piątek, 28 lutego 2014

Nowe książki #2, wielkie oszustwo i gniot okrzyknięty hitem, czyli dwie skuchy Wydawnictwa Literackiego...

Ostatnimi czasy wciąż się męczę z pewnym gniotem, którego autor, moim zdanie, zbyt pochopnie i bez solidnych podstaw, został okrzyknięty nową gwiazdą polskiej fantastyki, a mianowicie "Cieniorytem" Krzysztofa Piskorskiego i stąd też nie mam o czym pisać :/ Ale już niedługo kończę i przyjdzie pora na rozprawienie się z tym "geniuszem" pióra :)

Niemniej jednak nie zaprzestaję nabywania nowych książek i stąd też chciałbym się pochwalić kilkoma nowymi pozycjami w druku i kilkunastoma ebookami, których stałem się szczęśliwym posiadaczem ;)
 Jednak zanim przejdę do pochwalenia się książkami, chciałbym zaprotestować przeciwko bezczelnemu i ordynarnemu nabijaniu kasy przez ludzi, którzy już raz na czymś zarobili, a teraz chcą od tego bezlitośnie odcinać kupony. Mam tutaj na myśli autorów scenariusza do serialu "Ranczo", którzy ostatnimi czasy nakładem Wydawnictwa Literackiego wydali książkę pt. "Ranczo. Powieść". I nie widziałbym w tym nic złego, gdyby była to kolejna zabawna historyjka z tego absurdalnego miejsca, ale autorzy postanowili zadrwić z wielbicieli swojego serialu i w książce po prostu opisali pierwszy sezon serialu :/ Takie postępowanie powinno być karane publiczną i solidną chłostą! Jadnak nie jest to postępowanie odosobnione w naszym dzikim kraju, bo podobnie postąpili twórcy serialu "Przepis na życie" do książki przenosząc tylko i wyłącznie pierwszy sezon swojego gniota. ŻAŁOSNE.

Ale już kończę z tym narzekaniem, bo na patologiczną chęć zysku nic nie poradzę. Teraz pora na chwalipięctwo :) 

Najpierw te na papierze:


1. Wspomniane już "Ranczo Powieść" - Robert Brutter, Jerzy Niemczuk (2014, Wydawnictwo Literackie)
2. "Potrójny agent. Kret Al-Kaidy, który oszukał CIA" - Joby Warrick (2013, ZNAK)
3. "Prawdziwy gangster" - Evan Wright, Jon Roberts (2012, ZNAK)
4. "Trębacz z Tembisy. Droga do Mandeli" - Wojciech Jagielski (2013, ZNAK)
5. "Komendant podziemnej Warszawy" - Andrzej Krzysztof Kunert (2012, Świat Książki)
6. "Na ratunek Italii" - Robert M. Edsel (2013, Wydawnictwo W.A.B.)
7. "Wszyscy ludzie prezydenta" - Carl Bernstein, Bob Woodward (2014, AGORA) - za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu AGORA
8. "Szpiedzy i komisarze. Bolszewicka Rosja kontra Zachód" - Rebert Service (2013, ZNAK)
9. "Nowy Jork zbuntowany. Miasto w czasach prohibicji, jazzu i gangsterów" - Ewa Winnicka (2013, PWN)

No i ebooki:


10. "Amerykański przekręt" - Robert W. Greene (2014, ZNAK)
11. "Jasnowidz Hitlera" - Przemysław Słowiński, Danuta Uhl-Herkoperec (2014, Videograf S. A.)
12. "Helikopter w ogniu" - Mark Bowden (2011, Mayfly Sp. z o.o.)
13. "Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej" - Piotr Milewski (2014, ZNAK)
14. "Ostatnie rozdanie" - Wiesław Myśliwski (2013, ZNAK)
15. "Córka Stalina. Chciała być kochaną" - Elwira Watała (2013, Videograf S. A.)
16. "Anna Karenina" - Lew Tołstoj (wyd. z 2012, ZNAK) 
17. "Cienioryt" - Krzysztof Piskorski (2013, Wydawnictwo Literackie)
18. "Mój przyjaciel zdrajca" - Maria Nurowska (2011, Wydawnictwo W.A.B.)
19. "Zasługa dla Polski. Pułkownik Ryszard Kukliński opowiada swoją historię" - Andrzej Krajewski (2014, E-bookowo)
20. "W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa" - Elizabeth Asbrink (2013, Wydawnictwo Czarne)
21. "Papusza" - Angelika Kluźniak (2013, Wydawnictwo Czarne)
22. "Cień Jedwabnego Szlaku" - Colin Thubron (2013, Wydawnictwo Czarne)
23. "Sycylijski mrok" - Peter Robb (2013, Wydawnictwo Czarne)
24. "Stacja Muranów" - Beata Chomątowska (2012, Wydawnictwo Czarne)
25. "Eli, Eli" - Wojciech Tochman (2013, Wydawnictwo Czarne)
26. "Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach" - Peter Hessler (2013, Wydawnictwo Czarne)
27. "Głupie pytania" - Jan Hartman (2013, AGORA)
28. "Kret w Watykanie. Prawda Turowskiego" - Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski (2013, AGORA)
29. "Smoleńsk" - Teresa Torańska (2013. Wielka Litera)
30. "Dzienniki 1953-1969" - Witold Gombrowicz (wyd. z  2013, Wydawnictwo Literackie)
31. "Pornografia. Historia, znaczenie, gatunki" - Lech M. Nijakowski (2013, Wydawnictwo Iskry)
32. "Kronos" - Witold Gombrowicz (wyd. z  2013, Wydawnictwo Literackie)
33. "Nicholson. Biografia" - Marc Eliot (2013, Axis Mundi)

Ehh...muszę przestać kupować książki i wreszcie zacząć je czytać :D
 

wtorek, 25 lutego 2014

Rok działalności Rick's Cafe & [62] Książka: "Uwikłanie" - Zygmunt Miłoszewski (2007)

No i stało się. Pierwszy rok funkcjonowania Rick's Cafe minął jak z bicza strzelił. Pierwszy post bowiem pojawił się dokładnie 25 lutego 2013 roku, a pomysł stworzenia bloga po części był spowodowany chęcią spróbowania czegoś nowego, galą Oscarową i namową koleżanki Klaudii z bloga Roztargniona Sowa ;) Tak jak już wspomniałem, 26 lutego było już po gali, a w tym roku wciąż na nią czekamy i prawdopodobnie nie odbędzie się ona dziś w nocy :) Ale jak tylko będę miał możliwość ją zobaczyć, możecie liczyć na jakąś relację i moje na jej temat spostrzeżenia.


