niedziela, 31 maja 2015

[124-127] Filmowy Flesz #19: "Erratum" (2010); "Ida" (2013); "Różyczka" (2010); "Bogowie" (2014)

Dziś przez około 6 godzin z przerwami próbowałem napisać recenzję książki (naukowej lub chociaż popularnonaukowej) na zaliczenie przedmiotu, która jeśli spełni wszystkie wymagania, to może nawet ukaże się drukiem, w co szczerze wątpię. Po tym czasie miałem napisane trzy i pół strony i byłem, można powiedzieć, dopiero w połowie drogi, po czym uzmysłowiłem sobie, że przecież całość nie miała przekroczyć trzech stron (taki wymóg formalny). Załamałem się, poszedłem na spacer do TESCO i postanowiłem rzucić to wszystko w diabły i napisać coś na czym znam się lepiej - zwykłą recenzję zwykłych filmów! Takim oto sposobem mogę Was wszystkich zaprosić na kolejne wydanie Filmowego Flesza, tym razem w całości składającego się z filmów polskich. Co z tego wyniknie - przekonajcie się sami :)

Erratum (2010)
Film ten chciałem obejrzeć już od bardzo dawna. Praktycznie od momentu jego premiery w 2010 roku. Jest jednak we mnie coś takiego, że nie mogę oglądać filmów, na które nie mam ochoty, bo to nigdy się dla nas (filmu i mnie) dobrze nie kończy. Ja tracę jedynie czas. A film dostaje niską notę i piszę mu miażdżącą recenzję. Jednak był sobie trzeci tydzień maja 2015 roku kiedy stwierdziłem, że wreszcie dojrzałem do obejrzenia tego dramatu psychologicznego Marka Lechki, który po pięcioletniej przerwie od czasu premiery Skazanego na bluesa potwierdził, że Tomasz Kot to aktor z wielkim potencjałem jedynie marnujący swój talent w głupich komediach romantycznych. Jednak Z przykrością muszę stwierdzić, że w przypadku Erratum nie pomógł czas. Nie pomogła także ciekawa kreacja Kota. Film był nudny i tak naprawdę nie niósł ze sobą chyba jakichś uniwersalnych prawd tym bardziej nie poruszał zbyt sugestywnie omawianych tematów, ponieważ po 6 dniach od seansu nawet nie pamiętam o czym tak dokładnie był. Nie mam tutaj na myśli tego, że był całkowicie zły, ponieważ pokazanie mężczyzny w średnim wieku (coś koło 35-38 lat), który w wyniku niefortunnego wypadku, podczas którego śmiertelnie potrąca bezdomnego mężczyznę (ten w konsekwencji urazów umiera), musi na kilka dni zatrzymać się w rodzinnym mieście, z którego uciekł do Warszawy z powodu nieporozumień i utarczek z ojcem jest pomysłem ciekawym. To jednak już samo wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Michał (Kot) mimo tego, a może właśnie przez to, że policja umarza sprawę śmiertelnego wypadku postanawia odszukać rodzinę potrąconego mężczyzny i przy okazji wyprostować również swoje relacje z ojcem. Konkluzja filmu jest taka, że oba te zabiegi były bezcelowe, bo mimo iż udało mu się powiadomić o pogrzebie bezdomnego człowieka jego syna, nikt się na nim nie pojawia. A także ojciec Michała, którego porzucił po śmierci matki, jak był tak i pozostał mendą (nic dziwnego, ponieważ w tej roli obsadzony został Marian Paździoch, tfuu... Ryszard Kotys) i żadne zabiegi nie potrafiły tego zmienić. Ot i wszystko. Nudna historia, która ani mnie nie poruszyła, ani specjalnie nie zaciekawiła. Może się nie znam, ale dla mnie to nie jest film nawet dobry. Raczej przeciętny. Warty obejrzenia jedynie po to, żeby zobaczyć jak rozwijał się talent, bądź co bądź, jednego z ciekawszych obecnie polskich aktorów. 


Moja ocena 6/10

"Ida" (2013)
Nasz pierwszy wiekopomny zdobywca Nagrody Akademii... znudził mnie jeszcze bardziej niż Erratum. Jeśli nagrody przyznawaliby jedynie za wciągającą historię, to film ten przegrałby już w przedbiegach. Moim skromnym zdaniem wszyscy wcześniejsi kandydaci do Oscara byli ciekawsi i bardziej zasługiwali na tę nagrodę. A zarzuty, że nagroda jest za to, że film był o Żydach są chyba nie na miejscu, bo W ciemności też było i przegrało. Ale wróćmy do Idy. Historia młodej, pięknej dziewczyny, która wychowywana przez siostry zakonne kilka dni przez święceniami dowiaduje się, że ma rodzinę - siostrę matki - postanawia skorzystać z możliwości opuszczenia klasztoru i ją odnaleźć. Ciocia okazuje się sędziną sądu ludowego, byłą prokurator wielokrotnie skazującą na śmierć, o pseudonimie "krwawa Wanda". Kobiety razem wyruszają na poszukiwanie grobu rodziców Idy (którzy byli Żydami), a  podczas podroży konfrontują swoje światopoglądy. Ta podróż jest dla nich obu wielkim krokiem do spojrzenia wgłąb siebie i odpowiedzi na pytanie co jest w życiu tak naprawdę ważne? Kończy się na poły tragicznie, ponieważ czasami uświadomienie sobie czego się w życiu dokonało i co nas jeszcze w nim czeka nie wróży nic dobrego ani perspektywicznego. Pod względem opowiadanej historii film ten jest jak konstrukcja cepa. Jednak reżyser temu nie zaprzeczał. Jak sam twierdził chciał stworzyć film o ciszy, o wycofaniu w samego siebie i odnajdywaniu własnego ja. Współgrają z tym zdjęcia oraz muzyka. Całość jest naprawdę pięknym subtelnym, minimalistycznym obrazkiem, który daje do myślenia nie tyle o przeszłej epoce, co o uniwersalnych wartościach. I być może te prawdy docenili członkowie Akademii honorując film Pawlikowskiego pierwszym w naszej historii Oskarem. Podsumowując, Ida jest filmem do refleksji, takim który trzeba obejrzeć w ciszy i spokoju nie licząc na żadne fajerwerki. 


Moja ocena 7/10

Różyczka (2010)
Wybrałem sobie filmy nie łatwe. To muszę sobie przyznać. Co za tym idzie filmy te nie są zbyt proste do krótkiego i lapidarnego recenzowania, ponieważ mają wiele kontekstów i wątków, które prawdziwa recenzja powinna poruszać i rozwijać. Jednak w myśl starego chińskiego przysłowia - "Sztuką jest napisać krótko to co wymaga wielu słów" - postaram się zmieścić swoje przemyślenia w następnych kilku zdaniach. Film Różyczka Jana Kidawy-Błońskiego jest właśnie jednym z takich wielowątkowych filmów poruszających trudną i ważną historię naszego kraju. Historię tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa. Co za tym idzie ich agentów prowadzących, a w związku z tym również ich przełożonych. A także, co chyba najważniejsze, osób inwigilowanych. Jakie były ich intencje, motywy, przekonania polityczne, zapatrywania na przyszłość, powinności, czyli pokrótce dlaczego wybierali drogę szpicli i zdrajców lub tez osób do szpiclowania i zdradzania zmuszających. Osób, które potrafiły się zbliżyć do obserwowanych tak blisko, że często dzielili nawet wspólne łoże (łącznie z małżeńskim). Dodatkową wartością tego konkretnie filmu jest fakt, że opowiada prawdziwą historię Pawła Jasienicy, któremu pod koniec lat 60. SB podsunęło młodą dziewczynę mającą na celu jego  "dogłębną" inwigilację. I tutaj zaczyna się cały dramat. Dramat dziewczyny zakochanej w tajnym agencie SB, która zaślepiona zgadza się wcielić w rolę donosiciela. Dramat agenta, który sam nie wie "gdzie mu ciepło", bo z jednej strony oczekuje od dziewczyny coraz "lepszych" raportów (czytaj, ma się zbliżyć do figuranta na odległość członka podczas wzwodu), z drugiej jest o dziewczynę zazdrosny. Oraz dramat literata w podeszłym już wieku, który daje się usidlić pięknej, młodej, zalotnej... W tle, równie ważne jak losy głównych aktorów tego dramatu, dramat Polski. Polski, na czele której stoją, cytując zdjęte wtedy ze sceny Mickiewiczowskie Dziady, "cisi, ciemni, mali ludzie". Oprócz zajmującej historii, która boli niczym uderzenie milicyjnej pały wielką zaletą tego filmu jest genialne aktorstwo. Przede wszystkim Andrzeja Seweryna (w roli Adama Warczewskieg) oraz denerwującej na początku, ale pod koniec naprawdę bardzo przekonującej Magdaleny Boczarskiej, której nie lubię, ale w tym filmie stanęła na wysokości zadania. Jednak także Roberta Więckiewicza, który urodził się chyba do grania takich ordynarnych chamów jak kapitan Rożek oraz Jan Frycz bardzo sugestywnego w roli wysokiego rangą SB-eka. Wszystko wieńczy bardzo dobra muzyka Michała Lorenca, który nie pierwszy raz udowadnia, że jest mistrzem w komponowaniu delikatnych i zapadających w ucho melodii, które świetnie ilustrują przewijające się na ekranie obrazy nadając im odpowiednią dawkę emocjonalną. 


Moja ocena 9/10

Bogowie (2014)
Jako ostatni w tym zestawieniu pojawia się film równie dobry jak ten opisywany przeze mnie przed chwilą, choć zupełnie inny. Nie mniej ważny pod względem opowiadanej historii (która swoją drogą również jest opowieścią na faktach) i prezentowanych postaci, jednak o zdecydowanie innej dynamice. Ten film aż buzuje od emocji, od chęci działania, od pomysłów. Historia profesora Religi była już recenzowana setki razy, więc moje kilka słów nie wniesie wiele do dyskusji, ale nie byłbym sobą gdybym ich nie wypowiedział. Bez rozwlekania się, napisze tylko, że świetne aktorstwo Kota wcielającego się w postać Religi, ale przecież nie tylko, bo również Piotra Głowackiego, który z każdą kolejną produkcją coraz bardziej mnie zadziwia i staje się jednym z moich faworytów w rolach drugoplanowych (choć wydaje mi się, że równie dobry będzie w pierowszoplanówce) są niekwestionowanymi atutem tej produkcji. Również bardzo sugestywne kreacje Jana Englerta, Zbigniewa Zamachowskiego, czy też Szymona Warszawskiego i Rafała Zawieruchy na dalszym planie powodują, że film ten jest jedną z lepszych produkcji ostatnich kilku, jeśli nie kilkunastu lat. Bezprecedensowość w dążeniu do swoich celów, mocna i charyzmatyczna osobowość profesora Religi powoduje, że ten świetnie napisany i nakręcony film prezentujący początki jego obfitującej w późniejsze sukcesy kariery, jest historią, która pozwala uwierzyć w ludzkie możliwości i zapada w pamięć jak mało która. W to, że jesteśmy zdolni do rzeczy wielkich i wiekopomnych. Jeśli tylko znajdą się ludzie na tyle odważni i twardzi, aby przekuć swoje marzenia w rzeczywistość przeciwstawiając się głosom sceptyków, organom władzy i niepowodzeniom, a często także i własnym słabościom. Podsumowując, jeśli jeszcze nie widzieliście tego filmu, to nie pozostaje Wam nic innego, jak rzucić wszystko i nadrobić zaległości. Jest naprawdę bardzo nikłe prawdopodobieństwo, że zakończycie ten seans rozczarowani!


Moja ocena 9.5/10

czwartek, 28 maja 2015

[131] Książka: "Kisielewscy: Jan August, Zygmunt, Stefan, Wacek" - Mariusz Urbanek (2006)

Dzisiejsza książka to, po raz trzeci w ostatnim czasie biografia autorstwa Mariusza Urbanka, tym razem, podobnie jak ta pierwsza, zbiorowa, ponieważ pisarz wziął na warsztat rodzinę Kisielewskich, która w przeciwieństwie do poprzednio opisywanego Jerzego Waldorfa, powinna być troszkę lepiej znana wszystkim czytaczom, a przynajmniej jeden z jej członków. Co o niej sądzę? Zapraszam na recenzję!

Zacznę może od tego, że Urbanek po raz kolejny świetnie portretuje czas, miejsce i ludzi, w których i między którymi przyszło żyć bohaterom jego książek. I oprócz rzetelnie napisanych, pełnych ciekawych historii, cytatów, anegdot życiorysów dostajemy również, że użyję tutaj takiego stwierdzenia, korepetycje z historii. 

Jednak najważniejsi pozostają postacie pierwszoplanowe, w tym przypadku Kisielewscy. Autor rozpoczyna dość dawno, ponieważ od sportretowania Augusta - ojca Jana Augusta (starszy brat) oraz Zygmunta (młodszy brat), który miał spory wpływ na to jak potoczyły się dalsze losy jego dzieci (akurat tych dwóch z trzeciej żony, ponieważ wszystkich miał łącznie dziewiętnaścioro, z czego jedenaścioro przeżyło).

Jeśli chodzi o charakterystykę postaci zaprezentowanych w książce, oddam na chwilę głos Urbankowi, bo wydaje mi się, że jego słowa będą tutaj najlepszą rekomendacją z kim mamy do czynienia:

"Jan August, Zygmunt, Stefan, Wacek... (...).
O pierwszym pisano "najbłyskotliwszy meteor polskiego teatru". Zanim oszalał, napisał właściwie tylko dwie sztuki, po których okrzyknięto go geniuszem; trzecia powstała po skróceniu pierwszej, czwarta nie trafiła nawet na deski teatrów. Cała reszta - nawet to, że był współzałożycielem i pierwszym dyrektorem legendarnego Zielonego Balonika - była tylko mniej ważnym dodatkiem. Ale i tak wszedł do historii polskiego dramatu. Nikt lepiej niż on nie opisał tej szczególnej formacji artystyczno-intelektualnej, jaką była krakowska cyganeria końca XIX wieku.
Drugi, młodszy brat pierwszego, przez całe życie musiał walczyć z opinią mniej utalentowanego. Mimo kilku powieści i paru tomów opowiadań nie udało mu się. W dodatku za najlepszą uznano książkę, w której opisał dzieciństwo swoje i brata. Dopiero po latach doceniono, jak precyzyjnie odbija się w jego powieściach obraz Polski trwającej w beznadziejnym oczekiwaniu na wolność, w której nadejście coraz mniej osób wierzy.
Trzeci ukończył konserwatorium i całe życie komponował muzykę symfoniczną. Oprócz tego pisał. Leopold Tyrmand uznał, że jego pieśni i suity mogą istnieć lub nie, jest mu to obojętne... i zdaje się całemu światu też. Jeśli natomiast Stefan coś napisze, to ma się wrażenie, że w świecie czegoś zabrakłoby, gdyby to właśnie napisane nie zostało. Kiedyś bez jego felietonów trudno byłoby wytrzymać absurdy PRL, dziś bez jego publicystyki jeszcze trudniej byłoby zrozumieć twór, jakim była ludowa Polska.
Czwarty uważany był za wielki talent pianistyczny. Został artystą variétés i wraz ze swoim partnerem zrobił tak naprawdę jedyną w okresie PRL prawdziwą karierę na zachodzie Europy. Wybrał muzykę rozrywkową, bo nie bardzo lubił "marnować" czas w sali prób. Choć najbardziej pasjonowała go polityka. Powtarzał, że przed nim był już jeden pianista, który został premierem wolnej Rzeczypospolitej. On będzie następnym po Ignacym Janie Paderewskim. Ale nie doczekał rewolucji 1989 roku."

Z tego fragmentu nie dowiemy się, że Jan August był wielkim megalomanem, który już w bardzo młodym wieku zasmakował sławy (miał lat niespełna 20 kiedy jego talent eksplodował), która zepsuła go na resztę życia. Krytykował wszystko co nie wyszło spod jego ręki i do końca życia był zagorzałym przeciwnikiem twórczości Georga Bernarda Shawa. Nie dowiemy się również tego, że Stefan Kisielewski zwany Kisielem był wielkim przyjacielem Czesława Miłosza, z którym na gali noblowskiej toczył pamiętny pojedynek na miny, oraz lubił powiedzieć każdemu prawdę prosto w oczy. Ani też tego, że Wacek (KLIK) za wielką wygraną w ruletkę zamiast kupić swojej dziewczynie nowe Porsche przywiózł jej apaszkę, bo akurat salon był zamknięty a kasyno wciąż otwarte. Książka natomiast jest pełna tego typu historii. Z nich wszystkich najmniej ciekawą, choć nie całkiem nieciekawą, wydaje się ta dotycząca Zygmunta, jednak i jego postać została opisana bardzo solidnie i nie po macoszemu.

Miłosz vs. Kisiel; Sztokholm, 1980

Podsumowując, dochodzę do wniosku, że zdecydowanie bardziej podobają mi się tzw. biografie zbiorowe autorstwa Urbanka (tak było z genialnymi lwowskimi matematykami i tak jest z Kisielewskimi), choć może to wynikać po prostu z faktu, że te postaci, jak i ich postawa życiowa i osiągnięcia, bardziej przykuły moją uwagę. W opozycji do nich stoją dwie jednostkowe biografie dotyczące życia Jerzego Waldorffa, i chyba również Władysława Broniewskiego, choć to się może jeszcze zmienić bo jestem dopiero na około 20% książki. Nie zmienia się tylko jedno, dobry, lekki styl autora i przystępne oraz wystarczająco obszerne doprecyzowywanie zjawisk i kontekstów związanych z omawianymi postaciami. Książka ta utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie "skończę" z Urbankiem dopóki nie przeczytam wszystkich, moim zdaniem, najciekawszych biografii jego autorstwa, a jest ich jeszcze kilka, chociażby wspomniany tu Broniewski, ale także m.in. Tuwim, Brzechwa i Tyrmand. 

Moja ocena 7.5/10


P.S. Dziś miałem mały remont na blogu (pojawił się nowy kolor "ścian", troszkę inna czcionka i układ "dodatków"), bo wyszedłem z założenia, że poprzednia szata graficzna już mi się troszkę opatrzyła, jednak nie chciałem również się za bardzo od niej oddalić stąd też takie salomonowe rozwiązanie ;) Uprzedzając pytania, od razu na wstępie powiem, że książki są moje. Fotografia też. Ci bardziej spostrzegawczy dostrzegą na pewno kilka ciekawostek ;)

poniedziałek, 25 maja 2015

[130] Książka: "Waldorff. Ostatni baron Peerelu" - Mariusz Urbanek (2008)

Ostatnio było o filmach, więc teraz przyszła kolej na książkę, a jak wiedzą dobrze Ci, którzy zaglądają tutaj regularnie, mam tendencje do seryjnego czytania autorów, których książki mi się spodobały. W tym przypadku nie jest inaczej i choć nie jest to seria sensu stricto, to jednak kolejna biografia pióra tego samego autora. Tym razem Urbanek (wcześniej pisałem o jego książce Genialni. Lwowska szkoła matematyczna) postanowił przybliżyć swoim czytelnikom postać Jerzego Waldorffa.

Jerzy Waldorff był osobą, której nikomu chyba nie trzeba przedstawiać. Wielki propagator muzyki klasycznej, felietonista, krytyk muzyczny, społecznik odpowiedzialny za takie projekty, jak stworzenie muzeum Karola Szymanowskiego (którego muzykę jak i samego jej twórcę, wielbił bezgranicznie), a także coroczna kwesta na rzecz odbudowy cmentarza powązkowskiego. To oczywiście tylko niewielki wycinek z bogatego i długiego - bądź co bądź - życia (zmarł w wieku 89 lat) "Ostatniego barona Peerelu". 

Urbanek przedstawia nam opisywaną postać w różnych barwach, nie stara się go w żaden sposób wybielić czy gloryfikować. Wspomina o tym, że Waldorff lubił brylować w towarzystwie, często uważając się za osobę znamienitszą niż był w rzeczywistości (szczególnie w początkach swojej kariery), która potrafiła się obrazić jeśli ktoś nie okazał jej należytego (w jego mniemaniu) szacunku lub zachwytu nad aktualnie stworzonym dziełem (Waldorff był autorem ponad 20 książek, najbardziej znane to: Sekrety Polihymnii - rzecz o instrumentach muzycznych, Sztuka pod dyktaturą - książka która prześladowała go do końca życia, w której piał zachwyty nad włoskim faszyzmem, Ciach go smykiem - zbiór felietonów publikowanych na łamach tygodnika "Świt" w latach 1957-1969, Fidrek - powieść na poły biograficzna, Słowo o Kisielu - wspomnienia o długoletnim przyjacielu Stefanie Kisielewskim, w której, jak to u Waldorffa było więcej jego samego niż osoby, o której pisał), czego ofiarą była na przykład Zofia Kucówna, która nieopacznie powiedział kiedyś Waldorffowi: "Jerzy, dziękuje za książeczkę...", na którą to "książeczkę" Waldorff zareagował w taki sposób, że Kucówna pomyślała, iż to na pewno koniec przyjaźni. W książce wspomina także o homoseksualizmie autora Fidreka przy okazji przybliżając również postać jego wieloletniego partnera, z którym był aż do śmierci - tancerza Mieczysława Jankowskiego, do czego jednak za życia nigdy publicznie się nie przyznał, choć była to raczej tajemnica poliszynela twierdząc, że Miecio jest jego ciotecznym bratem.

W trakcie lektury dowiemy się wiele na temat tego jaki był wkład Waldorffa w działalność konspiracyjną oraz organizatorską i propagatorską (chodzi tu głównie o koncerty, które odbywały się w warszawskich kawiarniach w czasie okupacji) podczas drugiej wojny światowej, a także dlaczego nie chciano mu odprawić mszy pogrzebowej w żadnym z warszawskich kościołów. Jaki był jego wkład w powstanie pierwszej książki z wojennymi wspomnieniami Władysława Szpilmana (pierwotnie noszącą tytuł Śmierć miasta, którą dziś możemy czytać jako Pianistę) i dlaczego później jego nazwisko zostało całkowicie z niej wykreślone. Kim był Puzon oraz wielu, wielu innych historii i anegdot z życia "Ostatniego barona Peerelu".

Jednak z przykrością muszę przyznać, że choć styl Urbanka jest równie lekki i przyjemny dla czytelnika jak w uprzednio czytanej przeze mnie książce, to jednak osoba wielkiego społecznika jakim był Jerzy Waldorff nie zachwyciła i nie zainteresowała mnie na tyle mocno, abym mógł napisać, że jego biografia pochłonęła mnie bez reszty. Owszem, jest dobra, ale to wszystko. Prawdopodobnie o wiele lepiej przyjmą ją ludzie żywo zainteresowani postacią Waldorffa.

Moja ocena 6/10

czwartek, 21 maja 2015

[120-123] Filmowy Flesz #18: "Wkręceni 2" (2014); "Fotograf" (2014); "Haker / Blackhat" (2015); "Jeziorak" (2014)

Kilka dni mnie nie było, ale jakoś tak wyszło, że nie za bardzo było o czym pisać, a jak już się uzbierało, to aż na Filmowego Flesza, bo filmów sporo, a tak naprawdę żaden z nich nie zasługuje na pojedynczą recenzję (no może z wyjątkiem jednego, ale...). Dziś 18 odsłona cyklu, w której stosunek filmów polskich do amerykańskich wynosi 3/1. Zapraszam!

Wkręceni 2
Zacznę może od najgorszego filmu w tym zestawieniu. Filmu, który w ogóle nie powinien powstać, czyli od Wkręconych 2 Piotra Wereśniaka. Tak jak wspomniałem, dla mnie ten film jest totalnym nieporozumieniem. I nie chodzi o to, że jest słaby. Jest niepotrzebny. W sumie trochę mnie dziwi jak spod ręki tej samej osoby mogą wychodzić filmy ponadczasowe (scenariusz do Kilera) i całkiem przyzwoite (reżyseria Zróbmy sobie wnuka, scenariusz Zakochani, Pan Tadeusz), ale też gnioty wręcz nie do opisania (Wkręceni, Stacja, serial Agentki). No i teraz to - kasztan starający się płynąć na fali popularności Piotra Domagały, jak bobek w gęstej magmie szamba. Naprawdę, jest to twór dziwny, oglądany przeze mnie bez skupienia (bo i na takowe nie zasłużył), z którego wynika, że powinna być to raczej jakaś monodrama, spektakl jednego aktora, bo wszyscy inni są mało ważni, niepotrzebni lub wręcz całkowicie zbędni. Niestety, Domagała (grający w tym czymś dwie role) chyba troszkę przecenia swoje możliwości i percepcyjną wytrzymałość widzów, która, przynajmniej obecnie, przypomina zachwyt nad jego kreacjami. Z jednego wywiadu, który z nim przejrzałem (czytanie to za dużo powiedziane) wynikało, że chce być zaszufladkowany jako aktor komediowy. Fajnie, jednak żeby tak się stało, albo żeby nie stało się tak jak z Czarkiem Pazurą, musi zdecydowanie bardziej urozmaicić i wzbogacić swój aktorski warsztat, ponieważ ja widzę dokładnie tę samą postać za każdym razem, kiedy on jest na ekranie (od momentu premiery Wkręconych). Jeśli czegoś nie zmieni, to wieszczę, że ludziom szybko się odbeknie tym jego gagiem i zamiast śmiechu będą jedynie pobrudzone ubrania. Jednak to tylko prognoza, mogę nie mieć racji wszak żyję w kraju, w którym nic nie jest pewne (poza tym, że KLIK). O samym filmie nic nie napiszę, bo wydaje mi się, że to by był zbyt duży zaszczyt dla takiego kasztana.

Ten film jest tak potrzebny, jak normalnemu chłopu takie spodnie


Moja ocena 1/10

Haker
Bardzo lubię Michaela Manna. Kropka. Jego filmy są mocne, męskie. Prezentują silnych bohaterów, którzy uparcie i wytrwale, mimo przeciwności losu dążą do swojego celu, często używając środków dalekich od perswazji słownej. Tak było w Złodzieju, Miami Vice, Zakładniku, Informatorze, Gorączce i pewnie w wielu filmach, których jeszcze nie oglądałem. Jednak Haker jest inny. Jest przede wszystkim dziwny. Jest czymś co miało być thrillerem, sensacją, filmem o cyberprzestępczości, a wyszedł twór o hakerze, który przypomina z wyglądu nordyckiego boga piorunów, a jego zdolności przystosowania się do sytuacji nie powstydziliby się agenci SAS czy innego Mosadu. Potrafi podkraść się cicho jak rosomak i wbić facetowi śrubokręt w oko z precyzja szkolonego przez lata zabójcy Stasi. Samej klawiatury, która tutaj powinna być najważniejsza używa sporadycznie i wcale nie wydaje się ona aż taka ważka. Film jest dość jasny. Nie ma tutaj żadnych nieścisłości ani zawiłości fabuły, które mogą wprawiać nas w osłupienie lub konsternację. Z tym jest wszystko w porządku. Nie zawodzą też sceny pojedynków, czy to na broń palną czy też wręcz, które u Manna zawsze są surowe i bardzo realne, jednak to wszystko się jakoś razem nie komponuje w jedną spójną całość. Także wątek miłosny pojawia się jakoś znikąd, bez żadnych podstaw, jest dość naciągany i, co tu dużo mówić, sztuczny po prostu. Tym co mogłoby ten film uratować to solidniejsze wytłumaczenie skąd nasz bohater haker posiada takie zdolności do walki i szeroko pojętego zabijania. Bez tego trudno jest przełknąć tę historię. Mann chciał iść z duchem czasu. Zrobić film o nowym rodzaju przemocy - cyberprzestępczości. Jednak chyba zbyt mocno siedzi jeszcze w mocnym kinie poprzednich dekad, gdzie jeśli pojawiał się komputer to służył raczej do tego, żeby uderzyć nim przeciwnika. Tutaj, mimo tytułu czujemy, że jest podobnie. Szkoda.
Bardzo ładny gość od IT... czy jednak aby nie za ładny?


Moja ocena 4/10

Fotograf
Na film Waldemara Krzystka czekałem z wielkimi nadziejami na ciekawe i wciągające kino. Sama historia - genialna i bardzo obiecująca. W Rosji od wielu lat działa seryjny morderca zostawiający przy swoich ofiarach numerki, jak czynią to policyjni fotografowie. Nikt nie wie jak wygląda, aż do momentu, kiedy przez czysty przypadek nieświadoma tego z kim ma do czynienia rozmawia z nim pewna milicjantka będąca święcie przekonana, że jest to psychiatra, z którym była umówiona na konsultację (Fotograf chwilę wcześniej zabił psychiatrę). Po tym zajściu Natasza - bo tak nazywa się nasza główna bohaterka - zostaje zwerbowana przez majora Lebiadkina (Alexandr Baluev) do specjalnej grupy poszukującej od wielu lat Fotografa. Po pewnym czasie okazuje się, że mordercą jest zbiegły ze szpitala psychiatrycznego Kola Sokołow, którego historię poznajemy wraz z szukającymi go milicjantami. W tym miejscu pojawiają się retrospekcje, które cofają nas do Legnicy lat 70., kiedy to w związku z koncentracją jednostek wojskowych i struktur dowódczych była nazywana Małą Moskwą. Tam poznajemy małego Kolę zanim jeszcze trafił do tzw psychużki, czyli domu wariatów, kiedy to był największą przeszkodą stojącą na drodze swoich rodziców do większej kariery. W jaki sposób Kola przeszkadzał rodzicom i co stało się później zobaczcie sami, nie chcę być tym, który zepsuje zabawę, jednak ostrzegam, że historia ta nie została wygrana dostatecznie mocno i tak dobrze, jak na to pozwalał jej potencjał. Pierwsze co rzuca się w oczy to sposób realizacji, który bardziej przypomina rekonstrukcje Wołoszańskiego lub teatr niż kinowy film. Także fakt, że przez większość czasu akcja dzieje się w Moskwie sprawia, że trzeba czytać napisy (nie myślę, że jest to złe, ale włączając polski film nie byłem na to przygotowany, więc Was również przed tym przestrzegam). Również trochę sztuczne aktorstwo głównej postaci kobiecej, wspomnianej Nataszy (Tatyana Arntgolts) nie pozwalało w pełni rozkoszować się opowiadaną historią. Reszta aktorów, w tym kilku naszych rodaków (m.in. Sonia Bohosiewicz, Tomasz Kot, Adam Woronowicz) poradziło sobie troszkę lepiej, choć też bez fajerwerków. Jednak najgorsze były niedopowiedzenia w rozwiązaniu historii. Niby wiemy co się stało, ale nie do końca. Niby wiemy dlaczego, ale nie do końca. I taki był właśnie cały ten film, niby dobry, ale nie do końca...

Taki kadr jaki film... słaby


Moja ocena 4/10

Jeziorak
Wreszcie przyszła kolej na film, o którym można napisać więcej dobrego niż złego, ponieważ Jeziorak, to bardzo przyzwoity (i chyba pierwszy) polski kryminał z kobietą-śledczym na pierwszym planie (jeśli nie, to mnie poprawcie). Historia biegnie dwutorowo - jedną sprawą jest zaginięcie dwóch policjantów (jeden z zganionych był konkubentem głównej bohaterki); druga to znalezione w łódce przy brzegu zwłok młodej dziewczyny. Nad sprawą pracuje podkomisarz Izabela Dereń (Jowita Budnik), której do pomocy - jest ona wszak w błogosławionym stanie (przypomina Wam się Fargo może?) - przydzielony zostaje aspirant Wojciech Marzec (chyba pierwsza poważniejsza rola Sebastiana Fabijańskiego poza serialem, jednak nie pamiętam kogo grał w Pod mocnym aniołem a Miasta 44 nie oglądałem). Razem starają się rozwikłać tę ponurą zagadkę, która wraz z odpowiedziami kto i dlaczego zabił przyniesie kolejne trupy oraz zaskakujące fakty z przeszłości głównej bohaterki. Wojciech Otłowski (odpowiedzialny za reżyserię i scenariusz) poradził sobie z tą historią naprawdę dobrze. Wszystko wydaje się prawdopodobne, fabuła nie jest naciągana, aktorzy grają poprawnie (są oczywiście wyjątki, np. Michał Żurawski, ale ja go nie trawię, więc to może stąd ta ocena), a niektórzy nawet bardzo dobrze (Simlat, Budnik oboje oszczędnie, ale bardzo wyraziście), a sam film ma bardzo ciekawy mroczny nastrój, który dodatkowo pogłębia umiejscowienie akcji - małe miejscowości otoczone lasami, bagnami, pełne opuszczonych poza sezonem ośrodków wypoczynkowych i pensjonatów. Jeziorak, to jeden z lepszych polskich dramatów kryminalnych, które oglądałem na przestrzeni wielu ostatnich lat. Jest to również film, który niesamowicie miło mnie zaskoczył, ponieważ nie spodziewałem się po nim wiele, a otrzymałem kawał bardzo solidnej produkcji (jest to w tym aspekcie całkowite przeciwieństwo Fotografa, który zupełnie mnie rozczarował). To również wspaniała przeciwwaga dla gniotów typu Wkręceni 2! Oby więcej takich filmów powstawało w naszym kraju.

Budnik do kanonicznej piękności zaliczyć nie można i to jest fajne, że reżyser nie próbuje grać seksapilem bohaterki, gdyż nie o to w tym filmie chodzi.


Moja ocena 7+/10

sobota, 16 maja 2015

[129] Książka: "Genialni. Lwowska szkoła matematyczna" - Marusz Urbanek (2014)

W związku z tym, że przeczytałem już wszystkie książki Kerra jakie mieścił mój domowy księgozbiór, przyszła pora na małą odskocznię od kryminalnych fabuł. I, jak pewnie większość z Was zauważy, odskocznię dość daleką, ponieważ nie dość, że w świat literatury non fiction to jeszcze przedstawiający ludzi zajmujących się, czymś co dla większości z nas jest na pewnym poziomie zaawansowania po prostu niezrozumiałe, a mianowicie matematyką. Książkę Urbanka Genialni. Lwowska szkoła matematyczna zauważyłem już jakiś czas temu jednak moje skąpstwo i temat jaki poruszała wciąż nie pozwalały mi jej posiąść. Jednak niedawno pojawiła się w jednej z księgarni internetowych w tak przystępnej cenie, że nie było wyjścia - musiałem ją mieć. Z czystym sercem mogę stwierdzić, że było to jedno z lepiej wydanych dziesięciu złotych w moim życiu. Dlaczego? Zapraszam do lektury!

Gdybym nie chciałb się rozpisywać, mógłbym tę książkę określić jednym słowem - G E N I A L N A - i wcale nie uważam, że jest to przesada. Jednak temu tomowi należy się głębsza i dokładniejsza notka. Zaczynając od oczekiwań, to zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Czy będzie to książka o matematykach, czy też o matematyce. Przerażała mnie myśl, że to drugie i zupełnie nic z niej nie zrozumiem. Jednak moje obawy okazały się płonne. Autor we wstępie przedstawił bardzo sugestywne i rzeczowe biogramy najważniejszych bohaterów swojej historii, które wskazywały na to, że były to osoby nieprzeciętne tak pod względem umysłu jak i osobowości. Tymi postaciami byli najsławetniejsi polscy  (a w niektórych przypadkach również światowi) matematycy, w skład których wchodzą:

"STEFAN BANACH był nieślubnym dzieckiem niepiśmiennej służącej i rekruta c.k. armii, wychowankiem praczki. Został profesorem, choć zaliczył tylko dwa lata studiów. Nie przejmował się konwenansami, pasjonował plebejską piłką nożną, wydawał więcej, niż zarabiał. Za kołnierz nie wylewał, od uniwersyteckiej katedry wolał dworcowy bar, a niektórzy uważali go wręcz za alkoholika.
HUGO STEINHAUS, jedyny syn zamożnego dyrektora towarzystwa Kredytowego, kształcony w Getyndze, w PRL w rubryce pochodzenie pisał „arystokracja plus burżuazja”. Nie pił i nie lubił, kiedy inni pili. Z krawatem się nie rozstawał, w rachunkach był więcej niż skrupulatny. Językowy purysta, uważał, że słowo „problem” nie istnieje, są wyłącznie „problematy”. A doktorantowi, który, przedstawiając się, podał nazwisko przed imieniem, gotów był złamać karierę.
STANISŁAW ULAM miał zostać adwokatem jak ojciec albo architektem jak dziadek. Ale wolał patrzeć w gwiazdy i czytać fantastyczno-naukowe powieści Juliusza Verne’a. Był chodzącym w chmurach marzycielem, któremu przyszło budować w Los Alamos bomby atomowe zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki. A potem rozpoczął prace nad skonstruowaniem jeszcze straszniejszej bomby wodorowej, którą chciał zapewnić światu pokój.
STANISŁAW MAZUR, potomek statecznego właściciela cukierni, był komunistą, który wierzył, że komunizm to najlepszy na świecie ustrój, ale nie chciał korzystać z przywilejów, jakie mu oferował. Słynął z poczucia humoru, błyskawicznego refleksu i niechęci do publikowania nawet najbardziej odkrywczych prac. Poza tym szybko się nudził i nie radził sobie nawet z prostymi rachunkami podczas zakupów w kiosku Ruchu.
W świecie zwykłych ludzi raczej by się nie spotkali, a jeśli nawet, to minęliby się obojętnie. W świecie matematyki stworzyli legendę, choć zetknął ich przypadek. Steinhaus usłyszał, jak ktoś na krakowskich Plantach dyskutuje o całce Lebesgue’a. Tym kimś był Banach.
Przez wiele lat spotykali się przy marmurowym stoliku kawiarni Szkockiej we Lwowie, by rozmawiać o matematyce. Nazwano to Lwowską Szkołą Matematyczną. Pozostał po tych spotkaniach zwykły zeszyt w kratkę z zadaniami, których nie rozwiązano do dziś, i prace, będące fundamentem kilku dziedzin matematyki.
Przeszli do historii nauki i do anegdoty. Tam, gdzie trafiają tylko genialni."

W tym miejscu pozwoliłem sobie na dość obszerny cytat, jednak wydaje mi się on na tyle obrazowy, że powinien albo zachęcić, albo jednoznacznie zniechęcić do czytania tej historii. I tak, jak wspomniałem, tych czterech panów to ci najwięksi, najlepsi, najważniejsi. Jednak Lwowską szkołę matematyczną tworzyło zdecydowanie więcej nazwisk. Dla każdego z nich znalazło się miejsce na kartach tej książki. 

Urbanek opisuje lata ich świetności i największej zawodowej i intelektualnej działalności, jednak nie pomija również spraw całkiem z matematyką niezwiązanych. Tego jak sobie radzili podczas wojny oraz po wojnie, w nowym ustroju, który zapanował w Polsce. 

Wiele anegdot, niesamowitych historii połączonych z lekkim stylem i arcyciekawą tematyką sprawiają, że od tej książki praktycznie nie można się oderwać. I co najważniejsze, zrozumie ja każdy, nawet taki matematyczny ignorant jak ja. Myślę, że jeśli chcecie poznać losy jednych z najznamienitszych polskich matematyków, którzy mieli wkład w światową  naukę, to ta książka jest dla Was. Ja, po raz drugi w historii istnienia tego bloga, z czystym sercem daje książce najwyższą notę z możliwych.

"Lwów, 17 lipca 1935 roku, środa, kawiarnia Szkocka
Przy marmurowych blatach niewielkich kawiarnianych stolików siedzi grupa elegancko ubranych mężczyzn. Garnitury, dobrze dobrane krawaty, nierzadko kamizelki, tylko jeden ma koszulę z krótkim rękawem i jest bez krawata. Środek lata, więc nie mają płaszczy, kapelusze odłożyli na półki albo wolne krzesła obok. Mężczyźni przyzwyczaili się już, że na blatach stolików nie ma miejsca na zbędne przedmioty, bo w każdej chwili mogą posłużyć jako tablica. Ktoś nagle zacznie chemicznym ołówkiem pisać na blacie ciągi liczb i symboli, które nikomu więcej w kawiarni nic nie powiedzą. Wtedy nic nie może mu przeszkadzać."

Moja ocena 10/10!

środa, 13 maja 2015

[119] Film: "Kingsman Tajne Służby / The Secret Service" (2014)

Lubicie stare Bondy? Takie maksymalnie do końca lat 80.? Gdzie to pojawiali się jeszcze starzy, dobrzy maniacy - tzw. wielkie zbrodnicze umysły, które chciały zapanować nad światem lub chociażby zdobyć ogromną władzę? Fanatycy pokroju Dra No, Ernsta Stavro Blofelda, Emilia Largi, Aurica Goldfingera czy Francisco Scaramangi. W nowszych odsłonach ten klimat jakby uleciał. Bondy stały się bardziej realistyczne, dżentelmeni mniej dżentelmeńscy, a cała otoczka mniej fantazyjna i naszpikowana zabawkami niż kiedyś. Kingsman. Tajne Służby sięga do korzeni!

Ale wróćmy jeszcze na chwilę do poprzedniego wątku. Mnie to zupełnie nie przeszkadza jak wyewoluowały historie o Bondzie i sama jego postać, jednakże z niegdysiejszych filmów czysto rozrywkowych (sensacja, akcja) te dzisiejsze stały się częstokroć poważnymi dramatami. I w sumie trochę brakuje w tych nowych przygodach takiego oddechu, lekkości, czasami nawet śmieszności i niedorzeczności. Na szczęście Kingsman... ma te wszystkie elementy i przed Spectre wydaje się fajnym urozmaiceniem, a na pewno ciekawą i sprawiającą dużo frajdy odskocznią od poważniejszego kina "szpiegowskiego".

A oto, co powinna zawierać dobrze wyposażona szafa prawdziwego dżentelmena

Nie wiem czy to tylko moje odczucie, ale wydaje mi się, że Vaughn jawnie igra z konwencją i bez skrępowania puszcza oczko do widza, że wszystko na co patrzy jest czystą rozrywką w starym, dobrym stylu. Nikt nie napina się na poważność i nie uderza moralizatorskie tony (choć sam temat wyłaniający się spod strzałów, kopnięć i rozlanej ludzkiej krwi jest dość aktualny). Najlepiej jest to widoczne podczas rozmowy Harry'ego Harta vel Galahada vel Devere'a (Colin Firth) z Valentine'em (Samuel L. Jackson): 
"Valentine: - Lubi pan filmy szpiegowskie panie Devere?
Devere: - Współczesne są zbyt poważne jak na mój gust... ale te stare... Cudowne. Nie ma to jak naciągana fabuła.
V.: - Najstarsze filmy szpiegowskie. Jako dzieciak marzyłem o takiej pracy. Szpieg-dżentelmen.
D.: - Sądzę, że o jakości starych Bondów przesądzał czarny charakter. Będąc dzieckiem widziałem się w roli uroczego megalomaniaka. 
V.: - Co za szkoda, że obaj musieliśmy dorosnąć."

Panowie tak jak powiedzieli, tak zrobili, tylko w trakcie dorastania zamienili się miejscami. Valentine wyrósł na egocentrycznego megalomaniaka z wadą wymowy, a "pan Devere" został szpiegiem-dżentelmenem. 

Zastanawia mnie co by się stało, gdyby to Colin Firth zamiast Daniela Craiga został nowym Bondem...

Co ciekawe w filmie tym są zachowane wszystkie schematy ze starych Bondów. Mamy szalony plan, wymyślony przez wspomnianego maniaka. Mamy niszowego naukowca, który zostaje zrozumiany przez maniaka i później wykonuje już jego polecenia. A także wiernego ochroniarza w roli pięknej Azjatki z mieczami (ciężko to wyjaśnić, trzeba zobaczyć) zamiast stóp (taka jeszcze bardziej śmiercionośna wersja Pistoriusa). Mamy dżentelmenów - nienagannie ubranych panów, zachowujących wszelkie maniery klasy wyższej, z szeroką wiedzą na temat tego co dobre na tym świecie (tym razem zamiast szampana panowie piją whisky, dokładnie Dalmore rocznik '62) oraz walki wręcz, jak i broni palnej. Jest też szef organizacji szpiegowskiej Artur (Michael Cain) oraz nadworny złota rączka (Mark Strong). To czego nie ma, to kobieta, a przynajmniej jej postać nie jest tutaj tak rozbudowana fabularnie, jak miało to miejsce w pierwowzorach, do których Vaughn nawiązuje. No i jeszcze młody uczeń (Taron Egerton), który "wprawia się do zawodu", a w konsekwencji to on będzie musiał uratować świat (za co zresztą będzie go czekać zaskakująca nagroda - kto widział, ten wie jaka). 

Tutaj mała podpowiedź co może być nagrodą

Swoją drogą całkiem zmyślnie została również przemyślana cała otoczka tej tajnej organizacji, w której przywódca to wspomniany Artur (jak Król Artur), a pseudonimy członków pokrywają się z imionami jego najdzielniejszych rycerzy i nadwornego maga, a cała organizacja działa pod przykrywką ekskluzywnego zakładu krawieckiego o nazwie Kingsman co w tłumaczeniu jak wiemy daje ludzie króla (albo człowiek króla). 

Bucik prawie taki jaki miała Rosa Klebb w Pozdrowieniach z Rosji

Jedynym mankamentem (oczywiście w moim odczuciu) jest postać jaką kreuje Samuel L. Jackson, która zdecydowanie nie przypadał mi do gustu. To już wolę go jako Nicka Fury'ego. 

Hmm... no nie... jednak jakoś nie...


Podsumowując, Kingsman. Tajne Służby to naprawdę kawał dobrej rozrywki, w której, co ciekawe, wszystko trzyma się kupy. Do tego dochodzą świetne kreacje aktorskie - oczywiście jak na wymogi tego typu produkcji - oraz rewelacyjna muzyka. Moim zdaniem dla fanów starego Bonda jest to seans nie do przegapienia. Zdecydowanie polecam!

Moja ocena 9/10


wtorek, 12 maja 2015

[128] Książka: "Miłość i śmierć w Pradze" - Philip Kerr (pol. wyd. 2015)

Nie znudził Wam się jeszcze Kerr? Bo mnie jakoś nie :) Po wpadce z Przewrotnym planem i nie za specjalnym Niemieckim requiem postanowiłem dać mu jeszcze jedna szansę i powróciłem do cyklu o Bernardzie (albo Bernhardzie, bo raz piszą tak, a raz inaczej :|) Guntherze. Z tą jednak różnicą, że tym razem wybrałem trochę nowszą, bo wydaną w 2011 roku książkę. Jak wrażenia? Zapraszam na recenzję!

Na wstępie chciałbym jednak zwrócić uwagę na dziwny sposób w jaki do tej serii podchodzą polscy wydawcy. Prague Fatale, bo taki tytuł nosi książka w oryginale jest pod względem dat publikacji dopiero 8 częścią przygód Gunthera, jednak w Polsce ukazała się tuż po Berlin Noir, czyli jako 4. Jest jednak na to dość sensowne wytłumaczenie - akcja tej części ma miejsce w roku 1941, czyli chronologicznie najwcześniej z tzw. drugiej tury cyklu (prawie, ale nie czas i miejsce na tak dokładne dywagacje na ten temat). Aczkolwiek ostatnią do tej pory przetłumaczoną powieścią z tej serii jest Był pan w Smoleńsku, kapitanie?, której akcja rozgrywa się w roku 1943 i jest wydana jako 9, jednak jeśli byśmy spojrzeli na to z punktu widzenia chronologii wydarzeń, to w roku 1942 dzieje się część 10 pt.: The Lady From Zagreb, która biorąc pod uwagę zasadę chronologii wydarzeń powinna się ukazać wcześniej. No ale kto zrozumie polskiego wydawcę xD

Po tej mało istotnej dygresji pora wreszcie przejść do opisu samej książki i jej krótkiej recenzji. W tym przypadku, tak jak już wspomniałem, jest rok 1941. Faszyści prowadzą szeroko zakrojone działania wojenne co sprawia, że zwykli szarzy obywatele muszą zapomnieć o porządnych porcjach żywnościowych, nie wspominając już o używkach takich jak piwo czy papierosy. Z punktu widzenia czytelnika mieszkającego w kraju, którego mieszkańcy podczas wojny "sporo wycierpieli" ze strony niemieckich najeźdźców, troszkę dziwnie się czytało jaki to tragiczny los spotkał pozostawionych w kraju cywilnych obywateli. Ale to był sam wstęp, autor widocznie chciał stworzyć odpowiedni nastrój i pokazać, że również obywatelom niemieckim niepopierającym Hitlera ciężko się żyło w tamtym czasie. 

Natomiast jeśli chodzi o prezentowane wydarzenia, to cała intryga była podzielona na dwie części, żeby przedziwnym trafem zbiec się na samym końcu w jedną, zaskakującą całość. Na początku berlińskie Kripo znajduje zamordowanego na peronie Holendra. Kolejne ciało należy do nieznanego im Czecha. Jest jeszcze dziewczyna, którą jak dzielny Percival Gunther dzień wcześniej uratował spod noża czeskiego nieboszczyka i wyjazd do Pragi, gdzie Reinhard Heydrich - niedawno mianowany nowy protektor Czechosłowacji - zleca Guntherowi ochronę jego osoby i wyśledzenie, kto próbuje go zabić. Jednak już następnego dnia zamordowany zostaje nie Recihprotektor, lecz jeden z jego adiutantów. Co ciekawe jego zwłoki znajdują się w zamkniętym pokoju, w którym ani widu narzędzia zbrodnia. Zagadka jakby skrojona dla Poirota. Jednak jej rozwiązaniem będzie musiał się zająć nasz nieboraczek Bernie, a to co odkryje zaskoczy nawet jego samego.  

Tak w telegraficznym skrócie wygląda zarys fabuły, który jest całkiem fajnie pomyślany i, jak to zwykle bywa u Kerra, zmyślnie wkomponowany w realne wydarzenia. Do tego dochodzi jeszcze afera szpiegowska i jak wskazuje nam tytuł fatalne zauroczenie. Ale czy tym razem Kerr poradził sobie z zawiłością skonstruowanej przez siebie intrygi? Myślę, że jak najbardziej tak. Książka wciąga umiarkowanie od pierwszych stron, natomiast po przenosinach do Pragi już z całym impetem, a historia opowiadana z perspektywy późniejszego czasu (to są jakby wspomnienia Gunthera, który dokładnie wie jakie były konsekwencje tych wydarzeń i co się stało z poszczególnymi aktorami tego spektaklu) jest jeszcze ciekawsze i już od początku wprowadza atmosferę niepokoju. Dodatkowo jawne igranie ze schematami powieściowymi Agaty Christie, do czego autor otwarcie się przyznaje ustami swoich bohaterów, jest kolejnym smaczkiem i wyzwaniem, z którego - podobnie jak wcześniejszej konwencji czarnego kryminału - Kerr wychodzi zwycięsko. 

Moim zdaniem Miłość i śmierć w Pradze, to kolejny bardzo dobrze napisany kryminał autorstwa Kerra, którego zaletą jest ciekawy bohater i osadzenie akcji wokół autentycznych wydarzeń. Zdecydowanie polecam.

moja ocena 7/10

sobota, 9 maja 2015

[118] Film: "Avengers: Czas Ultrona / Avengers: Age of Ultron" (2015)

Miała być dziś recenzja "Kingsman: Secret Service", ale że to starszy film, a wielu z Was się pewnie zastanawia czy warto wybrać się na coś aktualnie granego w kinach, jak na przykład na nowych "Avengersów", to dla nie lubiących czytać napiszę krótko - no jasne k***a, że TAK! ZAJEBISTA część!!!
Dla tych, którzy mają więcej czasu i nie stronią od liter zapraszam na obszerniejszy tekst zamieszczony poniżej:)

Powiem szczerze, że do tej pory nie byłem zwolennikiem gromadzenia wszystkich bohaterów w jednej produkcji. Za mało dla nich tam miejsca i w pierwszej części wydawało mi się, że każdy ciągnął przysłowiową kołdrę w swoją stronę w zupełnie nieatrakcyjny dla mnie sposób. Stąd też moimi faworytami do tej pory były epizody z poszczególnymi postaciami opowiadającymi swoją własną historię. Bardzo mi się podobał Kapitan Ameryka i Iron Man, choć już zdecydowanie mniej Thor. 

Być może wynikało to z dłużyzn w środkowej części filmu, a może z mojego dziwnego gustu, jednak pierwszą część Avengersów również nie przypadła mi do gustu i oceniłem ją najniżej ze wszystkich opowieści z Marvelowego uniwersum, które do tej pory ujrzały światło dzienne (oczywiście chodzi mi o te z aktualną obsadą).

Nie ma to jak dobre, mocne wejście!

Tym razem Jossowi Whedonowi wszystko się udało. Dosłownie wszystko. Film ten zrekompensował mi rozczarowanie siódmą częścią serii F&F i spowodował, że na dobre 2.5h zapomniałem o korkach w moim głupim mieście. Ba! Był na tyle emocjonujący, że obgryzłem nawet jednego paznokcia, co zdarza mi się niezmiernie rzadko podczas oglądania kina czysto rozrywkowego!

W filmie wystąpili: ...

Co ciekawe, w sumie nic się nie zmieniło w stosunku do poprzedniej części. Znów mieliśmy grupę superbohaterów oraz ich szalenie utalentowanych pomocników (Czarna Wdowa i Sokole Oko). Ponownie też nad światem zawisło widmo całkowitej apokalipsy, któremu mogą się przeciwstawić jedynie Avengers. Po raz kolejny ci źli, a tak dokładniej ten zły, którego przez przypadek stworzyli Banner i Stark, również miał na swoje usługi ludzi z super mocami (tym razem bliźnięta Maxsimoff). Nie zabrakło również drobnych utarczek wewnątrz zespołu i starć o władzę. Jedynymi elementami, których nie było są lęki Avendersów, sprowadzone na nich przy pomocą zdolności Wandy Maximoff oraz tajemniczy sojusznik, który pojawi się pod koniec filmu. Tym razem udało się z tych składników przyrządzić zdecydowanie smaczniejsze danie.


Jednak, w przeciwieństwie do części z 2012 roku, tutaj grupa się już znała. Pierwsza walka pokazała im, że w ich przypadku jedność znaczy więcej niż każdy z nich osobno. Było łatwiej się dogadać i przeciwstawić pokusie działania na własną rękę. Mnie to pasowało. Fajnie się ogląda zgrany zespół indywidualności, w którym każdy członek grupy wie, że może liczyć na pomoc ze strony innych. 

Potrzeba czegoś naprawdę dużego, żeby zatrzymać tego zielonego xD

Dużo humoru, przemyślany scenariusz i w miarę logiczna historia sprawiają, że film ten ogląda się naprawdę świetnie i jest szalenie pasjonującą rozrywką, która miejscami bawi, czasem rozczula, ale w najważniejszych momentach trzyma w napięciu i nie puszcza aż do momentu kulminacjnego.

Moja ocena - bez krępacji i niepotrzebnego krygowania się - 10/10!

P.S. Dla spragnionych romantycznych uniesień zaznaczam, że jest też wątek miłosny xD

piątek, 8 maja 2015

[127] Książka: "Przewrotny plan" - Philip Kerr (2004)

Miało już nie być Kerra, hokus pokus jest Kerr :) Jakoś tak wyszło, że trafiłem na książkę nie dość, że nie związaną z poprzednio opisywanym cyklem (i w ogóle nie należącą do gatunku kryminału), to jeszcze w miarę nową (w porównaniu z poprzednio opisywanymi) i nie mogłem się oprzeć pokusie, żeby nie sprawdzić czy po tylu latach autor wciąż jest w tak dobrej formie jak poprzednio. Musze przyznać, że trochę się rozczarowałem.

Książka ta nosi tytuł Przewrotny plan (w oryginale Leverage) i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie pewna ciekawostka. Ta konkretna powieść nie została wydana w języku angielskim (sic!), czyli ojczystym autora. Dostępne na rynku wersje językowe to: niemiecka, duńska, włoska, holenderska i polska. Trochę dziwne, ale to tylko taka mała dygresja. Najwyższy czas przejść do meritum.

Jak już wspomniałem Przewrotny plan to thriller, a dokładniej rzecz ujmując thriller finansowy. Jednak jego fabuła jest tak przewrotna, że ciężko ją streścić bez spojlerowania. Jedyne co mogę zdradzić, to fakt, że pewien bankrut (były multimilioner) zatrudnia szefową kuchni, byłą wojskową, ale też i niegdysiejszą pensjonariuszkę zakładu karnego, do przekrętu na ogromną skalę, w który zaangażowanych będzie 21 najbogatszych ludzi świata, sam top z listy 400 najbogatszych ludzi magazynu "Forbes". Więcej nie napisze, bo zdradzę całą zabawę z odkrywania na własną rękę zawiłej intrygi.

No właśnie, zawiłej intrygi. Po przedarciu się przez meandry fabuły z przykrością muszę stwierdzić, że jak dla mnie to za dużo było tych zwrotów akcji. Czułem jakby autor na siłę chciał przyfajnować swoją historię. Dodatkowo męczyła mnie zbyt rozbudowana obsada i ten schematyczny zdawkowy, ale mimo wszystko za długi opis każdej nowej postaci pojawiającej się na scenie. Jak na tak doświadczonego pisarza wydało mi się to trochę dziecinne. I gdyby to była pierwsza jego powieść, to bez problemu bym mu to wybaczył, ale o dziwo jego pierwsza powieść była od tej dużo lepsza.

Mnie ta książka nie zaciekawiła, nie oczarowała, nie porwała zabójczo poplątaną intrygą, a wręcz do pewnego stopnia znudziła o czym najlepiej świadczy fakt, że była to do tej pory najdłużej przeze mnie czytana powieść autorstwa Kerra.

Podsumowując, to nie moje klimaty. Zdecydowanie bardziej wolę cykl o Bernardzie Guntherze i konwencję czarnego kryminału, w której Kerr, moim zdaniem, odnajduje się o niebo lepiej niż w thrillerze. Mnie ta książka zwyczajnie się nie podobała, jednak nie było w niej jakichś rażących błędów. Ot, kwestia gustu. Stąd też przypuszczam, że pewnie znajdą się osoby, które z czystym sumieniem dadzą jej nawet siedem oczek w dziesięciostopniowej skali i nie będzie w tym nic złego. Ode mnie jednak zdecydowanie mniej.

Moja ocena 4/10

poniedziałek, 4 maja 2015

[126] Książka: "Niemieckie requiem" - Philip Kerr (1991)

Dziś trzecie i, jak podejrzewam w najbliższym czasie, ostatnie spotkanie z twórczością Philipa Kerra, czyli Niemieckie requiem będące częścią zamykającą tzw. Czarną berlińską trylogię z Bernardem Guntherem na pierwszym planie. I choć została ona napisana mniej więcej w tym samym czasie i zaliczana jest do wspomnianego cyklu, to jednak książka ta dość mocno odbiega od poprzednich dwóch. I to na wiele sposobów. Po więcej informacji zapraszam do dalszej części recenzji!

Tak jak już wspomniałem książka ta różni się od pozostałych. Może niekoniecznie strukturą, ponieważ mamy tutaj znów prywatnego detektywa rozwiązującego zagadkę śmierci amerykańskiego kapitana, o którą oskarżony jest dawny współpracownik Gunthera, jednak już czas i miejsce akcji zdecydowanie odbiegają od dwóch pierwszych. Najważniejszą zmianą jest umiejscowienie perypetii głównego bohatera dziesięć lat po wydarzeniach z Bladego przestępcy, czyli już po wojnie w roku 1948, co diametralnie zmienia perspektywę postrzegania niemieckiego detektywa, a nawet Niemca w ogóle. I choć my znamy jego biografię i wiemy, że jest "dobrym Niemcem", to jednak przynależność do niedawnej rasy parów panów, a także członkostwo - krótkie, bo krótkie, ale zawsze - w strukturach SS sprawiają, że określenie Ty szwabie! jest najmniejszą obelgą na jaką Gunther może liczyć. Drugą sprawą jest zmiana miejsca akcji z Berlina na Wiedeń, co również dziwnie brzmi w połączeniu z nazwą całości (Berlin Nior). Jednak to nie wszystkie różnice.

Książka ta, oprócz wymienionych różnic odbiega od dwóch poprzednich również pod względem poprowadzenia akcji i jakości zaserwowanej czytelnikom intrygi. Cała zagadka trochę nie trzyma się kupy, a końcowe wyjaśnienie jest jak dla mnie zbyt wydumane, choć na pewno ciekawe i gdyby tylko było lepiej rozpisane... Mamy tutaj bowiem do czynienie z fingowanymi zgonami wysokich funkcjonariuszy SS oraz innych zbrodniarzy wojennych, którzy po wojnie byli wykorzystywanie przez wywiady "sojuszniczych" armii ZSRR i USA. Co oczywiście było autentycznym podejrzeniem, do tej pory nie do końca wyjaśnionym (chodzi tutaj o postać Heinricha Mullera - szefa Gestapo). Pomysł naprawdę interesujący, ale wykonanie dość przeciętne. I choć naszemu bohaterowi - bądź co bądź prawie przymierającemu głodem w powojennych czasach - nie braknie temperamentu, odwagi i cynizmu, to jednak jego perypetie nie są już tak wciągające jak poprzednie przygody. 

Podsumowując, wydaje mi się, że autor postąpił ciekawie przenosząc akcję w czasy powojenne, ale trochę za wcześnie. Berlin Noir mógł dokończyć w tych realiach, w którym zaczął. Taki przeskok czasowy i geograficzny trochę burzy klimat całości, a zważywszy na to, że 15 lat później powrócił do tej postaci, to tę historię mógł zachować do późniejszych przygód Gunthera. Mimo wszystko jednak, Niemieckie requiem wciąż pozostaje solidnym kryminałem z dobrze zarysowanymi postaciami i znośną intrygą. 

Moja ocena 6-/10