środa, 30 kwietnia 2014

[59-62] Filmowy Flesz #5: "42 - Prawdziwa historia amerykańskiej legendy" (2013); "47 Roninów" (2013); "The Seven-Ups" (1973); "13" (2010)

Tak jak pisałem, wczoraj była przerwa na reklamy, ale dziś wracamy już do dalszej części programu :) A z racji tego, że na dyżurze mam chwilę czasu, bo i tak nikt do mnie nie przychodzi, to dziś kolej na następny Filmowy Flesh, czyli kilka krótszych form dotyczących filmów, które według mnie nie wymagają samodzielnych recenzji. Zaczynamy!

"42 - Prawdziwa legenda amerykańskiej legendy" (2013)

"42" jest to biograficzny dramat sportowy. Taka jego charakterystyka byłaby najbardziej adekwatna do tego co widzimy na ekranie. A przedstawia on historię przełomu w amerykańskim baseballu. Przełomu jaki dokonał się za sprawą Jackiego Robinsona (Chadwick Boseman), a także Brancha Rickeya (Harrison Ford). A polegał, ów przełom, na wprowadzeniu do zawodowej ligi MLB gracza czarnoskórego, co w tamtych czasach (połowa lat 40.) było nie do pomyślenia. Jednak pomyślał o tym Rickey, który w dwa lata po objęciu fotela prezydenta i menadżera generalnego klubu Brooklyn Dodgers postanowił taki krok przedsięwziąć. Kazał swoim asystentom wybrać najlepszego gracza ligi czarnoskórych i dać mu szansę gry najpierw w zespole "rezerw", a później w drużynie Dodgersów. Tym zawodnikiem był Jackie Robinson grający z numerem 42. To on zrobił ten pierwszy krok i swoją genialną grą oraz nienaganną postawą życiową poza boiskiem sprawił, że w lidze z każdym rokiem Afroamerykanów było coraz więcej. Ludzie, początkowo wrogo do niego nastawieni, zaczynali się przekonywać do jego wyglądy zewnętrznego, a jego gra robiła na nich ogromne wrażenie. Film ten w oryginale nosi tytuł "42", bez tego idiotycznego polskiego dopowiedzenia. Przyczyną tego jest fakt, że numer 42 jest jedynym numerem w tym sporcie, który został bezterminowo wyłączony z użycia. Jest on zarezerwowany jedynie dla Jackiego Robinsona i nikt inny nie może z takim numerem grać w baseball. A sam film? Jest ciekawy, w miarę wciągający, z dobrymi, choć nie rzucającymi na kolana kreacjami aktorskimi. Historia jest dość przewidywalna, ale ogląda się to przyjemnie i pod koniec ludzie płytsi uczuciowo mogą czuć nawet lekkie wzruszenie. Polecam na jakiś spokojny wolny wieczór dla ludzi lubiących takie klimaty. Jednak bez ciśnienia, bo nie jest to film z kategorii must see.

Ocena gatunkowa 6/10
Ocena ogólna 6/10

"47 Roninów" (2013)

Dziś, jak już zapewne zauważyliście będą same filmy z liczbą w tytule. Tak jest też w przypadku "47 Roninów". Jest to zmodyfikowana i skomplikowana opowieść bazująca na japońskiej legendzie. Ja osobiście odnajduje dwa powody takich zabiegów. Po pierwsze film z samymi azjatyckimi aktorami mógłby nie znaleźć odbiorców w Europie, USA i innych krajach zachodnich, więc została wprowadzona postać okrągłookiego Kai'a (Keanu Reeves), który choć biały, to ma związek nie ze światem zza morza a raczej z demonami. Drugi wątek to właśnie te demony, wiedźmy, potwory i czary. Tego wątku także nie pamiętam z książki, którą czytałem kilka lat temu. Była to natomiast opowieść o zdradzie i honorze. Tutaj, jak wiadomo, musiał zostać dołączony jeszcze wątek zakazanej miłości między córką władcy prowincji Miką (Kô Shibasaki) a tym obcym, w tym wypadku Kai'em. Mamy też tego złego, który podstępem i przy pomocy czarów zmusza ojca Miki do popełnienia rytualnego samobójstwa - seppuku - tym samym skazuje wszystkich swoich samurajów na pohańbienie, czyli stanie się roninami, samurajami bez pana. Jednak po roku przywódca roninów Oishi (Hiroyuki Sanada) postanawia powziąć zemstę na człowieku odpowiedzialnym za jego los, a tym samym uratować księżniczkę przed rychłym ożenkiem z tymże złoczyńcą, którym jest Lord Kira (Tadanobu Asano). Co do samego filmu i tego jak ta historia została opowiedziana, to z jednej strony nie była wcale taka najgorsza, choć trochę za bardzo wydumana i przefajnowana jak dla mnie. Byłaby zdecydowanie lepsza, gdyby autorzy dali sobie spokój z całą tą magią, a oparli się na tradycjach Bushido, honorze, męstwie i niezachwianej lojalności tych dzielnych ludzi, jakimi byli roninowie z owej legendy. Wolałbym zobaczyć coś podobnego do "Ostatniego samuraja" niż to co Carlowi Rinschowi wyszło. 

Ocena gatunkowa 6/10
Ocena ogólna 4/10

"The Seven-Ups" (1973)

Jest to jeden z filmów wpisujących się w bardzo popularny na przełomie tat 60. i 70. nurt kina policyjnego. Powstał wtedy szereg obrazów o podobnej tematyce, klimacie i poruszających się w tej samej konwencji. Najsłynniejsze to "Bullitt" (1968) i "Francuski łącznik" (1971). "The Seven-Ups" to jeden z nich, wyprodukowany zresztą przez tego samego człowieka - Phillip'a D'Antoni'ego - i chyba niesłusznie zapomniany. Opowiada on wycinek z działalności specjalnej jednostki policji nazywanej właśnie "The Seve-Ups" (choć nie wiem tak naprawdę do czego się ta nazwa odnosi), która, jak na tamte czasy, używając niekonwencjonalnych metod (działanie tzw. undercover) wyłapywała różnego rodzaju przestępstwa i przekręty. Jej dowódca, Buddy Manucci (Roy Sheider), ma wtykę w mafii, starego przyjaciela jeszcze z dzieciństwa, który podrzuca mu raz na jakiś czas użyteczne informacje. W pewnym momencie zaczyna w mieście dochodzić do porwań dla okupu członków mafii pod przykrywką zatrzymania w celu przesłuchania przez wymiar sprawiedliwości. Na grupę Manucciego spada zadanie rozwiązania tej sprawy. A sprawa się w pewnym momencie dość mocno skomplikuje. Jednak sam film jest w swoim wydźwięku dość prosty. Mamy kilak elementów składowych tego typu produkcji, takich jak pościg, tym razem w przeciwieństwie do tego z Bullitta, wielkimi tapczanami, strzelaniny, zdrady i specyficzny rodzaj ludzi bez skrupułów. Jednak w przeciwieństwo do Bullita film nie jest tak spójny i nie posiada tak charyzmatycznej pierwszoplanowej postaci. Choć mimo wszystko jest to obraz warty uwagi. 

Ocena gatunkowa 7/10
Ocena ogólna 5/10

"13" (2010)

Ostatnim filmem całkiem nieprzypadkowo jest film o enigmatycznym tytule "13". Jest to bowiem niebywały gniot. Jego seans był zwyczajną stratą czasu, a konfundująca okładka, która wprowadziła mnie w błąd co do jego tematyki, powinna być jak najszybciej zmieniona. Sugeruje ona bowiem, że będziemy mieli do czynienia z filmem gangsterskim, a przynajmniej czymś na miarę sensacji, a nie psychopatycznego dramatu (thrillera?) z niesatysfakcjonującym zakończeniem. Rodzina młodego chłopaka, Vince'a Ferro (Sam Riley), ma problemy finansowe. On przy wykonywaniu dorywczej pracy elektryka podsłuchuje rozmowę, z którą wiążą się dość spore pieniądze. A po nagłej śmierci osoby w sprawę zaangażowaną, kradnie z jego domu wskazówki jak dostać się na miejsce spotkanie z tą kasą. Okazuje się jednak, że wpakował się w wielki bagno. Będzie zawodnikiem w turnieju, upgrejdowanej przez szajbusa, rosyjskiej ruletki, w której każdy z bogatych zdeprawowanych imbecyli społecznych wystawia swojego człowieka "na strzał", przy okazji obstawiając grube sumy. Film sam w sobie był beznadziejnie niedopowiedziany. Nie poznajemy tak naprawdę żadnego z bohaterów. Oglądamy historię osób, którzy nas nie obchodzą. Historię patologicznie chorą i jakoś dziwnie niespójną. Dodatkowo poziom absurdu postępowania i zachowań postaci tej opowieści sprawia, że wciąż zadajemy sobie masę pytania o ich motywacje. O aktorstwie raczej nie ma mowy. Ot taki produkcyjniak dla debili. Statham i Rourke w obsadzie wprowadzają jedynie w błąd tych, którzy mają ochotę na kawałek dobrego kina akcji.

Ocena gatunkowa 4/10
Ocena ogólna 2/10

wtorek, 29 kwietnia 2014

[10] Przerwa na reklamę...

Z racji tego, że dziś już żadnego tekstu skrobnąć nie dam rady, a wciąż na YouTube prześladuje mnie jedna reklama, która mimo, że jest dość długa, to nie mogę się oprzeć i zawsze oglądam ją do końca, postanowiłem się nią z Wami podzielić, bo może jeszcze nie wszyscy ją widzieli. 

Po prostu świetna!




niedziela, 27 kwietnia 2014

[57] Film: "Snowpiercer / Snowpiercer: Arka Przyszłości" (2013)

Już pewnie niektórzy z Was zaczęli podejrzewać, że tylko książki i książki. Nie ma obawy, filmy także oglądam, tylko jakoś zdecydowanie mniej chce mi się o nich ostatnio pisać. Jednak w najbliższym czasie pewnie pojawi się kilka recenzji filmowych z racji tego, że na dłuższy czas utknę na antologii reportaży "100/XX". Stąd też dziś pierwsza z nich. A będzie ona mianowicie dotyczyć filmu, który skończyłem oglądać kilka godzin temu (czyli nie już wcześniej obiecywana recenzja "42 - Prawdziwej historii amerykańskiej legendy", ani też "47 Roninów", choć i na nie przyjdzie pora), czyli "Snowpiercer'a" (z polskim podtytułem "Arka przyszłości", który ma się moim zdaniem do treści jak wół do karety).

Zamarznięty świat to wizja na rok 2031

Jeszcze, za pewne, nie wiecie, ale nie lubię kina post-apokaliptycznego, a ten film właśnie do takiej kategorii z grubsza można by zaliczyć. Stąd też moja, bardzo niska ocena dla "Drogi" (2009), która bazowała na nagrodzonej Pulitzerem książce Cormaca McCarthego, i brak zainteresowania innymi tego typu produkcjami. Jednak jakoś tak z nudów, przeglądając ofertę dostępnych filmów, zatrzymałem się na "Snowpiercerze", który zresztą także jest adaptacją, tym razem komiksu, i nacisnąłem play. Czy to był dobry wybór? Ja już zdecydowałem, a poniżej moje przemyślenia.

Rebelianci

Film Joon-ho Bonga (nie wiem kto zacz) opowiada nam o tym, jak po nieudanej próbie przeciwdziałania wciąż wzrastającemu globalnemu ociepleniu poprzez rozpylenie w atmosferze tajemniczego środka o nazwie CW7 (o którym zresztą w dalszej części filmu nie ma ani słowa), ziemię ogarnęło ogólne zlodowacenie, czyli inaczej mówiąc ponowna epoka lodowcowa. Jednak był sobie kiedyś pan Wilford (Ed Harris), który już od dziecka był zafascynowany "ciufciami". Marzył o tym, że kiedyś na stałe zamieszka w pociągu. Pan Wilford ziścił swoje marzenie. Jego pociąg jest ostatnim miejscem na ziemi, na którym panuje życie. Pociąg jest też samowystarczalny, ponieważ napędza go perpetum mobile, a jego odnawialne zapasy pozwalają przeżyć znajdującym się na jego pokładzie ludziom. Jednak pociąg, jak to pociąg, podzielony jest na klasy. My poznajemy tych z ogona, czyli tak jakby najniższy poziom w łańcuchu egzystencji. Zmuszeniu do życia w tragicznych warunkach od przeszło 17 lat (tyle akurat non stop kursuje dookoła ziemi Pociąg) mają już dość bycia traktowanymi jak zwierzęta. Postanawiają wszcząć rewoltę. Na ich czele staje młody Kapitan Ameryka...ups...przepraszam...Curtis (Chris Evans), który pod opieką swojego mentora Gilliama (John Hurt) obmyśla precyzyjny plan jak przejąc władzę nad Pociągiem. Jednak jak możecie się tego spodziewać nie wszystko idzie po ich myśli, a cały plan był tak naprawdę jedną wielką...nie napiszę, bo nie będziecie mieli radochy z seansu ;)

Szalona ministra Mason

Przejdźmy teraz do samego obrazu. Jak on został stworzony? Ano dziwacznie. I miejscami trochę surrealistycznie. Pan Wilford porównywany jest z Bogiem. Lokomotywa nazywana jest Świętą. W pociągu jest nawet szkoła, w której nawiedzona nauczycielka (w tej roli Alison Pill, która bardzo dobrze się sprawuje w roli nawiedzonych psychopatek, ale proszę, nie obsadzajcie jej już w żadnym filmie, który obejrzę!) wybrane dzieci uczą się o wydarzeniach jakie miały miejsce podczas podróży, np.  Rebelia Siedmiorga, czy też Insurekcja McGregora, czyli o buntach jakie zostały zdławione podczas tych 17 lat podróży. A także dość rozwiniętą administrację z panią ministrą (hahahahaha) Mason (świetna Tilda Swinton) na czele. Jedynie brudni rewolucjoniści wyglądają mniej więcej tak jak we wszystkich tego typu filmach. Jeśli natomiast chodzi o grę aktorską, to ona jest nawet w porządku. Postaci są dość wyraziste. Poznajemy dość dobrze historię najważniejszych z nich (po kawałku, bo po kawałku, ale pod koniec wiemy już wszystko co najważniejsze). Chris Evans może troszkę za często płacze, ale można mu to wybaczyć. 

Czas ruszać do boju

Jeśli chodzi o muzykę, nie pamiętam nawet, że jakaś była, więc szału nie zrobiła. Obrazy także nie, bo wszystko dzieje się w wąskich wagonach, czyli kadry są jakby ściśnięte i nie dają zbyt wielkiego pola do popisu. A zamrożony świat za oknami przesuwającego się pociągu jest...nudny. Ot, tu statek, tu jakiś domek, a tam znów kawałek śnieżnej góry. 

Nie ma to jak dobra edukacja, czyli nasza psychopatyczna nauczycielka

Wydaje się jakoby ten film miał nieść ze sobą jakieś przesłanie, ale ciężko mi powiedzieć jakie, więc jeśli ktoś kto już to oglądał wie, niech się podzieli. Ja osobiście wynudzić się nie wynudziłem, ale i filmy bez sensu mnie nie zachwycają z reguły, stąd też i ocena taka a nie inna. 

Ocena gatunkowa 5/10
Ocena ogólna 3/10

Nie mogło przecież zabraknąć też solidnej rąbanki

piątek, 25 kwietnia 2014

#1 Opowiadanie: "Potęga wuzetki" - Zygmunt Miłoszewski (2012)

Jak ostatnio już pisałem w związku z recenzją "Ziarna prawdy" (swoją drogą Sapkowski napisał opowiadanie pod takim samym tytułem opublikowane w 1993 roku...hmm...ale skąd tu ta dygresja? :|) w oczekiwaniu na ostatnią część trylogii o prokuratorze Teodorze Szackim pt. "Na czerwonej ziemi" postanowiłem poszperać za jego opowiadaniami. "Potęga wuzetki" jest właśnie jednym z nich. I jednym z obszerniejszych jakie udało mi się aktualnie znaleźć.

Liczy sobie bowiem ponad 20 stron, co w porównaniu do czterostronicowych "Historii portfela" opublikowanych jeszcze jako Erich Stein jako jego debiut w tomie "Pisz do Pilcha" z roku 2005, a także tych z "Playboya" Jeden procent  i z "Newsweeka" Domiar, wydaje się już dość długą formą, w której można delikatnie zawiązać fabułę i pokazać głębszy profil charakterologicznych bohaterów. 

Tak też się dzieje, a sama historia także jest oryginalna i dość zaskakująca. A mianowicie mamy w niej do czynienia z przekrojem przez kilkadziesiąt lat polskiej "miastowości" na przykładzie Warszawy i jednego z jej mieszkańców. Roman, kiedy go poznajemy jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Jest rok 1962 a on właśnie po wyjściu z kina Atlantic idzie ze swoją ukochaną Marylką na wuzetkę i kawę do kawiarni na przeciwko Grand Hotelu (chyba, bo mamuśka zabrała mi książkę i już nie wszystko pamiętam; ale nie dla opowiadania Miłoszewskiego, a, o zgrozo, Kalicińskiej :/). Jest tam ta niepowtarzalna atmosfera, która będzie dobrym tłem dla jego oświadczyn. Roman chce aby ta data - 9 kwiecień - dobrze się kojarzyła jego przyszłej żonie, ponieważ jej suma, tak jak data jej urodzin - 29 luty - także wynosi 13. Jest tak z powodu tego, iż dawno temu pewna cyganka przepowiedziała kiedyś Marylce, a może bardziej jej matce, dość nieciekawą przyszłość, która brzmiała mniej więcej tak: Twoja córka jeszcze przed 10 urodzinami do Ci dwójkę wnuków i odejdzie. Brzmi interesująco prawda? I tak jest. 