Ale przecież od Oscarów się tylko zaczęło. I choć miało być głównie o serialach, to jednak mój pomysł na blog w trakcie jego funkcjonowania się zmieniał, a i on sam troszkę ewoluował przekształcając się w coś co górnolotnie nazywamy "blogiem o tematyce ogólno-kulturalnej". W związku z tymi drobnymi zmianami zaczęły się pojawiać recenzje książek oraz filmów. Było też kilka wpisów na temat najlepszych i najgorszych reklam (choć ten wątek porzuciłem bo zaprzestałem oglądania telewizji właśnie z powodu ich nadmiaru). Pisałem także o kilku "szalonych" programach telewizyjnych i całkiem niedawno wprowadziłem cykl "Maniek komentuje", w którym wylewam całą swoją żółć, żeby mnie od środka nie zżarła ;)

I w taki oto sposób po 163 postach i kilku tysiącach komentarzy (ciężko mi się teraz doliczyć ile konkretnie, ale za wszystkie serdecznie dziękuję:]), przy 37 stałych obserwatorach (dzięki za wytrwałość ;)) i po ponach 50 tysiącach odsłon czas zacząć kolejny rok, kolejne posty, i kolejne arcyciekawe dyskusje i spory! :) 

Mam nadzieję, że w tym roku jakość moich tekstów się poprawi, a tematyka także będzie trafiała w Wasze gusta ;)

A teraz przejdźmy już od meritum sprawy, czyli do recenzji kolejnej książki Zygmunta Miłoszewskiego, który już raz gościł u mnie na blogu z okazji recenzji "Bezcennego" (recenzja tutaj). Teraz przyszła pora na "Uwikłanych" i po tej lekturze muszę przyznać, że Miłoszewski zaczyna wyrastać na mojego ulubionego twórcę kryminałów. Zapraszam!

Niektórzy z Was, prawdopodobnie Ci, którzy z Miłoszewskim jeszcze nie mieli do czynienia, spytają zapewne dlaczego ulubionego? Przecież jest tylu świetnych twórców kryminałów jak choćby Nesbo, Mankel, Larsson czy inni twórcy skandynawscy, ale też i Ci z naszego "podwórka". Już spieszę z wyjaśnieniami :) Nesbo i Mankela nie czytałem :P a i z naszymi autorami parającymi się tą prozą mam mało do czynienia :D W takiej sytuacji mój osąd może być odbierany jako czysto subiektywny (i to chyba najlepsza jego recepcja), ale spróbuję przedstawić kilka argumentów, które mogą przekształcić go w sąd bardziej obiektywny.

Po pierwsze podoba mi się w jego książkach naprawdę ciekawa fabuła i tajemnica, w tym akurat przypadku dotycząca bardzo kontrowersyjnego morderstwa jednego z uczestników terapii psychologicznej. Podejrzanych jest kilka osób, ale ciężko jednoznacznie wytypować sprawcę. Do akcji wkracza prokurator Teodor Szacki, rozpoczynający w tej sprawie śledztwo, którego zawiłości i ostateczne rozwiązanie powinno zadowolić najwybredniejszych entuzjastów gatunku. 

Drugą sprawą są bohaterowie. Pełnokrwiści, wyraziści ze wszystkimi "ludzkimi" ułomnościami i słabościami. Można by powiedzieć, tacy jak my. Wahający się, niepewni, zatroskani, mający całkiem przyziemne problemy, jednak obdarzeni jakąś iskrą Bożą pozwalającą im wykonywać swoje obowiązki najlepiej jak tylko potrafią. Ten opis pasuje najbardziej do głównego bohatera tej opowieści - prokuratora Szackieg - bo to z nim spędzamy najwięcej czasu i jego poznajemy njadokładniej, ale w mniejszym czy większym stopniu charakterystyka ta jest odpowiednia dla wszystkich postaci przewijających się przez karty powieści. Warto także zwrócić uwagę na niektórych frickowych bohaterów, jak choćby psychiatra Jeremiasz Wróbel, których zachowanie, przyzwyczajenia, sposób bycia i ogólny wygląd urozmaicały plejadę postaci.

Kolejną zaletą "Uwikłanych" jest świetny opis życia codziennego. Jego monotonia. Problemy w domu, w pracy. Rozterki związane z troską i wychowywaniem dzieci. Brak czasu na życie prywatne. Rozważania na temat sensu dotychczasowej egzystencji. Myśli o zdradzie przeplatane z brakiem odwagi i podjęcia ostatecznych kroków, które są przyczyną życia w ciągłym zawieszeniu i niemożności osiągnięciom pełni szczęścia. Do tego świetne czucie rytmu miasta i opisy najzwyklejszych sytuacji często rozładowujących atmosferę napięcia (jak choćby akcja w supermarkecie - brawa za nią!).

Bardzo podobało mi się także wplecenie do głównego wątku pomniejszej sprawy kryminalnej z dawnych lat. Dawało to autorowi możliwość odciągnięcia uwagi czytelnika od osi akcji, a także stwarzało okazje do zaczerpnięcia tchu przed kolejną częścią śledztwa. A dodatkowo uzupełniały obraz pracy organów ścigania.

Podsumowując, muszę przyznać, że bardzo lubię zagłębiać się w fabułę, którą tak zręcznie tworzy Miłoszewski, bo robi to z ogromną łatwości i lekkością. I ani się obejrzę zawsze tkwię już mocno w sidłach jego opowieści bez możliwości odłożenia jej do momentu dopóki nie poznam zakończenia. Tym razem było tak samo. Ale na celowniku mam już "Ziarno prawdy", czyli drugą część z zapowiedzianej trylogii z Teodorem Szackim jako postacią przewodnią. Mam nadzieję, że i tym razem się nie rozczaruje.

Przyszłą pora na ocenę całości i tutaj postanowiłem wprowadzić pewną drobną zmianę, która może odrobinę ułatwi mi ocenianie, a Wam rozjaśni jak patrzę na niektóre książki. A wyglądać to będzie w następujący sposób: książki będą oceniane w dwóch zakresach. Pierwszy to ocena w obrębie gatunku, a druga to cena ogólna na tle wszystkiego co do tej pory dane mi było przeczytać.

I jako, że "Uwikłani" to kryminał, to ocena gatunkowa wynosi 8/10
Ocena ogólna to solidne 6/10

I już tak na totalne zakończenie. Widział ktoś film? Ja jak zobaczyłem jakie twórcy wprowadzili zmiany wyłączyłem po 2 minutach. Nie powinno się czegoś takiego robić bo to niebywała zbrodnia.

poniedziałek, 24 lutego 2014

[61] Książka: "Humphrey Bogart. Twardziel bez broni" - Stefan Kanfer (2012)

Jako że dziś jest wigilia pierwszych urodzin mojego wspaniałego bloga, to i tekst który się dziś pojawi musi być o kimś wyjątkowym. A że ostatnio pisałem o mafiozie, który większość swoich spraw załatwiał przy użyciu siły i broni, czyli "Luckym" Luciano (recenzja tutaj). Dziś napiszę o innym twardzielu, który broni nie używał a do dziś pozostaje ikoną męskości. Zapraszam na recenzję książki przedstawiającej życie i twórczość najlepszego aktora w historii światowego kina - "Humphrey Bogart. Twardziel bez broni" Stefana Kanfera.

