W weekend udało mi się dwukrotnie odwiedzić moje miejscowe kino. Pierwszym filmem, na który się wybrałem była właśnie "Iluzja" w reżyserii Louisa Leterriera. Zwiastun i wcześniej przeczytana recenzja zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Postanowiłem, że chcę zobaczyć ten film na dużym ekranie. Sam seans jednak bardzo mnie rozczarował.
Film rozpoczyna się czterema sekwencjami ukazującymi nam umiejętności i sylwetki czterech młodych (no, nie we wszystkich przypadkach młodych) i utalentowanych, ale jeszcze nie znanych szerszej publiczności magików. Pierwszym z nich jest J. Daniel Atlas (Jesse Eisenberg) iluzjonista i mistrz karcianych sztuczek. Kolejny, jeśli dobrze pamiętam, był mentalista Merritt McKinney (Woody Harrelson) zajmujący się głównie hipnozą i innymi tego typu bzdurami. Następnie poznajemy jedyną w tej grupie kobietę Henley Reeves (Ilsa Fisher), której specjalnością jest umiejętność wydostania się z każdej "opresji". Jako ostatni pojawia się Jack Wilder (Dave Franco) - gość od sztuczek zręcznościowych i otwierania różnego rodzaju zamków. Wszyscy oni dostają tajemniczą kartę tarota od tajemniczego osobnika, która jest zaproszeniem do dalszej "zabawy" iluzją tylko na zdecydowanie wyższym poziomie; rodzajem inicjacji. W tym momencie następuje przeskok czasu o rok w przód. Nasi bohaterowie są już sławni i dzięki hojności Arthura Tresslera (Michael Caine) mają swoje wielkie show, którego główną atrakcją jest obrobienie banku. A to dopiero początek! Jednak jak wiadomo, kiedy coś kradniesz, to chcą Cię za to ukarać. W tej historię za tę część fabuły będą odpowiedzialni agent FBI Dylan Rhodes (Mark Ruffalo) i funkcjonariuszka Interpolu Alma Dray (Mélanie Laurent), a także pomagający rozszyfrowywać sztuczki iluzjonistów Thaddeus Bradley (Morgan Freeman).
Brzmi ciekawie, prawda? Hmm...też tak pomyślałem. Jednak mniej więcej od momentu pierwszego wielkiego show w Las Vegas film zaczyna być coraz słabszy i po takiej równi pochyłej cała fabuła toczy się już do samego końca, aż do zaskakującego, ale też i rozczarowującego zakończenia.
Jakie są wady tej produkcji? Po pierwsze dziurawy jak ser szwajcarski scenariusz, w którym nic nie trzyma się kupy. Być może twórcom chodziło o to, żeby trzymać widza w niepewności do samego końca, ale jakim kosztem? Od samego początku nie wiemy o co chodzi. I mimo tego, że na końcu wszystko zostaje wyjaśnione, to jest to zdecydowanie zbyt płytkie, żeby zwieńczać napięcie budowane od pierwszych minut. W sumie denerwowało mnie też to, że niektóre postaci były zupełnie zbędne. Bo niby skoro zbierasz grupę utalentowanych ludzi, to zakładam, że każdy z jej członków będzie Ci do czegoś potrzebny. A jego talent jest na tyle wyjątkowy i unikalny, że chcesz akurat jego. W tym filmie zupełnie nie rozumiałem po co była nam (bardziej im) potrzebna Henley? Nie pamiętam żadnej sceny, w której byłyby wykorzystane jej "nadzwyczajne" zdolności. Dodatkowo dobór aktorów. Zdecydowana pomyłka i to aż w dwóch przypadkach. Pierwszy wynikający z tego co napisałem przed chwilą. Ilsa Fisher jest zbędna na poziomie fabularnym, ale gra i wygląda w taki sposób, że nie chcesz żeby została. Jest żenująco słaba. Do tego brzydka i zupełnie niepotrzebna. No i druga pomyłka, tutaj zdecydowanie poważniejsza, to Woody Harrelson w roli mentalisty. Ten jego cynizm i pseudo-wyluzowanie, prześmiewcze teksty i cały sposób bycia były tak sztuczne, że zupełnie tego nie kupiłem. W tej roli oczekiwałem kogoś bardziej "dystyngowanego" i opanowanego. Kogoś kto wzbudziłby we mnie szacunek. Kogoś komu bym uwierzył. Już lepiej by było jakby Ruffalo i Harrelson się zamienili postaciami. Ale cóż, trudno. Nie zapytali mnie o zdanie. Szkoda. Wszystkim by to wyszło na dobre.
Cała reszta obsady radzi sobie dobrze z postaciami pozbawionymi głębi i jakiegokolwiek rysu psychologicznego. Dobry jest Eissenberg, oczywiście Caine i Freeman, a nawet młody Franco, po którym wszyscy, nie wiedzieć czemu, jadą. Nie zawodzi też Ruffalo i jego filmowa towarzyszka Laurent. Ciekawostką jest to, że w ciągu dwóch dni w trzecioplanowej roli w filmach z tego samego roku zobaczyłem tego samego gościa, niejakiego Michaela Kellyego, który w "Iluzji" grał pomagiera agenta Rhodesa a w "Człowieku ze stali" jednego z dziennikarzy Daily Palnet.
Michael Kelly - pierwszy z lewej |
Cóż więcej mogę powiedzieć. Muzyka jeśli była (a na pewno była), to taka, która zupełnie nie utkwiła mi w pamięci, zdjęcia także raczej przeciętne. Montaż zasługuje na słowa pochwały, bo powoduje, że mimo wszystko, film ten trzyma w jako takim napięciu. Jest dynamiczny i dobrze 'sklejony".
Jest to jednak trochę za mało jak na taki film. Film od którego oczekuje się głównie rozrywki. Trzymania w napięciu i zaskakującego i satysfakcjonującego zakończenia. Podsumowując, film oceniam na 5.5/10 i traktuje jako jedno z większych rozczarowań tego sezonu.