Opowiadanie rozwija się w bardzo ciekawie i z każdą odsłoną poznajemy rodzinę Romana i Marylki dokładniej. Miłoszewski każdą część swojej historii rozpoczyna dokładnie tak samo. Od refleksji głównego bohatera jakie nachodzą go na temat jego miasta i życia po wyjściu z kina. Przemiany gospodarcze i ustrojowe jakie zachodzą od momentu kiedy miał lat 20 do ostatniego naszego z nim spotkania w wieku lat 70 są bardzo widoczne w jego stosunku do otaczającej go rzeczywistości. I miasta. Najpierw małe dzieci i związane z nim problemy. Udręki i kłopoty młodych, lekko opozycyjnych, choć nie czynnie działających, Polaków. Później dzieci już starsze i kraj coraz bardziej zapuszczony. W końcu spotkanie po przełomowych wydarzeniach ustrojowych, w galopującym kapitalizmie tworzącym z każdego kto tylko ma odwagę i pomysł małego biznesmena-przedsiębiorcę. Aż do ostatniego spotkania sprzed dwóch lat, po katastrofie Smoleńskiej i wszystkich z nią związanych konsekwencjach. 

A w tle zmieniająca się Warszawa. Najpierw budząca się do życia. Później rozkwitła jak wiosenny kwiat. W kolejnej odsłonie przygasła i ponura, z pogasłymi lub zniszczonymi neonami. Zmianami nazw miejsc, jak i ich samych. Wszystko przemija. Ulega nieuchronnym zmianom. A wśród tego wszystkiego nasz bohater i nieodłączne pytanie postawione podczas pierwszego spotkania: "Czy za 50 lat wciąż będzie się jadło wuzetki?".

Wszystko bardzo smukłe, zmyślne, dobrze napisane. Historia zajmująca i trzymająca nas w niepewności aż do samego końca. Z nutką kryminału i tajemnicy w tle. Krótko mówiąc, bardzo dobre opowiadanie. Choć, mimo wszystko, Miłoszewskiego wolę, odmiennie do Sapkowskiego, jednak w dłuższej niż krótkszej formie. 

Moja ocena to 7/10

czwartek, 24 kwietnia 2014

[69 i 70] Książki: "Gorączka zmysłów" (2011) i "Nadchodzący sztorm" (2012) - Richard Castle

Zastanawialiście się kiedyś kto kryje się pod pseudonimem Rick Castle? Ja tak i najpierw, zanim przejdę do recenzowania tych pozycji, chciałbym się pochwalić moimi poszukiwaniami na temat prawdziwej tożsamości autora "poczytnych kryminałów".

Tak więc zacznę od tego, że:

1.Nikt nie przyznaje się do napisania tych książek (w sumie może i słusznie, bo to niezłe gnioty są :D)

2. Nathan Fillion choć gra autora książek, to jak wyznał Magazynowi Prada nie popisuje się i nie pretenduje do bycia Richardem Castlem.

3. Wydawca (ten kanadyjski) Hyperion, zdradził tylko jedną wskazówkę dotyczącą tego kto jest autorem. Brzmi ona następująco: ten człowiek pojawił się w serialu Castle.

4. Jak dobrze wiemy (a przynajmniej wiedzą to fani serialu i literatury popularnej) w serialu pojawiło się sporo autorów tego typu prozy, m. in. James Patterson, Stephen Cannell, Michael Connelly.

5. Jak dowiadujemy się z notki "O Autorze": Richard Castle jest autorem licznych bestsellerów, w tym znakomicie przyjętego przez krytyków cyklu książek o Derricku Stormie. Jego Pierwsza powieść, Pod gradem kul, opublikowana jeszcze w collage', otrzymała prestiżową nagrodę Toma Strawa dla Literatury Kryminalnej Stowarzyszenia  Nom DePlume. Castle mieszka na Manhattanie ze swoją córką i matką, które wypełniają jego życie humorem i inspiracją.

6. Stowarzyszenie Nom DePlume jeśli naprawdę istnieje to musi być bardzo sekretne, bo pomimo poszukiwań nie udało mi się znaleźć na jego temat ani słowa. (Nie to że wierzyłem w jego istnienie, ale musiałem być pewny)

7. Jednakowoż Tom Straw, którego nagrodą został uhonorowany Richard Castle, naprawdę istnieje. I - co szokujące - jest pisarzem. Jest autorem powieści The Trigger Episode oraz producentem i scenarzystą takich telewizyjnych shows jak Siostra Jackie, Cosby czy też Grace w opałach, choć to tylko ułamek z jego portfolio. Na Amazom.com klienci, którzy kupili jego książkę, co wcale nie dziwi, dość często nabywali także książki Richarda Castle'a.

8. Tom Straw jest także wzmiankowany w kartach tytułowych w oryginalnych wersjach językowych książek Castlea (u nas tego nie ma).*

Czy więc autorem może być Tom Straw? Wszystko na to wskazuje, gdyż on także pojawia się w jednym z epizodów, dokładnie 5 odcinku sezonu 2 na spotkaniu promującym wydanie Heat Wave. Castle ściska mu dłoń ;)


Poniżej zdjęcie "oryginalne" Toma Strawa. Podobny prawda? Więc jeśli nie jest to jego brat bliźniak, to wszystko wskazuje, iż to on może być autorem widmo książek o Derricku Stormie i Nikki Heat.




Ok, ale po tych zabawach w detektywa (a raczej w tłumacza :P) czas wreszcie przejść do recenzowania książek. 


Jak większość z Was zapewne wie, jestem zagorzałym miłośnikiem serialu Castle (choć szósty, najnowszy sezon, nie smakuje już tak dobrze jak wcześniejsze), więc i z przyjemnością, a może bardziej z jakiegoś sentymentu, czytam książki poświęcone Nikki Heat. Z jednej strony dlatego, że są dość zgrabnie wymyślonymi historyjkami kryminalnymi, a z drugiej dlatego, że w jakiś sposób uzupełniają moje rozumienie i postrzeganie serialu. Jednak jeśli chodzi o sam sposób w jaki zostały napisane to jest to stosunkowo siermiężne czytadło bez polotu i gracji np. Miłoszewskiego :D Tutaj bohaterowie są dość sztampowi, prawie niczym się nie różniącymi od tych, których znamy z telewizyjnego ekranu. Zagadka jest prowadzona także w sposób bardzo podobny, czyli najpierw coś oczywistego, podejrzany, który musi być sprawcą bo wszystkie dowody i poszlaki na to wskazują. Później mała grzebaninka, odkrywanie nowych dowodów aby wreszcie pod sam koniec zaskoczyć nas czymś o czym byśmy nawet nie pomyśleli. Czyli coś takiego jak Ojciec Mateusz tylko na sterydach.

Ot, czytadło na kilka godzin do zapomnienia w ciągu 1-2 dni. Ale czytam, bo książki są stosunkowo tanie i tak jak już pisałem wcześniej, mam do tych postaci sentyment. Jednak szału to one nie robią. I tak samo jest z najnowszą przetłumaczoną na język polski częścią przygód Nikki Heat, czyli Gorączką zmysłów. Tym razem zamordowany zostaje ksiądz. Miejscem zbrodni jest salon BDSM. A wstępne dochodzenie wskazuje na to, że w sprawę dość poważnie zaangażowany jest kapitan Montrose, mentor i ktoś w rodzaju drugiego ojca Nikki Heat. Do tego dochodzi egzamin na porucznika, kryzys zaufania wobec Jamesona Rooka i zawieszenie w obowiązkach spowodowane upublicznieniem informacji dotyczących śledztwa. Zamach na jej życie i trupy z przeszłości są tylko wisienką na tym lekko zakalcowatym torcie. 

Podsumowując, jest to lektura jedynie dla pasjonatów serii albo serialu, inni mogą poczuć się rozczarowani. Tak też i ocena nie za wysoka. 