"Sokół Maltański" 1941

Książka Kanfera to "rasowa" biografia, którą każdy koneser kina powinien przeczytać a już w szczególności wszyscy fani Humphreya Bogarta. Autor przedstawia w niej bowiem dość dokładnie (na ile dokładnie nie potrafię powiedzieć, bo jest to jedyna tak obszerna publikacja w języku polskim dotycząca tego aktora; jest jeszcze "Humphrey Bogart. Ostatni taki twardziel" Krzysztofa Żywczaka, ale liczy ona zaledwie 64 strony; EDIT: no i jest oczywiście jeszcze książka autorstwa syna Bogarta "Humphrey Bogart. W poszukiwaniu mojego ojca") sylwetkę tego, choć niewysokiego, to jednak niezaprzeczalnie wielkiego aktora, którego sława i popularność utrzymuje się do dziś, a on choć znalazł wielu naśladowców wśród mężczyzn na całym świecie, chcących wyglądać i zachowywać się tak jak on, to do tej pory nie znalazł nikogo, kto by potrafił go zastąpić na ekranie. 

"High Sierra" 1941

Kanfer przedstawia nam dzieciństwo chłopaka którego imię i nazwisko składało się z nazwisk rodziców (Maud Humphrey i Belmont Bogart), kiedy to był wychowywany przez wyzwoloną i władczą matkę artystkę i dość spokojnego ojca lekarza uzależnionego od morfiny. Także późniejsze problemy i cierpienia sióstr, z których jedna, Kay ("Catty") zmarła przedwcześnie z powikłań wywołanych chorobą alkoholową, a druga Frances ("Pat") wpadła w depresję poporodową i w wyniku tego zapadła na poważną chorobę umysłową i do śmierci wymagała stałej opieki. Niespełnienie pokładanych w nim rodzicielskich planów i nadziei względem kariery lekarskiej. Późniejszą ucieczkę z domu i zaciągnięcie się do marynarki. Długą i niekoniecznie, szczególnie w początkowych latach, obfitującą w wielkie role i sukcesy karierę teatralną. Pierwsze nieudane początki w filmach, które zmusił go do powrotu na scenę. Oraz wydarzenia przełomowe, które pozwoliły mu wypłynąć na szersze wody, jak choćby sztuki takie jak "Skamieniały las" (1934) gdzie został dostrzeżony w roli drugoplanowej i dwa lata później zagrał główną rolę w filmowej adaptacji "Petrified Forest" wytwórni Warnerów. Ten film był pierwszym krokiem do kariery, przyniósł mu zachwyt widowni i krytyki oraz renomę w branży. I choć minęło jeszcze sporo czasu zanim pojawiły się "High Sierra" i "Sokół Maltański" (oba 1941), a aktor musiał jeszcze wielokrotnie kończyć swoje filmowe role zastrzelony, powieszony bądź na krześle elektrycznym, to jednak zaczynał już wypracowywać swój własny niepowtarzalny styl.

"W filmie gwiazdor często umierał. W pierwszych trzydziestu czterech filmach Humphrey był zastrzelony w dwunastu, a w ośmiu powieszony lub zginął na krześle elektrycznym"

Później przyszła "Casablanca" (1942), która jest kluczowym filmem w dorobku Bogarta i chyba to właśnie z rolą Ricka Blaine'a aktor jest najczęściej utożsamiany i kojarzony. Nie jest to jednak koniec jego kariery, a wręcz przeciwnie. Jeśli filmami "High Sierra" i "Sokołem Maltańskim" Bogie delikatnie otwierał sobie drzwi na szczyty Hollywood, to filmem Curtiza wywalił je z kopa na oścież. Kontrakt z Warnerem podpisany na ładnych kilka lat i gaża w wysokości 200 000$ za rolę oraz pierwsze miejsce w napisach po wielu latach starań wreszcie zrobiły z Bogarta jedną z najważniejszych gwiazd kina. Nowych, choć tak naprawdę starych, bo miał wtedy 43 lata. 

Rick's Cafe Americain. Już chyba nie muszę wyjaśniać czym się kierowałem przy wyborze nazwy bloga :) A film to oczywiście "Casablanca" 1942

Następnie przyszła pora na kolejne ciekawe kreacje aktorskie w "Mieć i nie mieć" (1944), "Wielkim śnie" (1946), gdzie poznał swoją czwartą żonę, o prawie 25 lat młodszą od niego Betty Joan Perske, znaną nam raczej jako Laurem Bacall, z którą był aż do swojej śmierci w roku 1957. Jego kariera była przeplatana różnymi kreacjami, a dodatkowe braki w jego umiejętnościach poza aktorskich i aparycji (nie była ani ładny, ani sympatyczny, nie umiał śpiewać ani tańczyć), powodowały, że jego role musiały być wciąż podobne, choć on ciągle wszystkich zaskakiwał i nadawał swoim postaciom niepowtarzalny rys i charakter. Jego Marlowe z "Wielkiego snu" był tym najbardziej docenianym przez środowisko jak i widownię. Później, zrywając ze swoimi poglądami względem Oskarów (że tylko ta sama rola zagrana przez różnych aktorów może wyłonić zwycięzcę) odebrał również statuetkę za "Afrykańską Królową" (1951). 

"Afrykańska Królowa" 1951

Mimo tych sukcesów i szacunku jakim darzyło go środowisko i fani jego życie nie było usłane różami. Problemy z trzecią żoną, późne ojcostwo, poglądy polityczne i charakter sprawiały, że nie wszyscy go lubili, a on sam często siebie nie doceniał i nie mógł odnaleźć w tym blichtrze Hollywoodu. Swoje smutki i rozterki topił w alkoholu i kłębach dymu z Chesterfieldów. I o ile ten pierwszy nałóg nie okazał się zabójczy, to ten drugi już tak. Bogart zmarł na raka krtani, który w tamtych czasach był praktycznie nieuleczalny (pacjenci dostawali około 4% szans na wyleczenie). Pozostawił po sobie dwoje dzieci, dość jeszcze młodą i piękną żonę oraz ogromną filmografię, która jest doceniana po dziś dzień. I choć niektórzy wieszczyli, że jego popularność skończy się 10-15 lat po śmierci, to było zupełnie odwrotnie. Ona wcale nie umarła, a rosła proporcjonalnie do upływu lat. Ukoronowanie zachwytów nad jego twórczością nadeszło około czterdziestu lat po jego śmierci. Wtedy to właśnie American Film Institut umieścił go na pierwszym miejscu jako największą męską gwiazdę w historii kina, a magazyn "Entertaiment Weekly" ogłosił go legendą kina wszech czasów. W 1997 roku amerykańska poczta umieściła jego podobiznę na znaczku pocztowym, a dziewięć lat później część 103. Ulicy pomiędzy Broadwayem a Amsterdam Avenue została oficjalnie nazwana Humphrey Bogart Place. 

"Godziny rozpaczy" 1955

Nie wspominam już o dziesiątkach lokali mających jego imię w nazwie, czy też piosenek o nim lub po prostu nawiązań do jego osoby w filmach bądź serialach telewizyjnych. Jednak jak zauważyliście recenzja książki zamieniła się troszkę w mini-biografię, ale nie mogłem się oprzeć pokusie przedstawienia sylwetki jednego z moich ulubionych aktorów. Przechodząc już do samej książki, to dużo więcej niż to, że jest świetnie napisana, pełna ciekawych faktów z życia Bogiego, jak i ówczesnego Hollywood, i opatrzona ciekawym wstępem Tomasza Raczka dodać nie mogę ;)

Bogie jakiego zapamiętamy...ze szklaneczką Szkockiej i nieodłączną paczką Chesterfieldów

Nie pozostaje mi nic innego jak tylko zachęcić wszystkich kinomanów do wyłączenia swoich "projektorów" i zagłębienia się w tę arcyciekawą lekturę a później obejrzenia jakiegoś filmu z Bogartem. Zobaczycie, że znając jego historię spojrzycie na te kreacje zupełnie w inny sposób. Moja ocena to 8.5/10.
Polecam!

niedziela, 16 lutego 2014

Maniek komentuje #2

Dziś nie będzie recenzji książek, bo żadnej nowej nie zdążyłem jeszcze przeczytać, a o tych, które przeczytałem wcześniej nie potrafię nic sensownego powiedzieć :| Tak więc pomyślałem o tym żeby stworzyć posta o debiliźmie bogatych i sławnych ludzi :) A może bardziej żeby sprawdzić czy to tylko ja nie rozumiem i potępiam takie postępowanie, czy osób do mnie podobnych jest więcej.

Aha, aha...jeszcze nie napisałem o co chodzi, sorrki, już wyjaśniam. O imiona :/  Słyszeliście kiedyś bardziej debilne imiona niż mogą wymyślić gwiazdy sportu lub "szoł biznesu" dla swoich pociech? Bo ja chyba nie (no może z wyjątkiem Dżesiki Kowalskiej, o której kiedyś mi opowiadała znajoma; pisownia jest oryginalna, nie zmieniana przeze mnie :])

I mimo, iż powstało już kilka tekstów na ten temat, to spróbuję to wszystko złapać w jakąś klamrę, wypunktować i podsumować :)


Geri Halliwell, nazwała swoją córkę Bluebell Madonna - Bluebell to hiacynt albo po prostu dzwoneczek, a Madonna to imię jej idolki :/


Dzieci Jamie'go Olivera i jego żony Jools noszą następujące imiona - Poppy Honey (Makowy Miód), Daisy Boo (Stokrotka) i Petal Blossom Rainbow (Tęcza Kwitnących Płatków). Syn nazywa się Buddy Bear Maurice (buddy to kumpel, bear - niedźwiedź).



Erykah Badu - syn to Seven Sirius Benjamin, córki Puma Sabti Curry i Mars Merkaba Thedford.


Woody Allen i Mia Farrow oraz, co przerażające, Spike Lee nazwali swoich synów tak samo - "torba na ramię" czyli Satchel.


Alicia Silverstone niestety też ma dziecko i niestety ma ono, a właściwie on imię wymyślone przez mamusię Bear Blu (niebieski niedźwiadek).



Mariah Carey także powiła dzieci i niestety nikt nie przeszkodził jej w nazwaniu ich samodzielnie. I o ile w przypadku córki Monroe, to jeszcze tak bardzo nie boli, to syn nazwany Moroccan (Marokańczyk) to już lekka przesada.


Beyonce Knowles i Jay-Z też mają kasę, a jeśli mają kasę to mają i możliwości. Ale niestety nie muszą mieć mózgu, więc ich dziecko nazywa się Niebieski Bluszcz, czyli Blue Ivy. Całe szczęście, że imię to zostało przez rodziców zastrzeżone w Urzędzie Patentowym i już nikt inny nie skrzywdzi tak swojego dziecka.


Dandelion to mniszek pospolity albo też dmuchawiec. Jednak nie tylko, bo na przykład Dandelion Angela to córka, po wielu kłótniach i sporach kto zapłodnił Anithę, Keitha Richardsa. Bravo! Nie ma to jak przeginać z herą :]


Forest Withaker, sam nazwany przez rodziców Lasem, nie miał wyjścia, musiał pielęgnować rodzinną tradycję i tak oto jego dzieci noszą następujące imiona: Ocean, Prawda i Jesień, czyli Ocean, True i Autumm. Brawo panie Las :/


Paula Yates, nieżyjąca już brytyjska prezenterka telewizyjna, żona Boba Geldofa a później Michaela Hutchence'a z INXS także miała srogą fantazję. Jej dzieci z obu związków nazywają się: Peaches Honeyblossom, Fifi Trixibelle, Little Pixie Frou-Frou (dzieci Geldofa),  Heavenly Hiraani Tiger Lily (dziecko Hutchence'a). Hmm...


Dawid Bowie jako niezły odpał tak samo jak swoje zdrowie psychiczne potraktował imię swojego syna, którego nazwał Zowie. Tak się jednak złożyło, że chłopak nie chciał się przedstawiać Zowie Bowie i zmienił imię na Duncan Johnson. Jednak piosenkarz nie speszony tym zajściem córkę ochrzcił (chyba, bo kto to wie, ale używanie ciągle słowa nazwał zaczyna mnie nużyć :/) Alexandria Zahra. Niech żyją idioci!


Madonna na przykład, kontynuując geograficzne zapędy Bowie dodała do tego szczyptę bogobojności i wyszło, że jej córka będzie nosić imię Lourdes. 


To jednak nie koniec imion geograficznych, bo po Marokańczyku, Alexandrii, Lourdes przyszła przecież kolej na dwie koleżanki wspomnianej już wcześniej członkini zespołu Spice Girls - Geri Halliwell - Melanie Brown i najlepszą na świecie Posh Spice. Mel B postanowiła skrzywdzić swoją córkę imieniem Phoenix Chi (:|) a Victoria i Becks, jak wszyscy wiemy, mają swoich Brooklina, Romea i Cruza


To oczywiście nie koniec geograficznych podpowiedzi z jakich korzystają gwiazdy. Helen Hunt oraz jej partner - reżyser Matthew Carnahan, nazwali swoja córkę Makena'lei na pamiątkę miasta na Hawajach. Gwen Stefani z grupy No Doubt i Gavin Rossdale z Bush obdarzyli swojego synka imieniem Kingston, aby uczcić wywodzącą się Jamajki muzykę reggae. No a sama Paris Hilton nazywa się jak Hotel we Francji.



Przy tych idiotyzmach zupełnie przestają robić wrażenie imiona jakie swoim dzieciom nadali Gwen Paltrow i Chris Martin, bo przecież Moses (Mojżesz) to coś co już kiedyś było, a Apple (Jabłko) przy naszych Jagodach czy Malinach, których kiedyś było całkiem sporo nie szokuje aż tak bardzo.


Sting, człowiek niby stateczny i do tego artysta, którego w jakiś sposób zawsze szanowałem za dokonania muzyczne, także mnie rozczarowała nadając swojej córce imię Fuchsia (Fuksja).


Nie jest to jednak wszystko na co stać artystów. Big Boy z zespołu OutKast wybrał dla syna imię Bamboo...


Uduchowiony Tom i jego młoda żona (była?) Katie także się nie popisali. Chcieli żeby było oryginalnie i orientalnie, ale nie wyszło. Imię Suri jakie nadali swojej córce wywodzi się z języka hebrajskiego (gdzie nie oznacza nic pochlebnego) a nie z perskiego (gdzie oznacza czerwoną różę) a dodatkowo po japońsku oznacza...kieszonkowca.

Nie wiadomo które to więc możecie sobie wybrać z gromadki :D

Angelina i Brad także chcieli zaszaleć w orientalnym stylu i mimo, że nie strzelili gafy znaczeniowej, bo Shiloh Nouvel znaczy po hebrajsku "Mesjasz, pełen pokoju, dar od Boga" a druga część to po prostu z francuska "nowy", to jednak inne dzieci mogą mieć problem z wymówieniem imienia towarzysza dziecięcych zabaw :D

Kolejną piosenkarką, która raczej powinna się skupić na pisaniu tekstów jest oczywiście Toni Braxton, której synowie noszą imiona Denim i Diezel.

Jednak nie tylko światowe gwiazdy chcą aby ich pociechy nazywały się oryginalnie i ciekawie. Jest to także marzeniem polskich kmiotków i tak oto przechodzimy do debilnych imion jakie pojawiają się na naszym podwórku.


Człowiek który kiedyś był "Idolem" a teraz jest robolem - Robert Leszczyński - postanowił skrzywdzić swoją córkę imieniem Vesna.


Michała Wiśniewskiego chyba nikt nie uważa za w pełni normalnego, więc i jego wybory nie mogą zbytnio dziwić, ale dla porządku podaję: Fabienne, Etienette, Vivian Vienna


Ikona seksu lat 90. w poPRLowskiej Polsce, Katarzyna Figura, także ma fantazję jeśli chodzi o nazywanie dzieci. Przykładem tego mogą być Kaszmir Amber i Koko.


Jarosława Jakimowicza, aktor jednej roli i były celebryta (da się kogoś bardziej obrazić?) postanowił nie być gorszym niż jego "koledzy i koleżanki" i stwierdził, że najlepszym imieniem dla jego dziecka będzie Jovan.


Bardzo ciekawe imię nadała swojemu dziecku także Dorota Gawryluk, która będzie na niego wołała Nikon.


Jednak całkiem po bandzie pojechała Katarzyna Skrzynecka i Marcin Łopucki (hwo the fuck is Marcin Łopucki ???:|), którzy nie darowali swojemu dziecku i napiętnowali je imieniem Alikia Ilia.

Uosobienie dobroci

Na zakończenie dodam tylko, że nazywać można się różnie, ale żeby z normalnego imienia zmienić sobie imię na nienormalne, to tak może zrobić tylko ... albo Ron Artest (koszykarz NBA), który obecnie nazywa się Metta World Peace. To pierwsze po buddyjsku oznacza "bardzo uprzejmy" i "dobra wola", a kolejne dwa człony są raczej zrozumiałe. Najciekawsze w tym wszystkim jest jednak to, że takie imię będzie nosił zawodnik, który jest znany z takich wyczynów jak: duszenie Kobe Bryanta, wyrzucenie w trybuny buta Trevora Anizy, ściągnięcie spodni Paula Pierce’a czy wreszcie słynną bijatykę z kibicami w Detroit, lub brutalne rozkwaszenie łokciem nosa Jamesowi Hardenowi za co został zawieszony na 7 meczy. No po prostu chodząca "uprzejmość".

A co Wy o tym myślicie? A może znacie jakieś inne idiotyczne imiona, które się tutaj nie pojawiły? Swoją drogą kolejność jest zupełnie przypadkowa, więc jeśli macie swoich faworytów to mile widziane będą Wasze rankingi, które imiona są najgorsze ;)

sobota, 15 lutego 2014

[60] Książka: "Ojciec chrzestny: Lucky Luchiano i tajemnice amerykańskiej mafii" - Paul Sherman (2010)

Pamiętacie takiego gościa Don Vita Corleone? A wiecie, że to nie on był ojcem chrzestnym amerykańskiej mafii?;> Ok, żartuje. Przecież w przypadku Mario Puzo i Francisa Forda Coppoli to jedynie fikcja literacko-filmowa - w niektórych momentach posunięta zbyt daleko - a książka Paula Shermana opowiada historię prawdziwego twórcy tzw. Narodowego Syndykatu w Stanach Zjednoczonych Lucky'ego Luciano, a właściwie to Charlsa "Lucky" Luciano, a tak na prawdę Salvatore Lucania urodzonego pod koniec XIX stulecia w sycylijskiej wiosce Lercara Friddi. 

Nie wiem czy znacie te postać, czy kiedykolwiek obiło Wam się o uszy to nazwisko i pseudonim. Jeśli tak to w książce Shermana będziecie mogli znaleźć wiele ciekawych informacji na temat tego człowieka. Jeśli nie, a interesuje Was tematyka szeroko pojętej przestępczości zorganizowanej w USA, to sięgnięcie po tę publikację jest jak najbardziej wskazane. A dzieje się tak z dwóch a nawet trzech powodów. Pierwszym z nich jest fakt, że jest ona naprawdę przystępnie napisana. Oprócz faktów i z życia amerykańskiej mafii i oczywiście Lucky'ego mamy tutaj weryfikację różnych legend na jego temat, gdzie autor stara się wybrać, bądź wskazać nam najbardziej prawdopodobne rozwiązanie opierając się na swoich badaniach jak i na wielu innych źródłach. Druga sprawa to wplecenie do tej historii fragmentów fabularyzowanych, które mają imitować przebieg niektórych wydarzeń, jak na przykład dialogi czy inne wyjęte iście z powieści opisy przebiegu zdarzeń lub miejsc do których udawał się nasz "bohater" (bohater piszę w cudzysłowie dlatego, że bohaterem to on jest jedynie książki, a  tak na prawdę to był niezłą kanalią). Ostatnim atutem jest sposób w jaki autor kreśli tło opowiadanej przez siebie historii. Poznajemy charakter danych czasów, zwiedzamy z nim najprzeróżniejsze dzielnice Nowego Yorku. Odwiedzamy kluby. Słuchamy muzyki i poznajemy najnowsze trędy w modzie i motoryzacji. Poznajemy mentalność ludzi, którzy żyli w tamtych czasach. Także różne narodowości i ich dzielnice, które z rozrastały się proporcjonalnie do ilości przekraczających "progi" Elis Island" imigrantów. Dodatkowo Sherman przedstawia nam pokrótce sylwetki najważniejszych gangsterów tamtych czasów oraz osób najbliżej związanych z Luciano. Opowiada nam o strefach wpływów różnych bossów. O tym jak rozsądna dla mafii i tragiczne w skutkach dla była współpraca włochów z żydami, a także o zawiłej sieci zależności i wpływów jakie rządziły światkiem przestępczym Nowego Jorku i całych Stanów Zjednoczonych. No i o osławionej, i jak do tej pory najgorszej poprawce jaką politycy wprowadzili do konstytucji, czyli o tzw "prohibicji", która była przysłowiowym eldorado dla wszelkiej maści gangsterów.

W serialowego Lucky'ego w serialu "Boardwalk Empire wciela się Vincent Piazza

Najciekawszą w tym wszystkim sprawą jest to, że jeśli miałbym oceniać tę książkę bardzo dokładnie, to za tło dałbym jej 8 a za główny wątek jedynie 6, bo mimo iż autor kreśli nam osobowość i historię Lucky'ego poprawnie i ciekawie, to nie jest to, moim zdaniem, szczyt jego możliwości i cała reszta na tym tle wypada o niebo ciekawiej. Jednak całościowo książka prezentuje się naprawdę bardzo solidnie. Przyjemnie się ją czyta. Jeszcze jedną zaletą może być też próba uściślenia i wytłumaczenia nam słów takich jak mafia czy też cosa nostra, bo dla przeciętnego zjadacza chleba to wszystko mniej więcej to samo, a jednak wcale tak nie jest. No i na koniec, już zupełnie subiektywnie dodam, że podobało mi się także tytułowanie każdego z rozdziałów gatunkiem, bądź nazwą własną różnych alkoholi i w plecenie gdzieś w ich fabułę krótkiej o nich opowieści (jak powstał, kiedy, przez kogo pierwszy raz wydestylowany itp.). Dla mnie, jako dla "znawcy" <hahaha> alkoholi było to szalenie interesujące ;)

Podsumowując, książkę jako całość oceniam na mocne 7/10 i polecam wszystkim, którzy interesują się szeroko pojętą przestępczością zorganizowaną w Stanach Zjednoczonych, jak i we Włoszech, a w szczególności na Sycylii. Jak też ludziom, których interesuje Nowy Jork z pierwszych trzech dekad XX w.

czwartek, 13 lutego 2014

[59] Książka: "Dobre miejsce do umierania" - Wojciech Jagielski (2005)

Wojciech Jagielski to jeden z moich ulubionych reportażystów. A na pewno najbardziej ceniony przeze mnie korespondent wojenny. I mimo, iż "Modlitwa o deszcz" ciąż jest moją ulubioną jego książką - może dlatego, że pierwszą, a może dlatego że najlepszą, nie wiem - to jednak "Dobre miejsce do umierania" także trzyma poziom i zachowuje styl, za który Jagielski jest tak ceniony. 

Tym razem Jagielski zabiera nas na Kaukaz i Zakaukazie, do czasów w których na ruinach Związku Radzieckiego o swoich nacjonalistycznych zapędach przypominają sobie byłe republiki. Czeczeni, Gruzini, Azerowie, Ormianie i wiele, wiele innych narodów postanawia ponownie chwycić za broń i odpłacić sąsiadom za zadawnione krzywdy. W trakcie swoich wędrówek po niejasno zarysowanych liniach frontów, a także zniszczonych i zrujnowanych miastach Jagielski przedstawia nam historię tych terenów oraz mentalność ich mieszkańców. Do swojej opowieści wplata biografie wielkich przywódców, takich jak choćby Zwiada Gamsachurdii czy też Edwarda Szewardnadze, jak również rozmowy ze zwykłymi mieszkańcami tych wciąż rozdzieranych konfliktami ziem. 

Wojciech Jagielski, fot. Elżbieta Lempp

Co tu więcej napisać? Mogę tylko dodać, że książka, zważywszy na opisywany temat jest dość trudna w odbiorze, bo historia tych krajów była mi zupełnie obca. Jednak czytało się ją dobrze, ponieważ Jagielski świetnie pisze, lekko i jasno, bez niepotrzebnej gmatwaniny. Ot, kolejny solidny reportaż na wysokim poziomie, który jest lekturą "must read" dla osób interesujących się tamtymi rejonami świata bądź czasem przemian na terenach republik byłego Związku Radzieckiego. No i oczywiście dla wszystkich fanów autora. Ja daję mocne 7/10 i polecam.

środa, 12 lutego 2014

[58] Książka: "Dom nad rzeką Moskwą" - Jurij Walentynowicz Trifonow (wyd. oryg. 1976/ wyd. pol. 1979)

Na ten tytuł wpadłem czytając reportaż "14.57 do Czyty. Reportaże z Rosji" Igora T. Miecika. To właśnie tam, w jednym z tekstów o Wielkim Domu dla radzieckiej wierchuszki, autor przytoczył książkę, której akcja, poniekąd, dzieje się właśnie w tym domu. Jako że był to jeden z najciekawszych tekstów z tego właśnie zbioru reportaży, postanowiłem zdobyć i przeczytać tę książkę. Niestety cały wysiłek poszedł na marne. Książka zupełnie nie spełniła moich oczekiwań i okazała się totalnym nieporozumieniem. Zapraszam na recenzję "Domu nad rzeką Moskwą" Jurija Trifonowa.

Książka ta opowiada historię (chyba, bo jest tak napisana, że ciężko było mi się połapać) Wadima Glebowa, który jako dorosły człowiek w wyniku spotkania przyjaciela z dzieciństwa - Lowki Szulepnikowa - który go nie poznaje, wraca wspomnieniami do tamtych właśnie czasów, analizując po drodze całe swoje dotychczasowe życie i wybory jakie w nim podejmował. W momencie kiedy rozpoczyna swoją opowieść z przeszłości ma około 10 lat. Jest chłopcem niezamożnym, ani ładnym ani brzydkim. Kimś zupełnie przeciętnym, który jednak z racji tego, że jego matka pracuje w kinie może do niego chodzić bez ograniczeń i zabierać na seanse starannie wyselekcjonowanych na właściwy dzień kolegów. Jest to jego jedyny atut i przewaga nad innymi. Jednak w pewnym momencie w jego klasie pojawia się Lew "Lowka" Szulepnikow, chłopiec, który mieszka w wielkim Domu nad rzeką Moskwą i na nieszczęście Glebowa...ma wszystko. A po pewnym czasie odbiera Glebowowi nawet ten jeden atut instalując w swoim domu projektor i zapraszając na seanse wszystkich chętnych kolegów. Od tego momentu życie Wadima zmienia się nieodwracalnie. Zaczyna on coraz więcej czasu spędzać z młodocianymi mieszkańcami tej osławionej rezydencji i coraz bardziej im zazdrości. Później przenosimy się w czasy odleglejsze, kiedy to Glebow jest już studentem. Dalej tak samo biedny jak kiedyś, choć dumny i nie skarżący się na swój los. Jednak w pewnym momencie okazuje się, że na uczelni na której studiuje Glebow, profesorem jest ojciec jego dawnej przyjaciółki z wielkiego Domu. Glebow postanawia użyć starej znajomości z Sonią (tak ma na imię owa niewiasta) aby wkraść się w łaski profesora. Po pewnym czasie Glebow osiąga swój cel, jednak jego dalsze postępowanie pociąga za sobą kolejne nieodwracalne konsekwencje. W taki oto sposób rok po roku, wydarzenie po wydarzeniu autor snuje nam te historię. 

Tak obecnie wygląda Dom na nabrzeżu

Jednak robi to dwupłaszczyznowo, ponieważ raz opowiada nam ją z punktu widzenia Glebowa a raz z perspektywy kogoś innego, kogo niestety nie udało mi się rozpoznać (pewnie mi to umknęło) co wprowadzało zamęt do opowieści. Sama historia także była na wskroś nudna. Niewciągająca fabuła, wiele wątków zupełnie niepotrzebnych i bezcelowość całości to mój największy zarzut wobec tej noweli. Być może problemem jest nieaktualność wydarzeń i nieczytelność ich dla kogoś spoza kraju, mają one swoje miejsce, jednak nie zmienia to faktu, że wiele się z tej książki nie dowiedziałem. Ani o Rosji jako takiej (wtedy chyba bardziej o Związku Radzieckim, bo na to wskazują lata w jakich toczy się akcja), ani tak naprawdę o mentalności mieszkających tam ludzi. Glebow, jako główny bohater zupełnie się nie sprawdza, bo nie da się go ani polubić, ani tak do końca znienawidzić. Jest nijaki, a to chyba najgorsze czym autor mógł ukarać swoich czytelników.

Jest to wszystko dla mnie bardzo dziwne i zaskakujące, ponieważ ja z reguły bardzo lubię literaturę rosyjską. Cenie ją za potoczystość i lekkość języka, za łatwość prowadzenia narracji i za ten niepowtarzany styl, który tak mi się podobał w "Martwych duszach" czy też "Mistrzu i Małgorzacie". Jest on nie do podrobienia. Tutaj, niestety, nie ma żadnego z tych elementów, nad czym bardzo ubolewam. Jednakowoż książka ta zyskała uznanie czytelników, ponieważ nawet na LC ma notę w granicach 7/10. Ja jednak jestem nią bardzo rozczarowany i z przykrością muszę stwierdzić, że dla mnie jest to zaledwie 4/10. Cóż mogę dodać na zakończenie? Jeśli chcecie to możecie spróbować osobiście zweryfikować moją opinię, jest to bowiem dość krótka książeczka i nie zajmie wam więcej niż jeden wieczór.

wtorek, 11 lutego 2014

[55-57] Książki: "Misjonarze z Dywanowa" t. 1-3 - Władysław Zdanowicz (2007, 2011, 2012)

Czytałem przygody Szwejka Haska. Czytałem "Batalion czołgów" Škvoreckýego. Ba! Czytałem nawet "Paragraf 22" Hellera (który to jednak zupełnie mnie nie porwał). Wszystkie te książki były ciekawe i na swój sposób podobne, wszak opowiadały o wojsku. Humor był różny, bo rożne były też okoliczności i czas powstawania tych książek. Jednak biorąc pod uwagę wszystkie te elementy i tak żadna z nich nie przebije groteskową zabawnością, absurdem ukazanych tam sytuacji i wciągająca i ciekawą fabułą "Misjonarzy z Dywanowa" Władysława Zdanowicza. 

A kim są owi misjonarze? Hmm...tak w skrócie są to żołnierze misji stabilizacyjnej w Iraku, którzy odbywają tam swoją sześciomiesięczną służbę. Cała historia rozpoczyna się dość niewinnie. Tuż po wprowadzeniu dotyczącym wulgarności języka jakim posługiwać się będą bohaterowie zostaje nam przedstawiony plutonowy Piotr Leńczyk, który właśnie zapoznaje się z nowymi rekrutami służby zasadniczej. Są to jednak jego ostatnie dni w jednostce, bo za chwile wyrusza na misję do Iraku. Jednak plutonowy Leńczyk ma problem. Jego obecna "narzeczona" jest w ciąży, a on chciałby się z nią przed wylotem pobrać, jednak kapelan w jednostce, po dość drastycznej wymianie zdań, kategorycznie odmówił udzielenia mu ślubu. Jest w jednostce wszak pewien sierżant sztabowy, który potrafi załatwić wszystko i tak naprawdę dzięki niemu ta instytucja jeszcze funkcjonuje. Dodajmy też, że jest to kolega Leńczyka. I w taki oto sposób ów sierżant załatwia dość pokręconą wymianę, która zresztą kończy się tragicznie. A teraz krótki jej opis. W jednostce w Malborku jest sobie szeregowy Piotr Leńczyk, który po pewnym incydencie ma zostać z niej wydalony. Jednak chce on zostać w wojsku jako żołnierz zawodowy. Natomiast plutonowy Piotr Leńczyk ma jechać na misję w stopniu szeregowego (chodzi o wysokość żołdu), więc sierżant wymyśla, że szeregowy Leńczyk w ramach przysługi, za którą zostanie później nagrodzony możliwością służenia w jednostce plutonowego Leńczyka pojedzie na dwutygodniowy kurs przed misyjny (plutonowy tego nie potrzebuje, bo to nie jest jego pierwsza misja), a plutonowy przez te dwa tygodnie załatwi swoje wszystkie sprawy matrymonialne i później się wymienią miejscami. Pech chce, aby to wszystko się nie udało i doprowadza do wypadku samochodowego, w którym poszkodowany zostaje plutonowy Leńczyk i w bardzo ciężkim stanie trafia do szpitala. Natomiast z racji tego, że szeregowy Leńczyk nie ma się z kim wymienić jedzie na misję do Iraku. A na wieść o tym co się stało sierżantowi pęka wrzód w żołądku i pada trupem, więc nie ma już nikogo oprócz szeregowca kto znałby prawdę. Jednak szeregowemu nikt nie wierzy, bo w papierach wszystko się zgadza (obaj mężczyźni są nawet do siebie podobni). Hmm... mam nadzieję, że nie pogmatwałem za bardzo, ale to tylko samo wprowadzenie, które w dalszej części historii przestaje mieć większe znaczenie.

