Dziś znów będzie o kinie. Choć trochę nie dzisiejszym. A już na pewno nie z "dzisiejszej" perspektywy, bowiem będzie o nim opowiadać Pauline Kael - jedna z najbardziej wpływowych i najbardziej opiniotwórczych amerykańskich krytyczek filmowych - w swojej książce Co dzień w kinie. Zapraszam.
Pauline Kael zaczęła swoją pracę recenzentki w magazynie "City Lights" po tym, jak wydawca usłyszał jej kłótnię z przyjacielem na temat filmów w jednej z kawiarni. Miało to miejsce w roku 1953 a pierwszym filmem jaki zrecenzowała Kael był Światła rampy Charliego Chaplina. Później pisywała jeszcze dla takich czasopism, jak "McCall's" i "The New Republic" aż wreszcie w 1968 roku osiadła na stałe w magazynie "The New Yorker" i współpracowała z nim aż do roku 1991. Przez te lata stała się - jak pisze we wstępie do Co dzień w kinie Krzysztof Mętrak - "najbardziej malowniczą postacią (...) [amerykańskiej] krytyki, wyrocznią na tamtejszym rynku, powszechnie uważaną za najwybitniejszą amerykańską eseistkę filmową (...)." Mętrak dodaje również, że "To jej poglądy są przedmiotem rozpraw i zajadłych polemik w światowej prasie filmowej, to ona zasiada w jury festiwalu w Cannes, to jej postać jako >>wzorcowej filmowej dziennikarki<< chce sportretować Orson Welles w >>dziele swojego życia<< (The Other Side of the Wind)."* Ważne jest również to - co w dalszej części swojego wywodu podkreśla Mętrak - że "Pauline Kael ma własny styl pisarski i własną skalę wartości, dzięki czemu nie popada w stadne reakcje i >>sterowane<< przez publiczność - tak zręcznie manipulowaną rękami prestidigitatorów przemysłu filmowego - zachwyty. Ma temperament i przenikliwość prawdziwie krytyczną, a więc mitoburczą: nie daje się zwodzić przez pozory, banał i powierzchowność."*
Co dzień w kinie jest zbiorem esejów z trzech książek Kael: I Lost It at the Movies (1965), Kiss Kiss Bang Bang (1968) oraz Going Steady (1970). Znalazły się tutaj takie teksty jak: Szmira sztuka i kino, Amerykańskie kariery (gdzie autorka przybliża trzy wielkie nazwiska: D.W. Griffitha, Marlona Brando i Orsona Wellesa), Duch czasu (w którym odnosi się do amerykańskich filmów o młodzieńczym buncie i przestępczości oraz wypowiada na temat nieprawidłowego odczytywania filmu Hud), Filmy - dzień po dniu (tutaj znajdziemy szereg - czasami, zjadliwych - recenzji na temat filmów tamtych czasów tj.: West Side Story, Kasia Ballou, Śmieszna dziewczyna, Lis, Joanna i Braterstwo) oraz Krytyka i praktyka.
Czytając te teksty największym szokiem był dla mnie brak jakiegokolwiek konformizmu Kael wobec - dzisiejszych - klasyków kina takich, jak choćby West Side Story. Dla nas filmy te są dziełami kanonicznymi konkretnych gatunków. Dodatkowo oglądanymi z perspektywy czasu, bez dokładnej znajomości czasów, w których powstały, po przeczytaniu nie wiadomo ilu zachwytów na ich temat są obrazami "nie do ruszenia". Autorka jednak, opisując je jako kinowe nowości, odnosi się wobec nich bez zbędnej czołobitności i wynikającego z upływu lat szacunku. Jednak w książce pojawia się także sporo bardzo ciekawych spostrzeżeń na kino w ogóle, jak i na samą recepcję poszczególnych filmów.