Ocena gatunkowa 5/10
Ocena ogólna 3/10

Jeśli natomiast chodzi o pierwszą część przygód Derricka Storma, która nosi tytuł Nadciągający Sztorm (w oryginale Brewing Storm), który jest jedną z części trylogii składającej się jeszcze z mini-powieści pt. Wściekły Sztorm i Krwawy Sztorm, to jest to po prostu twór szalonego grafomana, który nigdy nie powinien opuścić jego szuflady. 

Tak żałośnie przewidywalnej, schematycznej i nieciekawej książki nie czytałem już od dawna. Wszystko jest w niej dokładnie takie jakie wymarzyłby sobie twórca filmów klasy Z. Sztampowy główny bohater, były agent CIA obecnie żyjący na odludziu pod przykrywką własnej śmierci. Jego szef, doświadczony agent w służbie czynnej, wobec którego nasz bohater ma dług wdzięczności, stąd też wraca aby mu pomóc. Młoda agentka FBI, piękna i niedoświadczona, choć inteligentna i przebiegła na swój sposób. Stary zatwardziały polityk, przekupny i znający polityczne machinacje na wylot, któremu porywają pasierba chcąc uzyskać okup. Do tego narzeczona chłopaka i ruska mafia w tle. No gorzej być nie mogło. I choć nie jestem najlepszy w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych, to już po pierwszych kilku stronach wiedziałem kto jest kim, kto co zrobił i dlaczego oraz jak to się wszystko mniej więcej skończy.

Dodatkową zbrodnią związaną z tą książką jest fakt, że sztucznie została podzielona na trzy części, gdyż każda z nich jest naprawdę krótka, ma może z 50-60 stron (w ebooku jest ich około 120 ale są tak małe, że jakby ją wydać na papierze to pewnie miałaby tyle co spore opowiadanie) i trzeba za nie płacić oddzielnie. Są tanie, nie przeczę, bo kosztują zależnie od promocji od 7 do 12 zł, ale to i tak nie powód aby na siłę dzielić tego gniota na trzy części zamiast wydać go pod jednym tytułem i nie naciągać ludzi na dodatkowe koszta. Choć może w sumie jest to także zabieg uczciwy. Kupujemy jedną, stosunkowo tanią książkę, czytamy ją. Ona okazuje się totalnym gniotem i już za resztę nie płacimy, a w przypadku gdyby wszystkie trzy były wydane w jednym tomie to i cena byłaby pewnie 2 razy droższa.

Podsumowując, jest to kaszan jakich mało i odradzam ją dosłownie wszystkim. Niech Was Ręka Boska broni przed sięgnięciem po tego gniota.

Ocena gatunkowa 2/10
Ocena ogólna 1/10


*Informacje z punktów od 1 do 8 pochodzą z bloga "Happy Endings" należącego do Jeannie Ruesch.

środa, 23 kwietnia 2014

[68] Książka: "Ziarno prawdy" - Zygmunt Miłoszewski (2011)

No i znów mnie skubaniec złapał kilkoma pierwszymi akapitami. Nie wiem jak on to robi, ale niezaprzeczalnie Miłoszewski posiada dar snucia zajmującej opowieści już od pierwszych stron. Bo wiecie, ja nie lubię takiego długiego i żmudnego wprowadzania w fabułę. Z reguły mnie to nudzi i chcę aby akcja zaczęła się jak najszybciej. Jednak w jego książkach każde zdanie coraz bardziej nie pozwala się oderwać od lektury i zanim się obejrzymy jesteśmy złapani w sidła intrygi. Nie inaczej było w przypadku "Ziarna prawdy", czyli drugiej części trylogii o prokuratorze Teodorze Szackim.

Tym razem, po nieudanym romansie z Moniką, co swoją drogą prowadzi go po równi pochyłej aż do rozwodu z żoną i stania się "codwutygodniowym" tatusiem, Teodor Szacki jest w Sandomierzu. Porzucił Warszawę myśląc, że to właśnie tam, na prowincji znajdzie spokój i ucieknie od problemów. Niestety, przyzwyczajony do mieszkania w największej polskiej metropolii Szacki jest zmęczony tą małomiasteczkowością. Puste mieszkanie przypomina mu o bolesnym rozstaniu z Weroniką, a przygodny seks z Klarą, sporo od niego młodszą wiejską nimfomanką, także jest raczej męczącym sportem, aniżeli początkiem większego i głębszego uczucia. Podobnie jest w pracy. Aktualnie w pancernej szafie na dokumenty ma 8 teczek z prowadzonymi sprawami, czyli mniej więcej o 100 mniej niż by miał w stolicy. Z jednej strony spokój a z drugiej niewyobrażalna nuda. I ta wszem obecna familiarność. Jak to w małej miejscowości, ot wszyscy się ze sobą znają. Jednak pewnego dnia następuje przełom. Pojawia się wreszcie zabójstwo z prawdziwego zdarzenia. Takie dla którego warto tu zostać jeszcze kilka dni dłużej. Ginie młoda kobieta. Jej przyczyną śmierci jest wielokrotne rozpłatanie gardła. Obok ciała natomiast śledczy znajdują żydowski nóż do rytualnego uboju zwierząt. Taka zbrodnia w mieście, które przecież znane jest ze swojego historycznego antysemityzmu. Czy to przypadek, czy ktoś się bawi w zemstę za zbrodnie sprzed lat? Kolejne dwa morderstwa jeszcze bardziej zagmatwają sprawę. A wszystko to będzie musiał wyjaśnić Teodor Szacki, białowłosy heros Temidy. 


Przedstawiam jedynie zarys fabuły, bo to w końcu kryminał i nie chcę zniszczyć przyjemności płynącej z samodzielnego rozwiązywania zagadki ;) Jednak u Miłoszewskiego najbardziej cenię, oprócz oczywiście świetnie wymyślonych zagadek kryminalnych, tę "zwyczajność" bohaterów. Dużo czytam (hmm...czy ja się chwalę? chyba nie ma czym ;]), ale nikt jeszcze nie zrobił na mnie takiego wrażenia w prezentowaniu przeciętności postaci. U innych wiadomo, jak heros to bez zmazy i skazy. Jak detektyw to albo pijak lub inny "nałóg". Jak myśli to albo o śledztwie albo o innych pierdołach :/ A tutaj mamy do czynienia ze zwyczajnymi ludźmi, z ich codziennymi sprawami, z lękami których nie wyparłoby się chyba żadne z nas. Także przemyślenia głównego bohater są bardzo przyziemne, jeśli można użyć takiego stwierdzenia. Jego myśli, wtedy kiedy nie zajmuje się sprawą, są ekstremalnie zwyczajne, ot jak choćby, czy kolor bluzki koleżanki z pracy pasuje do jej koloru włosów i karnacji albo, że nie kupi tej konkretnie wędliny bo wygląda jakby miała chęć sama wybiec ze sklepowej lodówki. No po prostu genialne!

W sumie nie potrafię w jego książkach znaleźć żadnych wad, a dalsze pisanie o waletach jego prozy mogłoby sprawić, że pomyślicie sobie o mnie nie wiadomo co, więc napisze jeszcze tylko jedną ciekawostkę, którą dostrzegłem w trakcie czytania. A może nie ciekawostkę, co raczej zbieg okoliczności. Kiedyś recenzowałem już jego powieść "Bezcenny" (recenzja -> tutaj) i napisałem, że fajnie było w święta Bożego Narodzenia czytać książkę, której akcja obejmuje podobne ramy czasowe (bo też działa się w ciągu kilkunastu dni wliczając w to czas świąteczny). "Ziarno prawdy" zacząłem czytać akurat jakoś koło wielkanocnej niedzieli i wiecie co? Akcja tego kryminału ma miejsce właśnie w czasie świąt Wielkiej Nocy! Przypadek? Pewnie tak, ale zaczynam wietrzyć jakiś spisek.

Na zakończenie dodam tylko, że z chęci pochłaniania większych ilości prozy Miłoszewskiego (a nie chcąc czytać drugi raz tego samego) zacząłem zapoznawać się z jego opowiadaniami jakie pisał w początkowej fazie swojej kariery. Na razie udało mi się znaleźć "Domiar" zamieszczone w świątecznym numerze (51-52) "Newsweeka" z 2012 roku i "Jeden procent" opublikowane w październikowym numerze "Playboya". I co ciekawe to drugie opowiadanie jest podobno wprawką do trzeciej i ostatniej części perypetii Teodora Szackiego, która będzie nosiła tytuł "Na czerwonej ziemi", a jego akcja będzie miała miejsce w...Olsztynie! Tak, w mojej rodzimej miejscowości, w której zresztą aktualnie pomieszkuję. Kurczę, już się nie mogę doczekać jak dostanę ją w swoje ręcę :D Ale data premiery nie jest jeszcze ustalona, a przynajmniej mnie nie udało się nic znaleźć na ten temat :/ 

Podsumowując, muszę stwierdzić, że Zygmunt Miłoszewski jest moim ulubionym twórcą kryminałów na naszym podwórku a i wśród światowych pisarzy (zastrzegam, że tych których książki miałem przyjemność czytać) także plasuje się w czołówce. Łatwość i lekkość snucia opowieści, świetne zagadki połączone z wygrzebywaniem prawdy z przeszłości tworzą książki, od których, autentycznie, nie mogę się oderwać. Tak trzymać Panie Zygmuncie!

Ocena gatunkowa 10/10
Ocena ogólna 7/10

wtorek, 22 kwietnia 2014

[67] Książka: "Kronika wykrakanej śmierci" - Kevin Hearne (2014)

Oglądaliście kiedyś jakiś film drogi? Na przykład "Vanishing Point" albo "Sugarland Express"? Kevin Hearne chyba oglądał i chyba lubi tego typu filmy, a nawet jeśli nie jest to jego ulubione kino, to swoją najnowszą część przygód Żelaznego Druida Atticusa O'Sullivana osadził właśnie w takim klimacie. Nie da się ukryć, że było to całkiem zmyślne rozwiązanie. Po pierwsze, tempo akcji jest cały czas na wysokim albo bardzo wysokim poziomie. Po drugie, cały czas coś się działo. Z radością muszę przyznać, że miło mi znów zobaczyć go w dobrej formie.

Tak, Hearne znów zaczął pisać zajmująco i dynamicznie. Po nieudanej części czwartej i całkiem przeciętnej trzeciej wrócił do poziomu za jaki go naprawdę polubiłem. Jego historia miejscami bawi (częściej) innym razem wzrusza (chyba tylko dwa razy, ale za to dość mocno), ale cały czas jest interesująca. Autor wreszcie na dłuższy czas porzucił nudnego Kojota i zajął się ciekawszymi panteonami. Tym razem Atticus, jego pies i jego uczennica, która w tej części występuje już jako pełnoprawna początkująca druidka, są w ciągłym biegu. Gonią ich dwie olimpijskie boginie Diana i Artemida. Cała ta sprawa jest następstwem tego co w 5 części Atticus zrobił z Bachusem i pewnie jakimiś innymi jego przewinami, których jak wiadomo ma całkiem sporo na swoim koncie. Pojawiają sie także wampiry, szalony Loki ze swoją córką, jednooki Odyn, Perun i Flidais. Do tego jeszcze Mantykora, Hermers i Merkury, a całości dopełnia Herne myśliwy, duch z windsorskiego lasu.

Co do fabuły to nie będę jej zdradzał żeby nie psuć zabawy. Chcę jednak napisać kilka słów o zmianach w narracji. Po raz pierwszy dotychczas Granuaile występuje jako samodzielna bohaterka. Mam tutaj na myśli, że druid nie opowiada nam o niej i to, że pojawia się w dialogach a to, iż w niektórych rozdziałach to ona jest narratorką. To z jej punktu widzenia poznajemy kolejne elementy fabuły i toczące się wydarzenia. Na początku było to dla mnie dziwne, ale później zrozumiałem zamysł autora. Było mu to potrzebne do pewnego zabiegu jakiego dokonał dla urozmaicenia historii, którą snuje w tej części. jednak nie tylko. Tym zabiegiem chce zrobić z druidki pełnowartościowego bohatera tej opowieści i kolejnych jej tomów. Nastąpiło to dopiero teraz, bo jak mogę się tylko domyślać, autor pewnie nie podejrzewał, że jego cykl będzie się cieszył taką popularnością. A "ciągnięcie" go jedynie na jednej postaci mogłoby się w niedługim czasie zrobić odrobinę kłopotliwe .Moim zdaniem to zabieg całkiem sensowny i potrzebny. I jeśli autor znów nie zboczy na tereny mniej ciekawe fabularnie, to jak najbardziej będę trzymał kciuki za powstawanie następnych części. 

Na zakończenie dodam tylko, że jako bonus Hearne umieścił na końcu książki opowiadanie "Dwa kruki i (jedna) wrona", którego akcja dzieje się pomiędzy 4 i 5 częścią, a dokładniej sześć lat po "Zbrodni i kojocie". Opowiadanie jest ciekawe, dookreśla losy bohaterów, pokazując co się między nimi działo podczas szkolenia Granuaile na driudkę, a także z drugiej strony, zagęszcza akcję wprowadzając, być może, kolejnego bohatera spod znaku sękatego kija i tatuaży na jednej stronie ciała. Jednak, póki co, ta postać jeszcze się nie pojawiła, ani w części 5 ani też 6, więc może autor zaniechał tego wątku. Jednak wydaje mi się, że gdyby tak było, to nie pokazywałby nam tej krótkiej formy.

Podsumowując, powtórzę to co zawarłem we wstępie, bardzo się cieszę, że autor wrócił do formy a mój ulubiony druid znów jest cool

Ocena gatunkowa 7.5/10
Ocena 6/10 (chyba, bo to przecież tylko łatwa lekka i przyjemna literatura, choć nie całkiem bezsensu, stąd te absurdalnie wysokie "6" ;) )

niedziela, 20 kwietnia 2014

[66] Książka: "Paul Newman. Biografia" - Shawn Levy (2013)

Przyszła pora i na mnie jeśli chodzi o świąteczne porządki. Jednak nie nastąpiły one w moim skromnym lokum, a przypadły na blog. I oto ukazuje się on Wam wszystkim w nowej "dynamicznej" odsłonie. Hmm...czy jest to wybór dobry czas pokarze, niemniej jednak miałem już trochę dość starego wyglądu i postanowiłem coś zmienić. Wydaje mi się, że nie jest najgorzej, ale denerwujące jest to, iż ten konkretny szablon nie pozwala na tyle ingerencji ze strony użytkownika co wszystkie inne i stąd nastąpił powrót do starej formy komentarzy (co mi się swoją drogą bardzo nie podoba, ale trudno) i nie widać wszystkich zakładek/odnośników, które z taką uwagą przez te półtora roku doklejałem :/ Nic to. Się pożyje, się zobaczy czy zostanie tak jak jest czy nastąpi powrót do przeszłości w designie.



Teraz natomiast przyszła pora na świąteczną recenzję. Tym razem, a jakby inaczej, będzie to książka (choć skończyłem już oglądać ostatnie odcinki 4go sezonu "Boardwalk Empire" a także pewien film o przełomowym wydarzeniu w amerykańskim baseballu, więc wybór miałem spory), a dokładniej biografia wielkiego aktora, ale też i wspaniałego człowieka - Paula Newman.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

[56] Film: American Hustle / Amerykański przekręt" (2013)

Jak już pisałem w swojej recenzji dotyczącej książki (recenzja TUTAJ) miałem ogromną nadzieję, że twórcy filmu nie powtórzą błędów autora relacji (choć ciężko tu mówić o błędzie, bo jest to przecież historia autentyczna) i nie zaleją nas masą nazwisk i mało znaczących szczegółów a skupią się na sensownym i ciekawym, a przede wszystkim wciągającym poprowadzeniu akcji. Moje oczekiwania zostały spełnione połowicznie. Bohaterów rzeczywiście było mniej a akcja w miarę wciągająca jednak nie wszystko było tak różowe jak lata 70. pod koniec których toczy się akcja filmu.

Historia opowiadana nam przez Davida O. Russella nie wykorzystuje całego materiału jaki pojawił się w książce. Czerpie tylko kilka wątków i ogólny zarys historii opowiadając nam o oszuście, który po tym jak jego kochanka i wspólniczka zostaje złapana na gorącym uczynku zgadza się na współpracę w wymiarem sprawiedliwości. W jej trakcie ma im "wystawić" czterech innych kanciarzy a puszczą ich wolno (a przynajmniej ja tyle zrozumiałem). Jednak z tygodnia na tydzień apetyty FBI rosną a ludzie, z którymi przychodzi im się zadawać są coraz potężniejsi i bardziej niebezpieczni. Jak to się wszystko skończy mniej więcej wiadomo, bo operacja Abscam, na której opiera się fabuła, jest znana wszystkim tym, którzy mieli czas i ochotę wyszukać w googlach informacje na jej temat, jednak właśnie w rozwiązaniu akcji autorzy poczynili największe zmiany. I to liczy im się na plus.


