środa, 23 marca 2016

[158] Film: "OSS 117 - Kair, gniazdo szpiegów / OSS 117, Le Caire, nid d'espions" (2006)

"Najważniejsze jest tutaj wyśmiewanie lub pokazywanie w krzywym zwierciadle motywów i bohaterów ściśle powiązanych z kinem szpiegowskim. Twórcy w tej kwestii folgują sobie co nie miara."
                                                                                                                           - Arkadiusz.


Ostatnio pisałem wam o Teczce Ipcress i cyklu szpiegowskich thrillerów z Michaelem Caine'em w roli głównej. Dziś również chcę napisać kilka słów o kinie szpiegowskim, choć w troszkę innej konwencji. Mam tutaj na myśli francuskiego agenta Huberta Bonisseura de la Bath o kryptonimie OSS 117.

Agent OSS 117 pierwszy raz pojawił się jeszcze przed Bondem, a co za tym idzie również Palmerem. Premiera inauguracyjnego odcinka OSS 117 n'est pas mort (co w wolnym tłumaczeniu znaczy mniej więcej to, że ten żabojad wciąż żyje) miała miejsce w 1956 roku. Nie wiem zupełnie nic o filmach rozpoczynających tę serię, czyli produkowanych w latach '56 do '70. Nie znam też konwencji gatunkowej w jakiej były tworzone (choć w internecie przewijają się głównie przymiotniki typu szpiegowski, przygodowy, thriller) te początkowe produkcje. Wiem jednak na pewno, że w epizodzie pt.: OSS 117 - Kair, gniazdo szpiegów z 2006 roku z Jeanem Dujardinem w roli tytułowej, twórcy zdecydowali się nawiązać do gatunku szpiegowskiej komedii, a mówiąc szczerze, do  szpiegowskiej parodii. 


Hubert (daruje sobie jego absurdalne, francuskie nazwisko) zostaje wysłany przez swoich szefów do Kairu, gdzie w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął inny szpieg, a prywatnie jego przyjaciel, Jack Jefferson. OSS 117 ma wyjaśnić sprawę jego zniknięcia i załagodzić narastający na tamtym terenie konflikt.

W tych kilku słowach można z grubsza streścić fabułę tego filmu, jednak nie ona jest najważniejsza (jak to zwykle bywa w parodiach). Najważniejsze jest tutaj wyśmiewanie lub pokazywanie w krzywym zwierciadle motywów i bohaterów ściśle powiązanych z kinem szpiegowskim. Twórcy w tej kwestii folgują sobie co nie miara. Nasz agent jest typowym filmowym szpiegiem: przystojny, w świetnie skrojonych garniturach, opalony, wymuskany. No po prostu jeszcze lepszy Bond (oczywiście do Smiley'a w wykonaniu genialnego Aleca Guinnessa mu daleko, ale nie z takim stereotypem agenta tutaj walczymy). Ma jednak również kilka cech, które sprawiają, że jest w tym co robi najlepszy. To umiejętność improwizacji i podejmowania decyzji w ułamku sekundy, bezczelność, przebiegłość, świetne wyszkolenie, etc., etc. Niestety, jak to w parodiach bywa, nasz bohater legitymuje się również cechami, które mają na celu zburzenie tej otoczki idealnego herosa. Jest więc on także, głupim, niedouczonym, niesympatycznym ciągle idiotycznie uśmiechniętym egocentrykiem. 


W podobny sposób twórcy radzą sobie z całą resztą stereotypów narosłych dookoła klasycznego kina szpiegowskiego. Mamy tutaj super tajemniczego złoczyńcę, który żeby ukryć swoją tożsamość chodzi przebrany w strój do złudzenia przypominający... zakonnika benedyktyńskiego, w miejscu pełnym facetów w sukienkach z turbanami na głowach. Pojawia się też super tajny wywiadowca (mający za zadanie śledzić naszego agenta), który... ciągle dzwoni (udzielając przy tym informacji typu: wszedł do hotelu, wyszedł z restauracji, poszedł do... etc.). Nie zabrakło oczywiście również kobiet, bo czymże byłoby kino szpiegowskie bez pięknych niewiast. Jednak kobiety te są tak samo przerysowane jak mężczyźni, czego najlepszym przykładem jest księżniczka Al Tarouk (Aure Atika), która odrzucona przez naszego eleganckiego uwodziciela sama błaga, żeby ją związać, zakneblować i wyłomotać jak burą sukę. Lub też naigrywanie się z wszelkiego rodzaju haseł i odzewów, pościgów, a także z orientacji seksualnej naszego macho. 


Do mnie taka konwencja nie przemawia i zupełnie mnie nie śmieszy. Wynudziłem się na tym filmie sromotnie. A dokończyłem seans tylko dlatego, żeby móc z czystym sumieniem napisać, że mi się nie podobało. Jednak nie uważam, żeby ten film był całkowicie zły. Było kilka scen, kiedy nawet taki sztywniak jak ja się zaśmiał. Więc jeśli lubicie takie klimaty, to film powinien przypaść wam do gustu na jakieś sześć oczek w dziesięciostopniowej skali. Ja jednak jestem na nie.

Moja ocena: 2/10
Ulinka... zasnęła po 15 minutach


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz