Z racji tego, że nie chcę całkiem zapomnieć treści filmów jakie oglądałem już jakiś czas temu, i póki mam ich świeży, ale dobrze "przetrawiony" obraz w pamięci, dziś kolejny Filmowy Flesh. Zapraszam!
"Z miłości do..." (2012)
Pierwszym filmem jaki dziś omówię jest brytyjski komediodramat Paul'a Andrew Williams'a z roku 2012 pod tytułem "Z miłości do...". I choć, jak w większości przypadków, oryginalny tytuł jest o wiele lepszy, to jednak i nasz tłumaczenie oddaje istotę filmu. A film opowiada nam spokojną, delikatną, miejscami wzruszającą, historię o... miłości. Tak, to chyba będzie najodpowiedniejsze określenie tematyki. Mamy tutaj parę zakochanych w sobie ludzi, z których jedno, z powodu podeszłego już wieku i choroby, zbliża się do kresu swoich dni. Reżyser bardzo umiejętnie pokazał w tym filmie konflikt jaki rodzi się w mężu, który z jednej strony chciałby mieć swoją ukochaną żonę tylko dla siebie i przy okazji nie narażać jej na wysiłek związany z jej nowym hobby. A z drugiej, mimo wszystko nie chce jej zabraniać w tych ostatnich chwilach życia robienia tego co sprawia jej przyjemność - śpiewania w chórze seniorów - i spotkania z przyjaciółmi. Do tego dochodzą konflikty z synem, z którym nasz bohater, Arthur (Terence Stamp), nie dogaduje się zbyt dobrze. I mimo chęci zmiany całej tej sytuacji nie jest to takie proste jakby się mogło wydawać. Jednak cała ta fasada, ten mur jaki buduje wokół siebie Arthur - ta jego niedostępność, oschłość, opryskliwość - jest tylko zasłoną, próbą odgrodzenia się od cierpienia, a także konsekwencją życiowych trosk i zgryzot. Jednak Arthur spotyka na swojej drodze Elizabeth (świetna Gemma Arterton), instruktorkę chóru, w którym śpiewa jego żona. A trzeba wiedzieć, że nie jest to całkiem standardowy chór. Staruszkowie mają w repertuarze rap, rock i nie jeden kawałek o seksie. Instruktorka także nie jest zwyczajna, choć pozory - ładna i młoda nauczycielka śpiewu - mogły by nam mówić co innego. Jednak Elizabeth ma problemy komunikacyjne w grupie swoich rówieśników - przez co wciąż jest samotna - i najlepiej dogaduje się właśnie ze staruszkami. W taki oto sposób spotyka się dwoje ludzi, którzy są od siebie tak różni, jak to tylko możliwe. Jednak łączy ich ta sama pasja. Arthur po stracie żony chce wypełnić pustkę tym czym żyła w swoich ostatnich dniach - śpiewaniem. A Elizabeth chce mu w tym pomóc. Jest to piękna opowieść o życiu, przezwyciężaniu słabości, radzeniu sobie z problemami zewnętrznego świata i konfliktami wewnątrz nas. Odnajdywaniu siebie na nowo w momencie kiedy myśleliśmy, że już nic nie może się zmienić. I na szczęście Williams nie pokazuje nam tego w sposób prostacki i banalny, jak to czasami ma miejsce w amerykańskich gniotach. Tak, że wszystko ocieka lukrem i aż mdli. Tutaj subtelność i końcowe niedopowiedzenie jest esencją tego obrazu. Zdecydowanie polecam!
Ocena ogólna 8/10
"Whisky dla aniołów" (2012)
Oryginalny tytuł tego filmu - "The Angel's Share" - jest znanym w kręgach pasjonatów whisky procesem, polegającym na odparowywaniu pewnej części alkoholu z beczek podczas jego starzenia. Stąd też starsze whisky są z reguły o wiele droższe od tych młodych, ponieważ producenci otrzymują zdecydowanie mniej gotowego produktu. Już w przypadku siedmiu lat leżakowania alkoholu w beczkach jego utrata waha się w w granicach 14%, a najpopularniejsze roczniki większości destylarni mają lat od 10 do 12, a co dopiero mówić o tych, które mają lat 25, 30, 40. A są też przecież i takie whisky - choć bardzo rzadko spotykane - które liczą sobie nawet po 50 lat w beczce! Nie dziwmy się więc, że i ceny dochodzą do kilkudziesięciu tysięcy złotych za butelkę. Ale widzę, że recenzja ta zaczyna przybierać kształt wykładu z gorzelnictwa, więc kończę te smuty i przechodzę do rzeczy. A rzecz w tym, iż sam tytuł filmu i proces, który omówiłem ma jako-takie powiązanie z głównym wątkiem tego obrazu. Ale o tym później. Zacznijmy od tego, że film ten z grubsza opowiada o grupce zupełnie nie znających się osób, które w wyniku większych lub mniejszych przewinień zostały przez sąd skazane na prace społeczne. Nasz główny bohater - Robbie (Paul Brannigan) - jest chłopakiem z kryminalną przeszłością, który właśnie ma zostać ojcem. Jednak jego sytuacja prezentuje się dość kiepsko. Rodzina jego partnerki chce, żeby zostawił ją w spokoju, a dodatkowo zaczyna go prześladować jego przeszłość materializująca się jako kilku "typków' chcących mu spuścić bęcki. W całym tym natłoku wypadków, owe prace społeczne są najlepszym co mogło mu się przytrafić, ponieważ poznaje tam Harrego, opiekuna grupy, który przez dziwny zbieg okoliczności odkrywa, że chłopak ma talent do rozpoznawania smaków whisky. Robbie dochodzi do wniosku, że jest to sposób na odmienienie swojego życia. Jednak zanim przystąpi do realizacji swoich legalnych planów, ma w zanadrzu coś nie do końca zgodnego z prawem - choć jeśli się uda - bardzo dochodowego. I właśnie do tego przedsięwzięcia najlepiej, moim zdaniem, pasuje tytuł, czyli do znikania whisky. Ale podsumujmy film. Sama historia rozpoczyna się jak typowe kino społeczno-problemowe. Mamy grupkę wyrzutków z ich problemami i ich zmaganie się z życiowymi meandrami. Później jednak film przeradza się w lekką komedyjkę z whisky w tle. Czy to dobry zabieg? Chyba nie, gdyż film ten nie przekonał mnie na żadnej z płaszczyzn. I choć patologia tam prezentowana jest podobna do tej, którą można zaobserwować w naszym kraju, to jakoś klimat tej opowieści do mnie nie trafił. Ani jego część problemowa, ani tym bardziej ta, gdzie ci młodzi ludzie zgłębiają tajniki degustacji whisky, nie były na tyle spójne i zharmonizowane, aby tworzyło to jakąś gładką do przełknięcia całość. Moim zdaniem Ken Loach tym razem się nie popisał, ale i tak planuje dać mu jeszcze szansę i zobaczyć "Szukając Erica". A ten film nie jest jednak całkiem zły i można go sobie w wolnej chwili zobaczyć.
Ocena ogólna 6/10
"Lionheart" (1990)
Ostatnio lubię sobie tuż przed snem włączyć jakiegoś "gniotka" z JCVD w roli głównej. Przy okazji albo przypominając sobie największe hity z jego filmografii, albo uzupełniając ją o filmy, których jeszcze nie widziałem. Tym razem trafiło na "Lwie serce" - produkcję z roku '90, która już kiedyś oglądałem, ale było to tak dawno, że nie pamiętałem już zupełnie jej fabuły. A okazało się, że jest ona bardzo prosta (jak zwykle zresztą w tego typu filmach) i opowiada historię żołnierza Legii Cudzoziemskiej (to już chyba drugi raz kiedy JCVD jest legionistą :D; był też wszakże film pt. "Legionista", z nim w roli głównej, z 1998), który ucieka z armii, ponieważ jego brat został poważnie okaleczony. Lyon chce go zobaczyć, może po raz ostatni, i pomóc jego żonie i córce. O dziwo, nie ma tutaj ani słowa o zemście, co w tego typu scenariuszach jest regułą. Motywem przewodnim tej opowieści są nielegalne walki za pieniądze organizowane przez Cynthie (Deborah Rennard), bogatą blond lalę, której się wydaje, że każdego można kupić. W dostaniu się na szczyty Lyonowi pomaga Joshua (Harrison Page) - były zawodnik, dawno temu kontuzjowany, ale wciąż posiadający koneksje - który początkowo chciał na nowym koledze zarobić trochę kasy, a później zmienił zdanie. W tle mamy nawiązywanie zerwanego w drastyczny sposób kontaktu z rodziną i pościg legionistów za Lyonem (trochę mi się przypomina wątek z Helmerem i Rawlinsem z "Bloodsport", a i ogólnie całość też jest dość podobna). Film ogląda się dość dobrze. Walki są ciekawe pod względem choreograficznym, choć raczej baletowe niż prawdziwe, jednak taki urok tego kina. Historia nie trzyma zbyt mocno w napięciu, ale da się ją raz na jakiś czas obejrzeć. I mimo, że "Lwie serce" nie należy i nie będzie należał do moich ulubionych filmów z tamtej epoki i gatunku, jak i tych z dorobku JCVD, to uważam, że na pewno choć raz warto go zobaczyć.