"Kino to przede wszystkim >>buzi buzi bum bum<<, ale to nie znaczy, że należy kino deprecjonować, traktując je z wyżyn intelektu i kultury. Przeciwnie, dostarczycielowi odprężenia i radości estetycznej trzeba się przyglądać z krytyczną uwagą, choć bez zbytniej uniżoności i powagi. Krytyka filmowa z racji swego przedmiotu nie może i nie musi być poważna i celebrująca. >>Film - powiada Kael - nie musi być wielki, może być głupi i błahy, a mimo to dać nam radość z dobrej gry czy choćby dobrej repliki<<, gdyż >>romantyzm kina nie polega tylko na historiach i ludziach, których oglądamy na ekranie, ale na młodzieńczym marzeniu o spotkaniu kogoś, kto to cośmy obejrzeli odczuwa tak samo jak my<<. Filmy w swej przeważającej części żyją życiem bezrefleksyjnym - pozwólmy więc im czynić swoje, nie żądając od każdej produkcji aspiracji >>formalnych<< i >>problemowych<<. Krytyk filmowy musi dysponować pewną skalą relatywizmu, inaczej popada w zwadę z rzeczywistością, we frustrację z powodu niespełnienia życzeń i postulatów, z których nieopatrznie uczynił cel swojej działalności. Kino trzeba lubić zarówno w jego >>powyżej<<, jak i >>poniżej<< oficjalnej, konwencjonalnej kultury, a wtedy każde jego doświadczenie może stać się przedmiotem refleksji o bardzo rozmaitym charakterze."*
Takie uwagi, jak ta powyżej skłaniają do innego spojrzenia na filmu. Mniej zintelektualizowanego. Bardziej przyziemnego i czasami bezrefleksyjnego. Skłaniają się do zabawy kinem, czerpania z niego radości, a nie tylko dopatrywania się wartości, znaczeń i roztrząsania problemów społecznych lub politycznych, które to bierze niekiedy na warsztat. Pauline Kael zdaje się nawet mówić, że "kino - miejsce idealizacji naszych pragnień bądź naszego masochizmu - to iluzja, z którą lubimy się identyfikować i której nie poddajemy się do końca. >>Kino<<, a więc wszystkie filmy, gdyż pojęcie >>sztuki filmowej<< niekiedy wprost kłuci się z naszym instynktem widza, poszukującego rechotu, zabawy, przyjemności, zgrywy. Kino nam przywraca równowagę: jest magiczne."*
Nie da się Kael odmówić racji, że Kino jest magiczne. Ale także kino jako miejsce - w tekstach Kael - również wydaje się być magiczne.
"(...) kiedy czujemy się pokonani, kiedy pragnęlibyśmy wrócić do domu i do wszystkiego, co sobą reprezentuje, nasz dom już nie istnieje. Ale są kina. (...) Dobry film może cię uwolnić od tępego lęku i beznadziejności, które tak często towarzyszą pójściu do kina; dzięki dobremu filmowi możesz znów poczuć, że żyjesz we wspólnocie, a nie sam, zagubiony w jeszcze jednym wielkim mieście. Dobre filmy sprawiają, że ci na czymś zależy, że znów wierzysz w jakieś możliwości. (...) Film nie musi być wielki - może być głupi i pusty, a jednak może sprawić radość dzięki czyjejś dobrej roli lub jednemu dobremu zdaniu dialogu. Grymas aktora, nieznaczny przewrotny gest, grube słowo - które ktoś rzuca z drwiąco niewinną miną - i oto znów świat nabiera trochę sensu. Kiedy siedzisz na sali sam i czujesz się straszliwie samotny, bo ludzie wokoło nie reagują tak jak ty, to wiesz, że muszą być inni ludzie, może w tym samym kinie lub w tym samym mieście, a z pewnością w innych kinach w innych miastach - teraz, w przeszłości lub w przyszłości - którzy czują to co ty. (...) Spotykamy ich oczywiście i od razu wzajemnie się rozpoznajemy, bo mniej mówimy o dobrych filmach niż o tym, co nas zachwyca w złych."*
Mógłbym tak jeszcze długo cytować, ponieważ książkę mam całą pozakreślaną i z własnymi dopiskami oraz notatkami, jednak dla tych, którzy kochają kino te kilka zdań powinno być wystarczającą zachętą do sięgnięcia po wybór esejów Pauline Kael. Jedyne nad czym można ubolewać, to fakt, że przez te niespełna cztery dekady nikt nie podjął się przetłumaczenia na polski żadnej innej książki tej fascynującej znawczyni dziesiątej muzy.
Moja ocena: 7/10
*Pauline Kael, Co dzień w kinie, Warszawa 1978.