"Jeżeli jest się idiotą, to nie można być głupim i trzeba cały czas myśleć." Szer. Leńczyk

Ważne jest już tylko to, co dzieje się tuż przed i na samej misji. A, uwierzcie mi, dzieje się sporo. I każda z sytuacji, czyli konfrontacji prostego, choć logicznie myślącego szeregowego z wyższą kadrą oficerską, powodowała u mnie salwy śmiechu. A musicie mi uwierzyć, że są to sytuacje bardzo rzadkie w moim przypadku (ciężko mnie rozbawić), więc każdy taki przypadek, że rżę jak koń czytając książkę, jest bardzo istotny i warty odnotowania ;) Ale nic nie mogłem poradzić. Nagromadzenie absurdów i idiotycznych (z punktu widzenia cywila i Leńczyka) wymian zdań powodował, że nie mogłem się powstrzymać. Tak, humor to chyba jeden z największych atutów tej opowieści. Jednak nie jedyny. Ważni są też sami bohaterowie i historia jaką mają do opowiedzenia. A bohaterów jest kilkunastu. Mniej lub bardziej zarysowanych, pojawiających się i znikających w odmętach fabularnych wątków, jednak wszyscy są prawdziwi. Nie są ani wydumani, ani zbyt mocno podkolorowani. Są bardzo realni i albo dają się polubić, albo nie, ale ważne, że są wyraziści. Wszyscy żołnierze mają swoją historię, którą autor podaje nam w różnych proporcjach, tak abyśmy dość dobrze poznali pierwszoplanowe postaci. A muszę przyznać, że zostawił sobie na to sporo miejsca, bo każdy z tomów ma format solidnego podręcznika do historii, zaś układ stron jest tak zaplanowany, aby zmieścić na nich jak najwięcej tekstu. Natomiast wszystkie trzy tomy razem mają przeszło 1250 stron! A to jeszcze nie jest koniec, bo autor jest w trakcie pisania czwartego tomu.



Jeśli zaś przyjrzymy się opowiadanej historii, to ona także prezentuje się bardzo atrakcyjnie. Poznajemy bowiem tutaj całą drogę jaką musi przejść żółtodziób na misji  w obcym kraju, która tylko na papierze jest stabilizacyjna a w rzeczywistości często ledwo udaje się wyjść cało z sytuacji zagrożenia życia takich, jak bliskość ukrytych ładunków wybuchowych, snajperzy, czy też otwarta walka z partyzantami. I choć jest w niej bardzo wiele zaskakujących i komicznych zbiegów okoliczności, to ja jestem skłonny w bardzo dużą część z nich uwierzyć. Dodatkowym atutem są także wszystkie prezentacje wycinków z regulaminów wojskowych, z którymi nasi bohaterowie muszą się na każdym kroku zmagać. Braki w sprzęcie, opieszali magazynierzy, łapiduchy z absurdalnymi specjalnościami lub z ciśnieniem na kasę, oficerowie z zawyżonymi ambicjami lub z różnymi nałogami albo tchórzliwi podoficerowie, którzy boją się wystawić nogę poza teren bazy. To wszystko, a nawet jeszcze więcej odnajdziecie właśnie w "Misjonarzach z Dywanowa". Dość przyjemny styl jakim posługuje się autor dopełnia całości dzieła.

Podsumowując, nie potrafię znaleźć żadnych słabych stron tej historii, więc i oceniam ją bardzo wysoko jak na taki rodzaj literatury, czyli przygodowo-pamiętnikarską - 7.5/10 - i polecam wszystkim, którzy lubią takie klimaty!

Po książki zapraszam do księgarni autora. Na recenzję tomu 4 zapraszam tutaj.

poniedziałek, 10 lutego 2014

[51] Film: "Jack Strong" (2014)

Pasikowski to mój ulubiony polski reżyser. Jego filmy od zawsze trafiają w mój gust. Dotychczas nic się nie nie zmieniło. "Jack Strong" jest pełnokrwistym thrillerem szpiegowskim, który trzyma w napięciu od pierwszych do ostatnich minut. 

Recenzji "Jacka Stronga" jest wiele. Niektóre są długie i męczące, inne krótkie i zachęcające. Ta różnorodność niczego jednak nie zmienia, bo wniosek jest jeden. Ten film trzeba obejrzeć. Jest to kawał dobrego kina. I aż żal, że ten kaszan Wajdy jest naszym kandydatem do Oskara.... Znów gówno z tego będzie...Ale cóż, tak to już u nas niestety jest. Ale nie o tym chciałem.


Wracając do Jacka. Jest on nadzwyczaj inteligentnym oficrem wojska polskiego, który w obliczu zagrożenia bezpieczeństwa kraju postanawia skontaktować się z wywiadem Stanów Zjednoczonych w celu przekazania im kluczowych informacji dotyczących jednostek Układu Warszawskiego. Jednak historia Kuklińskiego jest wszystkim znana, więc opowiadać jej specjalnie nie trzeba. 


Zaletą filmu jest gęsta atmosfera, która łapie widza w sieć i nie pozwala się z niej wyplątać aż do napisów końcowych. Dodatkowa klaustrofobiczna klimat pomieszczeń potęguje wrażenie samotności szpiega, bo Kukliński jest sam i nic nie może tego zmienić. Nie może porozmawiać z kolegami, ani nawet z rodziną. Z tego powodu wciąż słyszy wymówki dzieci i żony. W trakcie swojej działalności wciąż poddawany niemożliwej do zniesienia presji i w obliczu śmierci, nie załamuje się. Jest twardy. To zresztą jedna z podstawowych i charakterystycznych cech bohaterów filmów Pasikowskiego. Twardość facetów i marginalność i miałkość postaci kobiecych. W "Jacku Strongu" nic się nie zmienia. Postaci kobiecych jest niewiele, bo praktycznie tylko 3 w całym filmie, a tylko jedna jest pokazywana na tyle często, że da się o niej cokolwiek powiedzieć. Chodzi tutaj o żonę Kuklińskiego, w którą wciela się Maja Ostaszewska. Jest ona trochę infantylną, trochę naiwną a pod koniec dość mocno rozhisteryzowaną kobietą. Ot, nic nadzwyczajnego, a na pewno wartego jakiejś szerszej analizy, bo przecież Pasikowski to nie kino kobiet dla kobiet, a mocne filmy o facetach z jajami!


Kolejną zaletą tego obrazu jest też sposób w jaki reżyser pokierował swoją doborową obsadą. Połączyć ich wszystkich we wspólną historię, a nie oddzielne popisy każdego z nich jest, moim zdaniem, niezłym wyczynem i nie każdemu się udaje (np. Wajda i jego "Katyń" jest pod tym względem tragiczny, ale to moja subiektywna opinia). Dodatkowo świetnie dobrana obsada "obcojęzyczna" także dodaje filmowi smaku i charakteru. Tutaj Rosjanin mówi po rosyjsku, Amerykanin po angielsku, a Polak jak tam akurat wynika z rozpiski ;) To też jest atut, bo najgorsze są te filmy w których nawet pasterz kóz w dalekim Tybecie zaiwania po angielsku (patrz "Niepokonani").


Ja osobiście uważam, że po pierwszym seansie nie dopatruje się niczego co mi się nie podobało. Mam nadzieję, że tak już zostanie. Jest jednak pewna rzecz, która mi się nie podoba. I to bardzo. Są to plakaty, a w szczególności jeden, ten poniżej. Nie wiem kto był za nie odpowiedzialny, ale powinien zmienić pracę. Mam jednak nadzieję, że te szkaradne obrazki nie przeszkodzą filmowi w odniesieniu sukcesu. Choć ten drugi plakat nie jest już taki zły i to raczej nim "Jack Strong" powinien być promowany. 

To ten najgorszy

Podsumowując, film jest świetny, więc idźcie na niego wszyscy i cieszcie się dwoma godzinami kina na najlepszym poziomie. Moja ocena to 9/10.