Dziś, jak patrzę w kalendarz - po długiej przerwie, zapraszam wszystkich, który tutaj jeszcze zaglądają na przegląd blockbusterów.
Zacznijmy może od pierwszego w kolejności, marvelowskich Avengersów: Infinity War. Wojna bez granic, w którą wdają się hollywoodzcy mściciele toczyć się będzie między nimi, a potężnym Thanosem. Ten kosmiczny popapraniec uznał za cel swojego życia zdobycie wszystkich kamieni mocy, które połączone razem dają bezkresną moc. Bardzo to konweniuje z jego planami, bo one również są całkiem ambitne. W obliczu nieodwołalnej zagłady wszystkich światów z powodu przeludnienia i nadmiernej eksploatacji planet wspaniałomyślny Thanos postanawia rozpuścić zupełnie losowo wybraną połowę rozumnych istot w całej galaktyce. Dzięki temu zapanuje ład, porządek i dobrobyt (niemal jak za komunizmu). Do walki z takim przeciwnikiem potrzebni są bez mała wszyscy bohaterowie jakich filmowy marvel na chwilę obecną ma w swoim port folio. I mamy tutaj wszystkich najważniejszych. Przydadzą się zważywszy na to, że przezwyciężając piętrzące się przed nim trudności Thanos, co i rusz zdobywa kolejne kamienie stając się coraz silniejszy.
Jak sobie radzą nasi dzielni wojownicy, do których dołączył młody pajączek, nudziarz Dziwak, Różowa Pantera i gwiezdna zbieranina? Ano, nie radzą sobie, ale to musicie zobaczyć sami. Ja natomiast mogę wspomnieć o tym, że jeśli chodzi o akcję (ilość i jakość), to nie ma co narzekać. Jest jej nawet w nadmiarze. Cały czas coś wybucha, rozsypuje się, albo przewraca (względnie rozpada na kawałki) i przestaje oddychać. Śmiechu też jest sporo, choć czasami jest to śmiech przez łzy, bo Thanos prze naprzód jak polska „inteligencja” do urn oddać głos na swoich dobroczyńców.
Ogląda się to nawet dobrze, ale bywają momenty przestoju (ponad 150 minut seansu wskazuje na to bezsprzecznie), które na ostatnim seansie dostępnym w kinie, po ciężkim dniu pracy, w niewygodnym, za ciasnym, z nie wystarczającą ilością miejsca na nogi kinowym fotelu sprawiają pewne trudności w wytrwaniu do końcowych napisów i tego co będzie po nich. Wcale również nie pomagała para, która kiedy tylko skończyły się reklamy przystąpiła do konsumpcji prowiantu w najbardziej dźwiękogennych opakowaniach jakie tylko można spotkać.
Na dzień dzisiejszy mogę dać temu obrazowi najwyżej 6 na 10, ale wiem, że mój osąd nie jest w pełni miarodajny przez zaistniałe powyżej czynniki.
Teraz pora na drugą odsłonę Deadpoola. Ten czerwony pojeb również i tym razem starał się jak mógł, żeby było śmiesznie. I trzeba mu to oddać, że miejscami było, ale niestety zdarzały się też fragmenty, w których było mniej śmiesznie. A często również żenująco nie śmiesznie. I o ile pierwsza część miała swój urok i wszystkie niedociągnięcia można było złożyć na karb nowo narodzonej postaci (dość nietypowej postaci), o tyle drugiej już tak łatwo się nie wybacza. A niedoróbek jest wiele. Największą jest brak jednoznacznego, wystarczająco silnego antagonisty (przeciwnika - dla mniej kumatych XD). Bo ani Cable (tutaj świetny Josh Brolin, chyba najjaśniejsza, mimo wewnętrznego mroku, postać tego przedsięwzięcia) nim nie jest. Nie jest nim tym bardziej ten dzieciak z długopisem w dupie, a Juggernaut, który pojawia się dopiero w samej końcówce na to miano nie zasługuje… bo pojawia się dopiero w samej końcówce. Drugim problemem jest sprawa samego Rayana Reynoldsa. Rola współscenarzysty (a jeśli nie to kogoś kto mocno miesza w historii), producenta i głównego aktora sprawiła, że chyba troszkę mu sodówa uderzyła do głowy i przefajnował. A pozbycie się poprzedniego reżysera (z którym się podobno nie dogadywał) i obsadzenie na tym fotelu swojej marionetki wcale filmowi nie wyszło na dobre. Deadpool jest w tym filmie praktycznie jedyną postacią, na której koncentruje się i wokół której krąży akcja. Deadpool jest zawsze w centrum wydarzeń i to na niego nakierowywana jest uwaga widzów. Jednak one man show temu filmowi nie służy, bo stawia resztę bohaterów w roli co najwyżej pomagierów jeśli nie wręcz statystów. Dodatkowo film z niszowego, dość krwawego (całkiem mocno krwawego) widowiska z dużą dozą ironii i czarnego humoru stał się kolejnym hollywoodzkim zarabiaczem szmalu z rozbuchanym budżetem i praktycznie bez fabuły. Bo motyw rodziny w ogóle i naprostowania ziejącego ogniem ludzkiego piórnika na długopis w szczególe wydaje mi się mało zadowalający.