Ocena gatunkowa 6/10
Ocena ogólna 4/10
"Wyścig po życie" (2012)
Zamysł ciekawy - wykonanie żałosne. Tak w jednym zdaniu mógłbym wyrazić swoją opinię na temat tego filmu. Jeśli jednak miałbym napisać coś więcej, to też raczej nie byłoby to nic pochlebnego. Bo w sumie co dobrego można powiedzieć o filmie, który jest nie dość, że nierealny (choć nie jest fantastyczny), to do tego ma raczej sztampowy i przeciętny scenariusz, a aktorzy oraz ich gra jest raczej poniżej standardowego ich (przynajmniej w przypadku Ethan'a Hawke'a, bo Seleny Gomez jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem) poziomu? Nic. A gdyby się postarać to może i dało by się to obejrzeć. Ale Courtney Solomon nie jest znany z angażowania się w dobre produkcje, więc i ta była taka jak wszystkie poprzednie. Po prostu bardzo przeciętna (filmwebowa ocena to 5.3; IMDb 4.3). Historia byłego kierowcy wyścigowego, któremu jakiś szaleniec porywa żonę i za jej odzyskanie żąda demolowania miasta super podrasowanym samochodem należącym do Seleny G.? No sorki, taki numer nie przejdzie. I gdyby chociaż motyw pościgów był zrobiony autentycznie, to może bym tę mierność historii wytrzymał, ale autorzy stwierdzili, że powiedzenie na początku filmu, iż samochód został specjalnie wzmocniony i podrasowany wystarczy żebym uwierzył w to, że jest w stanie wytrzymać całodobowe odbijanie się od ścian jedynie z zarysowanym lakierem. Brednie. Krótko mówiąc totalny przeciętniak z dziwnie dobrą, ale niewykorzystaną obsadą (gdzieś w tle pojawia się jeszcze John Voight).
Ocena gatunkowa 5/10
Ocena ogólna 3/10
Ok, to już wszystko, ale niedługo możecie się spodziewać kolejnego flesha, w którym takie filmy jak "Szatan z siódmej klasy" i "Czarny orzeł" ;)
Heh, liczyłem na Whisky dla Aniołów, a zamiast tego bardziej mam ochotę obejrzeć Lionhearta :D Odświeżanie JCVD czas zacząć :D
OdpowiedzUsuńTak, ja też miałem spore nadzieje co do tego filmu, ale jakoś nie mój klimat... Cóż zrobić :) A co do JCVD to u mnie dziś na tapecie albo "Cyborg", albo "Podwójne uderzenie" :]
UsuńNa koniec notka do wszystkich. Jeśli już ktoś czytał ten post wcześniej i wrócił do niego jeszcze raz (w co oczywiście wątpię), to chciałbym przeprosić za jakość pierwszych dwóch recenzji (za błędy stylistyczne i nielogiczności). Teksty już poprawione, więc teraz nie powinno być problemów.
Lionheart niedawno sobie odświeżyłem i muszę przyznać, że jeden z lepszych z JCVD, choć lubię także Kickboxera.
OdpowiedzUsuńW sumie jak tak chwile po napisaniu tej recki zajrzalem w jego folmografie, to dochodze do wniosku, ze musze sie z Toba zgodzic. Chcoc lubie jeszcze "Podwojne uderzenie" i wlasnie "Kickboxera".
UsuńAch...nie grywal ten JCVD w genialny produkcja, ale co tam. W tym co robil, byl naprawde dobry :)
Lionheart i scena gdy JCVD MUSI naładować do pieca na okręcie jest tak typowa dla kopanych filmów 80's. Przecież TRZEBA pokazać wypracowaną rzeźbę :). No i musowo trening+muzyka :) Nie ma to tamto, to wciąż świetny film.
OdpowiedzUsuńNo tak, jakiś fragment pokazujący muskulaturę albo/i słynny szpagat musi się pojawić. To są elementy obligatoryjne każdego jego filmu. I Ta muzyka, podczas treningów - szczególnie już na zaawansowanym poziomie, kiedy nie trzeba nic mówić (Kickboxer", "Bloodsport") - masz rację, też jest znamienna :)
UsuńNie widziałam żadnego z powyższych, ale na pierwszy chyba się skuszę ;) (jak tylko uporam się z superbohaterami oczywiście :P)
OdpowiedzUsuńZ a którymi superbohaterami się jeszcze nie rozprawiałaś?;> Bo teraz to już chyba tylko X-Meni zostali, ale to w kinie i chyba dopiero od przyszłego tygodnia :D
UsuńJeszcze paru mi zostało, taki Spider-man na przykład :P Trochę tych filmów o nim było... A i X-menów też muszę nadrobić... Wstyd, wstyd :P
UsuńAno rzeczywiście... nowa druga część Spider-mana też jeszcze przede mną :D Cóż więc, oglądaj w takim razie, a nie tylko książki byś czytała :P
UsuńZe wstydem przyznaję,że żadnego z tych filmow nie widziałam :/
UsuńZ Twojego Flasha zainteresował mnie natomiast "Z miłości do..." może sie skusze :)
pozdrawiam
"Z miłości do..." możesz sobie spokojnie obejrzeć, bo chyba nie znalazłaby się osoba, której ten film by się nie spodobał ;)
UsuńA co do reszty, to nie ma się czego wstydzić, bo jakieś super arcydzieła to to nie są :)
Pozdrawiam.