A dlatego na plus, bo pierwsza godzina, która w mniejszym lub większym stopniu dublowała to co znałem już z książki, strasznie mnie znudziła. Nie pomogły piękne kostiumy, scenografia, odwzorowanie realiów epoki i charakteryzacja aktorów. Historia, moim zdaniem, rozkręcała się w zbyt ślamazarnym tempie. Swoją drogą uważam, że film można by było śmiało skrócić o jakieś 20-30 minut i nie byłoby wielkiej szkody dla fabuły. Kolejnym elementem, który zupełnie nie zrobił na mnie wrażenia, a wręcz mnie zmęczył, była zbyt obszerna prezentacja niektórych wątków. I o ile jeszcze wątek żony Irvinga Rosefelda (Christian Bale), Rosalyn (świetna Jennifer Lawrence) oraz jego i jego kochanki Sydney Prosser (Amy Adams) był jak najbardziej na miejscu, to już tak rozbudowany, także o elementy prywatne, w tym próbę nawiązania romansu z Sydney, wątek agenta Richarda DiMaso (Bradley Cooper) był już zupełnie przesadzony. Wydaje mi się, że powodem tego była po prostu karykaturalnie zła gra aktorska Coopera i jakaś przeciętność i nieautentyczność Adams. Cooper, który miał odegrać rolę furiata i dążącego za wszelką cenę do osiągnięcia jak największych celów agenta, nie potrafiącego się jednak odnaleźć w niuansach świata oszustów wydawał mi się śmieszny. Te jego wariackie krzyki, wymachiwanie rękami i cała reszta chwytów, którymi budował swoją postać, nie przekonały mnie zupełnie i pierwsze co bym zrobił to wykasował właśnie jego postać. Adams także nie była dużo lepsza, choć już przynajmniej nie aż tak sztuczna. Na jej plus mogę jedynie wskazać, że jest...ładna, ale to chyba za mało. Co innego Jennifer Lawrence, która z każdą kolejną rolą coraz bardziej mnie zachwyca. I nie chodzi tutaj zupełnie o jej urodę, bo to całkiem nie mój typ, ale o sposób w jaki potrafi zbudować swoją postać. O emocje, o autentyczność, o to, że ten Oscar wcale nie był jej dany na wyrost.  Jej rola, choć co prawda pisana podobno właśnie dla niej przez Russella, to prawdziwy diament w gąszczu bezwartościowych cyrkonii. Jeśli chodzi o innych aktorów, to Bale zupełnie przeciętny, ani specjalnie nie  przykuł swoją gra mojej uwagi, ani też nie poszło mu tak źle jak Cooperowi. Jeremy Renner w roli skorumpowanego burmistrza Carmine'a Pollito także był całkiem dobry, choć akurat w jego przypadku wybrał bym innego aktora z racji na jego specyficzną urodę, sprawiającą, że co się pojawił na ekranie z tą okropną fryzurą nie potrafiłem się skupić na akcji bo ciągle chciało mi się śmiać. W epizodzie pojawił się także Robert De Niro, który, jak już zdążyliśmy do tego przywyknąć, grał gangstera. Jak mu poszło trudno powiedzieć, bo jego występ był bardzo krótki. Inne postaci też raczej przeciętne. 


Teraz kilka słów o tym, że Russell niepotrzebnie próbował wplatać w ten film wątki humorystyczne. Był to zbędny zabieg, dodatkowo zrobiony tak nieudolnie, że film w pewnym momencie przeradzał się w parodię a nie dramat do jakiego aspirował. Jednak jak już wspomniałem na początku po nudnej pierwszej godzinie, kiedy to wszystko było dość przewidywalne twórcy troszkę zmienili kierunek prowadzenia narracji i zmiksowali kilka wątków z książki, co spowodowało, że ostatnie 45 minut przesiedziałem w dużym skupieniu, bez zmrużenia oka śledząc dalszy los bohaterów. Samo zakończenie także było ciekawe i niespodziewane, bo myślałem, że będzie tak jak w książce. Za to duży plus dla scenarzystów i reżysera. Kolejnym plusem był soundtrack, w którym co i rusz pojawiały się klasyki przełomu lat 70. i 80. które były wisienką na dość zakalcowatym torcie.


Podsumowując, film na pewno o wiele lepszy od książkowego pierwowzoru dzięki odrzuceniu tego co w książce było nie do zaakceptowania, czyli natłoku postaci i nieistotności tematu. Tutaj skupienie się na głównych bohaterach i ich losach w większym stopniu niż na skorumpowanych politykach wyszło filmowi na dobre. Jednak cały potencjał tej historii nie został wykorzystany z racji wielkiej pomyłki w kreacji Coopera i dziwnej konwencji zbyt nieudolnie łączącej dramat z komedią. Skupienie się na podtrzymaniu napięcia i odpuszczenie sobie wątków humorystycznych wyszło by filmowi na dobre. Jednak mimo tych wad uważam, że jest to film warty uwagi, szczególnie ze względu na rolę Lawrence i w miarę interesującą i ciekawą fabułę. 

Moja ocena ogólna 6/10, gatunkowej brak.

niedziela, 13 kwietnia 2014

[55] Film: "Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz / Captain America: The Winter Soldier" (2014)

Już dawno nie było takiego okresu żebym publikował notki z taką częstotliwością :D Może nawet uda się w tym miesiącu dobić do 10 albo i więcej! Dziś mam do napisania kilka słów o nowym filmie ze stajni Marvela, czyli o "Kapitanie Ameryce: Zimowym Żołnierzu", który okazał się naprawdę rewelacyjnym filmem superbohaterkim. 


W "Zimowym Żołnierzu" znów mamy do czynienia z pierwszym na świecie super-żołnierzem, który tym razem musi stawić czoła ogromnemu spiskowi jaki toczy T.A.R.C.Z.Ę. od środka. W grę zamieszane są siły, z którymi Rogers (Chris Evans) już kiedyś walczył i jak mu się wydawało, pokonał je. W tej walce, gdzie sytuacja wymusza od niego brak zaufania do każdego, sprzymierzy się z osobą, której - jakby się mogło wydawać - zaufać się nie powinno, czyli z agentką Romanoff (Scarlett Johansson). W tej historii łączącej w sobie komiksową esencję i intrygę iście z politycznego thrillera finał jest nieprzewidywalny, a napięcie nie spada aż do ostatniej minuty.


Miło było popatrzeć na dużo więcej Scarlett niż było jej dotychczas dane zagrać w filmach spod znaku T.A.R.C.Z.Y. Chyba nawet zmienili jej troszkę stylizację, bo i wyglądała lepiej niż w Avengersach. Steve Rogers idealnie pasuje na najwaleczniejszego syna Ameryki. Te jego blond włoski, czarujący uśmiech i muskularna sylwetka powoduje pewnie u płci przeciwnej westchnienia zachwytu, jednak jest na tyle w porzo kolesiem, że i facetom nie powinien przeszkadzać z tym swoim patriotyzmem i uczciwością postępowania (w końcu to nie Tony Stark ze swoją kasą i zabawkami, ale ma potencjał). Ja tam mam do tej postaci sentyment, bo Captain America był pierwszym superbohaterem, którego widziałem na ekranie jeszcze w latach 90. na VHSach (była to chyba amerykańska wersja wyprodukowana w koprodukcji z Jugosławią z Mattem Salingerem w tytułowej roli z roku 1990), choć fabuły już dokładnie nie pamiętam :) Jednak nie tylko Evansem i Johansson nowy CA stoi. Mamy też, jak zwykle, dobrego Samuela L. Jacksona i gościnnie Roberta Redforda, który także spisuje się bardzo dobrze. Inni aktorzy drugiego planu dają radę, szczególnie Anthony Mackie wcielający się w rolę jedynego, poza Romanoff, towarzysza broni Rogersa, weterana, który w wojsku był pilotem bardzo osobliwego ustrojstwa latającego - tzn. falcona.


Tak jak już pisałem, w filmie najciekawszym elementem jest wciągająca fabuła, której jedną z części składowych jest element łączący dwa filmy o CA w jedną spójną historię.Jednak mimo całej genialności tej rozrywkowej produkcji film ma także swoje wady. Pierwszą jest bardzo chaotyczny i męczący montaż scen walki, który wygląda jakby CA przy okazji walki z przeciwnikami kopał co i rusz także kamerzystę. Wielka szkoda, bo ich choreografia wydaje się być całkiem ciekawa. W późniejszej fazie filmu albo widz się do tego przyzwyczaja, albo to się zmienia, bo przestaje męczyć, ale sam początek jest straszny. Druga wada wynika już tylko z polskiej głupoty. Chodzi mi oczywiście o dubbing. Nie potrafię zrozumieć jak można być takim aspołecznym imbecylem, żeby decydować za ludzi wybór wersji filmu jaką będą chcieli zobaczyć! Bo jak zapewne już się dowiedzieliście CA jest oferowany w polskich kinach w wersji 2D i 3D oraz z dubbingiem i napisami. Wydawałoby się, że to idealne rozwiązanie, jest tak jednak do momentu aż przyjrzymy się temu wszystkiemu bliżej. Jedyna słuszna wersja, czyli ta w 2D jest tylko z dubbingiem, który odbiera filmowi około 30% do 70% z jakości i przyjemności oglądania. A wersja 3D, w której jakby się wydawało czytanie napisów jest mocno utrudnione i dubbing mógłby pomóc, jest oferowany właśnie z nimi. Czyż to nie wygląda na ideę wymyśloną przez jakiegoś debila, która nigdy nie powinna wejść w życie? A jednak właśnie tak jest i nie chcąc się męczyć z trzecim, niepotrzebnym, wymiarem musimy się męczyć z jeszcze bardziej niepotrzebnym dubbingiem. 


Jednak mimo wszystko film ten był świetną rozrywką i na pewno obejrzę go jeszcze wiele razy. Podsumowując, moja ocena gatunkowa to astronomicznie wysokie 9/10 a ocena ogólna to solidne i mocne 7/10. Polecam!


sobota, 12 kwietnia 2014

[53 i 54] Film: Zielony jako kolor...beznadziei? "Green Lantern" (2011), "Green Hornet" (2011)

Dziś przyszła pora na recenzje dwóch filmów, które w niedawnej przeszłości udało mi się obejrzeć :) Niestety nie były to seanse udane, bo filmy okazały się żałośnie słabe. Mam tutaj na myśli dwa filmy, których kanwą są komiksy a mianowicie "Green Lantern" i "The Green Hornet". Już sam ten fakt, że ich pierwowzorem był komiks, pozwala przewidywać czego możemy się spodziewać. Jednak w najśmielszych snach nie spodziewałem się tego co zobaczyłem na ekranie. 

"Green Lantern" obejrzałem tylko i wyłącznie dlatego, że skończyły mi się filmy o superbohaterach, a z tego co wiem z komiksów Hal Jordan, czyli nasza tytułowa Zielona Latarnia był najlepszym przyjacielem Arrowa, którego to serialowe przygody śledziłem z zainteresowaniem kilka tygodni temu. Rys fabularny tego filmu jest banalnie prosty. Niezdyscyplinowany i lekkomyślny pilot myśliwców, w tej roli Ryan Reynolds, otrzymuje od umierającego kosmity pierścień dający mu nadludzką moc. Staje się członkiem korpusu Zielonych Latarni, którzy mają za zadanie strzec kosmosu przed siłami zła, które akurat budzą się do życia po latach spędzonych w niewoli. Hmm...fabuła niezwykle banalna i prostacka, jednak najgorsze jest to, że samo jej przedstawienie jest jeszcze gorsze. A najbardziej żenujące są sceny w kosmosie z tymi przenarozmaitszymi rasami go zamieszkującymi. Ja osobiście miałem przeogromne trudności, aby dotrwać do końca seansu a choćby najniklejszym zainteresowaniem. Żenująco słaba gra aktorska, żenująco słaba historia i żałosne efekty specjalne spowodowały, że "Green Lantern" to na razie najsłabszy film o superbohaterze jak miałem nieprzyjemność oglądać. 

Ocena gatunkowa 3/10 ocena ogólna 1.5/10

Jeśli natomiast przyjrzymy się bliżej "Zielonemu Szerszeniowi", który także bazuje na komiksie, a poprzedzają go film kinowy z roku 1940 i serial z lat 60. z Brucem Lee w roli Kato (czyli całkiem niezłe podstawy), to wydaje się że jest jeszcze gorszy niż "Zielona Latarnia". Czy to jednak możliwe? Myślę, że tak. I to z kilku powodów. Po pierwsze znów mamy do czynienia z żałosnym aktorstwem. I nawet aktor tej klasy co Christoph Waltz nie ratuje tego filmu. Ale najpierw kilka słów o fabule. Młody milioner-nieudacznik, który w spadku otrzymuje gazetę i cały majątek swojego ojca postanawia wraz ze swoim pomocnikiem/mechanikiem/służącym Kato wziąć sprawy w swoje ręce i zadbać o porządek w mieście. Pod przykrywką drobnych przestępstw walczą z poważną przestępczością. Jednak w cały ten incydent wmieszany jest prokurator generalny i gangster obecnie trzęsący miastem. Wróćmy jednak do wad filmu (zalet nie ma więc pisać o nich nie będę :D). Jak już napomknąłem najgorsi są aktorzy. Seth Rogen (Brit Reid / Zielony Szerszeń) i Cameron Diaz (sekretarka) osiągają swój zwyczajny poziom, czyli oscylują na granicy kompletnego dna i beznadziei. Natomiast Jay Chou (Kato) wybija się lekko ponad nich i udaje mu się uzyskać pułap przeciętności. Sama fabuła także jest nieźle porąbana i tak naprawdę nic z niej nie wynika. Dodatkowo ciągłe przeświadczenie o absurdalności i niedorzeczności postępowania głównego bohatera i niepozwalająca o sobie zapomnieć nurka parodii nie pozwala ekscytować się bardzo nikłym napięciem, które udało się rozniecić twórcom tego gniota. Efekty specjalnie także nie powalają. Jedyne co było fajne, to auta, które posiadał ojciec naszego debilnego bohatera i samochód, który stworzył Kato na potrzeby ich przedsięwzięcia. I wszystko byłoby dobrze, gdyby ktoś na siłę nie chciał zrobić z tego komedii. Wtedy ten film byłby jak najbardziej do zaakceptowania i mógłby być ciekawy. Jednak obsadzenie w roli głównej Rogena i kazanie mu grać debila spowodowało, już od samego początku, mój stanowczy sprzeciw.

Moja ocena to 2/10 - gatunkowa i 1/10 ogólna. 

I w taki oto sposób zielony stał się ostatnio dla mnie kolorem beznadziei...

czwartek, 10 kwietnia 2014

[65] Książka: "Amerykański przekręt / American Hustle" - Robert W. Greene (2014)

Ostatnio, po około dwutygodniowej przerwie, znów zacząłem czytać książki. Pierwszą z listy zaczętych jaką udało mi się dokończyć jest "Amerykański przekręt". I w przypadku akurat tej lektury słowo "udało " jest jak najbardziej na miejscu, bo nie pamiętam już kiedy ostatni raz czytałem książkę, która by mnie tak znudziła a losy jej bohaterów tak mało obeszły :/

Dzieje się tak dlatego, że książka nie przedstawia historii, która by nas w jakikolwiek sposób obchodziła, a jej bohater jest dla nas zupełnie obojętny. Na dodatek narracja jest prowadzona w sposób, który całkowicie przekreśla jakiekolwiek napięcie, a do tego nagromadzenie różnego rodzaju postaci, nazwisk, stanowisk powoduje, że zupełnie nie widziałem kto kim jest i po co się tam znalazł.

Ale od początku. Bohaterem książki jest Mel Weinberg autentyczny, realny oszust, który działał w Stanach Zjednoczonych na przełomie lat 60. i 70. W połowie lat 70. został złapany przez władze i po wstępnych rozmowach w zamian za uniknięcie odsiadki zgodził się z nimi współpracować. Był podobno genialnym kanciarzem, potrafił wcisnąć kit każdemu. W taki oto sposób narodził się pomysł stworzenia wielkiej prowokacji, czy też spisku - jak go zwał, tak go zwał - chodziło jednak o to aby udowodnić skorumpowanie amerykańskich kongresmenów. Na potrzeby tej akcji została stworzona fikcyjna firma pod nazwą Abdul Enterprises Ltd., a cała akcja zyskała kryptonim Abscam". Trwała na przełomie lat 70. i 80. i zakończyła się wielkim skandalem, bo w jej wyniku doszło do skazania wielu amerykańskich polityków, często bardzo wysokiego szczebla.

Mel Weinberg był postacią spajającą i nakręcającą wszystkie malutkie przekręciki i prowokacje, które wchodziły w skład tego przedsięwzięcia. Bez niego agenci nie byliby w stanie osiągnąć tak znaczącego sukcesu (albo żadnego sukcesu, bo to ludzie bez talentu do kłamania). Z książki dowiadujemy się w jaki sposób Mel zdobył doświadczenie, jak przez lata kantował przeróżnych ludzi w bardzo rozmaity sposób. Poznajemy też wszystkie tajemnice operacji Abscam wraz z fragmentami nagrań, inscenizowanymi spotkaniami podczas których przezywane były łapówki, dowiadujemy się za co były one wręczane i poznajemy cały ten proceduralny bełkot.

