażała mnie myśl, że to drugie i zupełnie nic z niej nie zrozumiem. Jednak moje obawy okazały się płonne. Autor we wstępie przedstawił bardzo sugestywne i rzeczowe biogramy najważniejszych bohaterów swojej historii, które wskazywały na to, że były to osoby nieprzeciętne tak pod względem umysłu jak i osobowości. Tymi postaciami byli najsławetniejsi polscy  (a w niektórych przypadkach również światowi) matematycy, w skład których wchodzą:

"STEFAN BANACH był nieślubnym dzieckiem niepiśmiennej służącej i rekruta c.k. armii, wychowankiem praczki. Został profesorem, choć zaliczył tylko dwa lata studiów. Nie przejmował się konwenansami, pasjonował plebejską piłką nożną, wydawał więcej, niż zarabiał. Za kołnierz nie wylewał, od uniwersyteckiej katedry wolał dworcowy bar, a niektórzy uważali go wręcz za alkoholika.
HUGO STEINHAUS, jedyny syn zamożnego dyrektora towarzystwa Kredytowego, kształcony w Getyndze, w PRL w rubryce pochodzenie pisał „arystokracja plus burżuazja”. Nie pił i nie lubił, kiedy inni pili. Z krawatem się nie rozstawał, w rachunkach był więcej niż skrupulatny. Językowy purysta, uważał, że słowo „problem” nie istnieje, są wyłącznie „problematy”. A doktorantowi, który, przedstawiając się, podał nazwisko przed imieniem, gotów był złamać karierę.
STANISŁAW ULAM miał zostać adwokatem jak ojciec albo architektem jak dziadek. Ale wolał patrzeć w gwiazdy i czytać fantastyczno-naukowe powieści Juliusza Verne’a. Był chodzącym w chmurach marzycielem, któremu przyszło budować w Los Alamos bomby atomowe zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki. A potem rozpoczął prace nad skonstruowaniem jeszcze straszniejszej bomby wodorowej, którą chciał zapewnić światu pokój.
STANISŁAW MAZUR, potomek statecznego właściciela cukierni, był komunistą, który wierzył, że komunizm to najlepszy na świecie ustrój, ale nie chciał korzystać z przywilejów, jakie mu oferował. Słynął z poczucia humoru, błyskawicznego refleksu i niechęci do publikowania nawet najbardziej odkrywczych prac. Poza tym szybko się nudził i nie radził sobie nawet z prostymi rachunkami podczas zakupów w kiosku Ruchu.
W świecie zwykłych ludzi raczej by się nie spotkali, a jeśli nawet, to minęliby się obojętnie. W świecie matematyki stworzyli legendę, choć zetknął ich przypadek. Steinhaus usłyszał, jak ktoś na krakowskich Plantach dyskutuje o całce Lebesgue’a. Tym kimś był Banach.
Przez wiele lat spotykali się przy marmurowym stoliku kawiarni Szkockiej we Lwowie, by rozmawiać o matematyce. Nazwano to Lwowską Szkołą Matematyczną. Pozostał po tych spotkaniach zwykły zeszyt w kratkę z zadaniami, których nie rozwiązano do dziś, i prace, będące fundamentem kilku dziedzin matematyki.
Przeszli do historii nauki i do anegdoty. Tam, gdzie trafiają tylko genialni."

W tym miejscu pozwoliłem sobie na dość obszerny cytat, jednak wydaje mi się on na tyle obrazowy, że powinien albo zachęcić, albo jednoznacznie zniechęcić do czytania tej historii. I tak, jak wspomniałem, tych czterech panów to ci najwięksi, najlepsi, najważniejsi. Jednak Lwowską szkołę matematyczną tworzyło zdecydowanie więcej nazwisk. Dla każdego z nich znalazło się miejsce na kartach tej książki. 

Urbanek opisuje lata ich świetności i największej zawodowej i intelektualnej działalności, jednak nie pomija również spraw całkiem z matematyką niezwiązanych. Tego jak sobie radzili podczas wojny oraz po wojnie, w nowym ustroju, który zapanował w Polsce. 

Wiele anegdot, niesamowitych historii połączonych z lekkim stylem i arcyciekawą tematyką sprawiają, że od tej książki praktycznie nie można się oderwać. I co najważniejsze, zrozumie ja każdy, nawet taki matematyczny ignorant jak ja. Myślę, że jeśli chcecie poznać losy jednych z najznamienitszych polskich matematyków, którzy mieli wkład w światową  naukę, to ta książka jest dla Was. Ja, po raz drugi w historii istnienia tego bloga, z czystym sercem daje książce najwyższą notę z możliwych.

"Lwów, 17 lipca 1935 roku, środa, kawiarnia Szkocka
Przy marmurowych blatach niewielkich kawiarnianych stolików siedzi grupa elegancko ubranych mężczyzn. Garnitury, dobrze dobrane krawaty, nierzadko kamizelki, tylko jeden ma koszulę z krótkim rękawem i jest bez krawata. Środek lata, więc nie mają płaszczy, kapelusze odłożyli na półki albo wolne krzesła obok. Mężczyźni przyzwyczaili się już, że na blatach stolików nie ma miejsca na zbędne przedmioty, bo w każdej chwili mogą posłużyć jako tablica. Ktoś nagle zacznie chemicznym ołówkiem pisać na blacie ciągi liczb i symboli, które nikomu więcej w kawiarni nic nie powiedzą. Wtedy nic nie może mu przeszkadzać."

Moja ocena 10/10!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz