Tak jak pisałem, wczoraj była przerwa na reklamy, ale dziś wracamy już do dalszej części programu :) A z racji tego, że na dyżurze mam chwilę czasu, bo i tak nikt do mnie nie przychodzi, to dziś kolej na następny Filmowy Flesh, czyli kilka krótszych form dotyczących filmów, które według mnie nie wymagają samodzielnych recenzji. Zaczynamy!
"42 - Prawdziwa legenda amerykańskiej legendy" (2013)
"42" jest to biograficzny dramat sportowy. Taka jego charakterystyka byłaby najbardziej adekwatna do tego co widzimy na ekranie. A przedstawia on historię przełomu w amerykańskim baseballu. Przełomu jaki dokonał się za sprawą Jackiego Robinsona (Chadwick Boseman), a także Brancha Rickeya (Harrison Ford). A polegał, ów przełom, na wprowadzeniu do zawodowej ligi MLB gracza czarnoskórego, co w tamtych czasach (połowa lat 40.) było nie do pomyślenia. Jednak pomyślał o tym Rickey, który w dwa lata po objęciu fotela prezydenta i menadżera generalnego klubu Brooklyn Dodgers postanowił taki krok przedsięwziąć. Kazał swoim asystentom wybrać najlepszego gracza ligi czarnoskórych i dać mu szansę gry najpierw w zespole "rezerw", a później w drużynie Dodgersów. Tym zawodnikiem był Jackie Robinson grający z numerem 42. To on zrobił ten pierwszy krok i swoją genialną grą oraz nienaganną postawą życiową poza boiskiem sprawił, że w lidze z każdym rokiem Afroamerykanów było coraz więcej. Ludzie, początkowo wrogo do niego nastawieni, zaczynali się przekonywać do jego wyglądy zewnętrznego, a jego gra robiła na nich ogromne wrażenie. Film ten w oryginale nosi tytuł "42", bez tego idiotycznego polskiego dopowiedzenia. Przyczyną tego jest fakt, że numer 42 jest jedynym numerem w tym sporcie, który został bezterminowo wyłączony z użycia. Jest on zarezerwowany jedynie dla Jackiego Robinsona i nikt inny nie może z takim numerem grać w baseball. A sam film? Jest ciekawy, w miarę wciągający, z dobrymi, choć nie rzucającymi na kolana kreacjami aktorskimi. Historia jest dość przewidywalna, ale ogląda się to przyjemnie i pod koniec ludzie płytsi uczuciowo mogą czuć nawet lekkie wzruszenie. Polecam na jakiś spokojny wolny wieczór dla ludzi lubiących takie klimaty. Jednak bez ciśnienia, bo nie jest to film z kategorii must see.
Ocena gatunkowa 6/10
Ocena ogólna 6/10
"47 Roninów" (2013)
Dziś, jak już zapewne zauważyliście będą same filmy z liczbą w tytule. Tak jest też w przypadku "47 Roninów". Jest to zmodyfikowana i skomplikowana opowieść bazująca na japońskiej legendzie. Ja osobiście odnajduje dwa powody takich zabiegów. Po pierwsze film z samymi azjatyckimi aktorami mógłby nie znaleźć odbiorców w Europie, USA i innych krajach zachodnich, więc została wprowadzona postać okrągłookiego Kai'a (Keanu Reeves), który choć biały, to ma związek nie ze światem zza morza a raczej z demonami. Drugi wątek to właśnie te demony, wiedźmy, potwory i czary. Tego wątku także nie pamiętam z książki, którą czytałem kilka lat temu. Była to natomiast opowieść o zdradzie i honorze. Tutaj, jak wiadomo, musiał zostać dołączony jeszcze wątek zakazanej miłości między córką władcy prowincji Miką (Kô Shibasaki) a tym obcym, w tym wypadku Kai'em. Mamy też tego złego, który podstępem i przy pomocy czarów zmusza ojca Miki do popełnienia rytualnego samobójstwa - seppuku - tym samym skazuje wszystkich swoich samurajów na pohańbienie, czyli stanie się roninami, samurajami bez pana. Jednak po roku przywódca roninów Oishi (Hiroyuki Sanada) postanawia powziąć zemstę na człowieku odpowiedzialnym za jego los, a tym samym uratować księżniczkę przed rychłym ożenkiem z tymże złoczyńcą, którym jest Lord Kira (Tadanobu Asano). Co do samego filmu i tego jak ta historia została opowiedziana, to z jednej strony nie była wcale taka najgorsza, choć trochę za bardzo wydumana i przefajnowana jak dla mnie. Byłaby zdecydowanie lepsza, gdyby autorzy dali sobie spokój z całą tą magią, a oparli się na tradycjach Bushido, honorze, męstwie i niezachwianej lojalności tych dzielnych ludzi, jakimi byli roninowie z owej legendy. Wolałbym zobaczyć coś podobnego do "Ostatniego samuraja" niż to co Carlowi Rinschowi wyszło.
Ocena gatunkowa 6/10
Ocena ogólna 4/10
"The Seven-Ups" (1973)
Jest to jeden z filmów wpisujących się w bardzo popularny na przełomie tat 60. i 70. nurt kina policyjnego. Powstał wtedy szereg obrazów o podobnej tematyce, klimacie i poruszających się w tej samej konwencji. Najsłynniejsze to "Bullitt" (1968) i "Francuski łącznik" (1971). "The Seven-Ups" to jeden z nich, wyprodukowany zresztą przez tego samego człowieka - Phillip'a D'Antoni'ego - i chyba niesłusznie zapomniany. Opowiada on wycinek z działalności specjalnej jednostki policji nazywanej właśnie "The Seve-Ups" (choć nie wiem tak naprawdę do czego się ta nazwa odnosi), która, jak na tamte czasy, używając niekonwencjonalnych metod (działanie tzw. undercover) wyłapywała różnego rodzaju przestępstwa i przekręty. Jej dowódca, Buddy Manucci (Roy Sheider), ma wtykę w mafii, starego przyjaciela jeszcze z dzieciństwa, który podrzuca mu raz na jakiś czas użyteczne informacje. W pewnym momencie zaczyna w mieście dochodzić do porwań dla okupu członków mafii pod przykrywką zatrzymania w celu przesłuchania przez wymiar sprawiedliwości. Na grupę Manucciego spada zadanie rozwiązania tej sprawy. A sprawa się w pewnym momencie dość mocno skomplikuje. Jednak sam film jest w swoim wydźwięku dość prosty. Mamy kilak elementów składowych tego typu produkcji, takich jak pościg, tym razem w przeciwieństwie do tego z Bullitta, wielkimi tapczanami, strzelaniny, zdrady i specyficzny rodzaj ludzi bez skrupułów. Jednak w przeciwieństwo do Bullita film nie jest tak spójny i nie posiada tak charyzmatycznej pierwszoplanowej postaci. Choć mimo wszystko jest to obraz warty uwagi.
Ocena gatunkowa 7/10
Ocena ogólna 5/10
"13" (2010)
Ostatnim filmem całkiem nieprzypadkowo jest film o enigmatycznym tytule "13". Jest to bowiem niebywały gniot. Jego seans był zwyczajną stratą czasu, a konfundująca okładka, która wprowadziła mnie w błąd co do jego tematyki, powinna być jak najszybciej zmieniona. Sugeruje ona bowiem, że będziemy mieli do czynienia z filmem gangsterskim, a przynajmniej czymś na miarę sensacji, a nie psychopatycznego dramatu (thrillera?) z niesatysfakcjonującym zakończeniem. Rodzina młodego chłopaka, Vince'a Ferro (Sam Riley), ma problemy finansowe. On przy wykonywaniu dorywczej pracy elektryka podsłuchuje rozmowę, z którą wiążą się dość spore pieniądze. A po nagłej śmierci osoby w sprawę zaangażowaną, kradnie z jego domu wskazówki jak dostać się na miejsce spotkanie z tą kasą. Okazuje się jednak, że wpakował się w wielki bagno. Będzie zawodnikiem w turnieju, upgrejdowanej przez szajbusa, rosyjskiej ruletki, w której każdy z bogatych zdeprawowanych imbecyli społecznych wystawia swojego człowieka "na strzał", przy okazji obstawiając grube sumy. Film sam w sobie był beznadziejnie niedopowiedziany. Nie poznajemy tak naprawdę żadnego z bohaterów. Oglądamy historię osób, którzy nas nie obchodzą. Historię patologicznie chorą i jakoś dziwnie niespójną. Dodatkowo poziom absurdu postępowania i zachowań postaci tej opowieści sprawia, że wciąż zadajemy sobie masę pytania o ich motywacje. O aktorstwie raczej nie ma mowy. Ot taki produkcyjniak dla debili. Statham i Rourke w obsadzie wprowadzają jedynie w błąd tych, którzy mają ochotę na kawałek dobrego kina akcji.
Ocena gatunkowa 4/10
Ocena ogólna 2/10