I w tym miejscu nasuwa mi się pytanie: po co to wszystko? Powiem szczerze, że prawie 35 lat po tym wydarzeniu, w którym tak naprawdę nie doszło do niczego zdrożnego (przynajmniej dla człowieka spoza USA - bo to że politycy są przekupni i zakłamani to wiadomo od dawna), jego streszczanie i przedstawianie w dość obszernej książce jest dla mnie zupełnie zbędne. Dodatkowo nieudolność autora w poprowadzeniu akcji tak aby zainteresować odbiorcy powoduje, że straciłem przy tej książce jedynie czas.

Podejrzewam, że film może być o wiele lepszy, ponieważ jego autorzy powinni przedstawić zdecydowanie bardziej spójną historię i prowadzić fabułę w taki sposób aby zainteresowała nas nie z powodu "doniosłości" wydarzenia, a z powodu czystej ciekawości o to, co będzie dalej. Ale tego dowiem się dopiero po seansie.

Moja ocena to 3/10 - gatunkowa i 2/10 ogólna.

wtorek, 8 kwietnia 2014

[4] Program: "Piekielna kuchnia /Hell's Kitchen" - polska edycja (2014, Polsat)

O !@#$%^&&^%$#$#%^&&)&^%$#$%^%$#%$^&* !!! Jestem tak zszokowany i zdegustowany tym co przed chwilą zobaczyłem, że nawet nie wiem od czego zacząć (pewnie w mowie byłoby łatwiej jednakowoż tekst pisany wymaga pewnego uporządkowania i sensu). Niemniej jednak wydaje mi się, że ten program przede wszystkim powinien zmienić nazwę z "Piekielna kuchnia" na "Patologiczna kuchnia". To co tam się wyprawia, język jakim się posługuje, elokwencja wypowiedzi i ogólny dobór materiału ludzkiego jest zastraszający!

Krzyki i wulgaryzmy to esencja tego programu.

Ale od początku. Nigdy nie oglądałem oryginalnej wersji tego programu, bo takie udawane konkursiki, pseudo reality showy mnie nie interesują. Znam media i sposób ich funkcjonowania na tyle, żeby wiedzieć, że około 80% całości jaką dostajemy jest wyreżyserowana. Pamiętam natomiast, że oryginalna wersja skorelowana była z osobą Gordona Ramseya, którego znam z innych programów i bardzo cenię jako fachowca i  lubię jako człowieka (a przynajmniej lubię wizerunek jaki stara się kreować). Jednak to co zobaczyłem na antenie Polsatu z panem Wojciechem Modestem Amaro w roli Gordona jest po prostu żałosne. 

Może to i spoko gość, ale w sumie najważniejsze jest dobre pierwsze wrażenie...

Na żałość tego programu składa się bardzo wiele czynników. Pierwszym z nich jest przede wszystkim pytanie "po co"? Nie widzę sensu w marnowaniu najlepszego czasu antenowego na pokazywanie czegoś co nie ma żadnej wartości. W tym momencie bardzo pięknie wpasowuje się tutaj cytat z jednego z odcinków "Świata według Kiepski", w którym to Wielkie Władek stwierdził, że "kulturalnie i na poziomie to w Teatrze Telewizji. Nikt tego nie ogląda. A tu jest show. Tu mają być jajca, rozumiecie. Jajca i mięcho albo won". I dokładnie z takiego samego założenia wychodzą twórcy tego programu. Nie przekazuje on nawet elementarnej wiedzy z zakresu kuchni, ani tajników prowadzenia restauracji. Jest to czysty bełkot wciąż zniekształcany wulgaryzmami (które są wypipowane), które nieustannie wypadają z ust uczestników jak i głównej gwiazdy programu. A jeśli już przy tym jesteśmy, to uczestnicy też są...hmm...no nie jest to na pewno elita narodu. Z 1000 chętnych do wzięcia w nim udziału na pewno dałoby się wybrać lepiej. Ja osobiście uważam, że albo te osoby były wybierana specjalnie pod względem charakterologicznym, ale też i aparycji, aby jak najbardziej skontrastować "kuchenny stuff" albo po prostu zostały im przydzielone określone role do odegrania. Niemniej jednak nie zmienia to faktu, że niektóre wybory, tak na logikę, to niezły absurd. Ale nie będę się pastwił nad Bogu ducha winnymi uczestnikami, bo to przecież nie ich wina, że są pazerni na pieniądze i chcą za wszelką cenę zrobić karierę w telewizji (albo dzięki telewizji). Takie czasu ;)

Czy ja już coś pisałem o krzyczeniu...?

Wkurza mnie też i nie podoba mi się bardzo wiele innych elementów. Na przykład to niedorzeczne mówienie ciągle: "tak jest SZEF", "nie SZEF", "...SZEF"?! Ale ku**a dlaczego niby "szef"! Czy to słowo już się w języku polskim nie odmienia?! Albo ten wielki restaurator co nie wie, że się mówi "tę kuchnię" a nie "tą kuchnię". Ale w końcu żyjemy w czasach specjalizacji. Jak już jesteś super kucharzem i do tego biznesmenem, to nikt nie będzie od ciebie wymagał znajomości języka ojczystego.

No to, to już chyba lekka przesada jest :/

Kolejnym elementem jest, widoczna już od samych początków istnienia tego rodzaju programów, głęboko zakorzeniona obłuda jego uczestników (albo, ponownie, gra aktorska). No bo jak można po jednym dniu znajomości płakać, że się kogoś nominowało do opuszczenia programu? No nie kumam tego. Sorry, wszyscy wiemy po co tu jesteśmy - chodzi o szmal i być może karierę - i dialog w stylu, pozwolicie, że znów posłużę się cytatem ze "Świata według Kiepski", który moim zdaniem świetnie karykaturował ten nasz dziki świat, w którym żyjemy, jest co najmniej niestosowny a może nawet i absurdalny: "- Marian, powiedz mi kogo chciałbyś nominować do opuszczenia Chatki Wielkiego Władka? - Czy naprawdę muszę? - Niestety tak. Takie są reguły tej gry Marian. - Noo...naprawdę nie chcę...nooo, ale skoro już muszę to primo: Ferdynanda Kiepskiego, Halinkę Kiepską jego żonę, Waldemara Kiepskiego ich syna, Mariolę Kiepską ich córkę no iiii...Rozalię, babkę Kiepską. - Dlaczego akurat ich Marian? - No bo, strasznie ich kocham.". O płakaniu w trakcie przyrządzania posiłków już nie mówię, bo to zupełnie inna sprawa.

A to jest obleśne.

To jednak wciąż nie jest wszystko. Kolejnym elementem, zawsze i wciąż odstręczającym mnie od prawie wszystkich polskich produkcji, jest to ich nachalne i ordynarne lokowanie produktu. No po prostu żal mi dupę ściska widząc, że w takich sprawach jesteśmy jeszcze jakieś 20 lat za murzynami (ups...Afroamerykanami...ehh...przez tę poprawność polityczną to nawet przysłowia i związki frazeologiczne trzeba będzie niedługo zmienić :/). U nas nie ma czegoś takiego jak subtelność, niuans, delikatność, czy po prostu zwyczajny dobry smak. Nie! Jak Kamis to przez 15 sekund żeby nawet renciści i emeryci, a także wtórni analfabeci dali radę zauważyć jaka to firma sponsoruje nasz wspaniały program. Jak jakaś manufaktura produkująca skorupy stołowe, to dokładnie tak samo, albo nawet dłużej, bo plebs jeszcze tej nazwy nie zna, więc jej przeczytanie zajmie mu więcej czasu. Żałosne. Po prostu żałosne. 

Jedynym pocieszeniem jest to, że jej tam nie ma (przynajmniej w pierwszym odcinku) :)

No i jeszcze to marnotrawienie jedzenia i te śmieszne porcyjki podawane w restauracjach z przewodnika Michelina. To pierwsze jest karygodne, a to drugie zwyczajnie śmieszne. Wychodzi na to,że do takich restauracji nie chodzi się po to, żeby zjeść tylko po to, żeby się polansować, bo później trzeba jeszcze jakiś kebab opierniczyć albo inną pizze po daniu, które wielkości przypomina dwa orzeszki ziemne posypane szczypiorkiem. A jeśli już mowa o gwiazdach i lansowaniu się, to strasznie słabe było też to, że wielką super star w tym akurat odcinku programu był Marek Włodarczyk, czwartoligowy polski aktor, który od czasów TVNowskich "Kryminalnych" nie zagrał nic co by mi zostało w pamięci (jeśli w ogóle coś zagrał). Hahahaha. No śmieszne po prostu.

To, że obejrzałem ten program to czysty przypadek. Następnego razu na pewno nie będzie. Gówno mnie obchodzi kto to wygra i dlaczego.

* w tym miejscu możecie sobie wstawić wszystkie znane sobie przekleństwa polskie jak i zagraniczne, których opublikować na forum publicznym mi nie wypada.