Z tego względu na te chwilę film w mojej ocenie zasługuje co najwyżej na ocenę ujdzie, czyli zwyczajowe w takich wypadkach 5/10.
Przejdźmy do ostatniego (a raczej pierwszego jeśli chodzi o datę premiery) z marvelowskich kasztanów tego roku. Tak, dobrze się domyślacie, to mająca swoją premierę już jakiś czas temu Czarna Pantera. Bajkę o wakandyjskim królu-wojowniku w zbroi z vibranium darzyłem najmniejszym zainteresowaniem i przez wiele tygodni chodziłem wokół niej jak polski wielodzietny bezrobotny wokół etatu – nie chciało mi się po prostu. Jednak po zupełnie przypadkowym seansie stwierdziłem, że nawet Marvel może mnie jeszcze czymś miło zaskoczyć. Black Panther przypadł mi do gustu, jak mało który avenger. Główny bohater jest świetnie kreowany przez Chadwika Bosemana, a otaczające go postaci są równie wyraziste i dobrze skrojone co on. Fabuła jest spójna i klarowna – ot, zwyczajna, odwieczna gra o tron. Oryginalność świata przedstawionego również robi duże wrażenie. Całość nie jest ani za długa, ani za krótka. Ogląda się przyjemnie i bez znużenia. Najbardziej bałem się tzw. SBPP (Silnych Bohaterów Płci Przeciwnej), bo nic tak nie zabije dobrego filmu, jak wkurwiająca przemądrzała baba, która na niczym się nie zna i nic nie wie, ale we wszystko się wpieprza i wszystko potrafi spierdolić. Tutaj zostało nam to oszczędzone. SBPP są, ale znają się na rzeczy. Shiri (siostra króla, w tej roli Letitia Wright) – dziecko, które bawi się wakandyjska technologią, choć trochę irytująca w ogólnym rozrachunku broni kreacji, która stworzyła. Okoye (generał królewskiej straży przybocznej kreowana przez Danai Gurira'a) jest twardą babą, która zrobi wszystko, aby ochronić swojego władcę. Królowa matka (Angela Bassett) emanuje odpowiednim majestatem i wzbudza szacunek oraz powagę spokojem. Łyżką dziegciu w tej beczce miodu w pewnym stopniu jest wybranka serca głównego bohatera - Nakia (Lupita Nyong'o), trochę zbyt narwana, trochę za bardzo „ja wiem najlepiej”, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Cóż więcej można powiedzieć o antracytowym kotku? Chyba tylko to, że w mojej ocenie zasłużył na notę 8/10.
A teraz zmieniamy uniwersum i w oparach kopalnianych wyziewów lądujemy na Karelii za czasów młodości Hana. Tak oto rozpoczyna się najnowszy odcinek z serii A Star Wars Story pod tytułem Solo. W czasach kiedy jednym z najcenniejszych materiały w galaktyce jest Hyperpaliwo Han wraz ze swoją wybranką serca Qu’irą postanawiają użyć go jako łapówki, aby wydostać się z planety kopalni, której rynsztoki były dla nich do tej pory domem. Niestety, podczas próby ucieczki jego towarzyszka zostaje złapana a on, chcąc nie chcąc, stał się Solo – w rzeczywistości jak i z nazwiska. Postanawia jednak, że stanie się pilotem, zdobędzie statek kosmiczny i wróci po swoją ukochaną. Niestety, nie wszystko toczy się zgodnie z jego planem i po kilku niewykonanych rozkazach wylatuje z Imperialnej Akademii (taka ścieżka kariery wydała mu się w tamtym momencie jedyną możliwa droga, zresztą sami zobaczycie dlaczego) i staje się zwykłym troopersem, czyli mięsem armatnim. Podczas jednej z misji, kiedy to zaprowadzali imperialny porządek na bogu ducha winnej planecie dostrzega swoją szansę na ucieczkę z tego armijnego kibla – grupę złodziei-przemytników, z którymi postanawia wyruszyć w dalszą drogę. Po drodze zabiera ze sobą Chewbackę, który pomaga mu się wydostać z kolejnych tarapatów i razem odlatują w stronę zachodzącego słońca. Solo to taki trochę międzygwiezdny western i to jest chyba w tym filmie najlepsze. Nie ma tutaj żadnej mocy, żadnych sitów i dżedajów. Są za to rewolwerowcy – ci dobrzy i ci źli, kobiety dla których śmiałkowie są zdolni do największych szaleństw, a także skarby, które wystarczy ukraść, aby spełnić wszystkie swoje marzenia. Nie zabraknie również przyjaźni, tych chwilowych, zakończonych zdradą, jak i na całe życie. Brawurowych popisów na "galopujących rumakach" i kunsztu w grach hazardowych. Tak, Solo ma wszystko to, co pozwala się świetnie bawić na filmie. Dzięki temu zasługuje na opinię filmu dobrego i zdobywa w moim rankingu ocenę 7.5/10. Pewnie jeszcze nie raz do niego wrócę.