niedziela, 30 czerwca 2013

[20] Film: "Iluzja" / "Now You See Me" (2013)

W weekend udało mi się dwukrotnie odwiedzić moje miejscowe kino. Pierwszym filmem, na który się wybrałem była właśnie "Iluzja" w reżyserii Louisa Leterriera. Zwiastun i wcześniej przeczytana recenzja zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Postanowiłem, że chcę zobaczyć ten film na dużym ekranie. Sam seans jednak bardzo mnie rozczarował. 


Film rozpoczyna się czterema sekwencjami ukazującymi nam umiejętności i sylwetki czterech młodych (no, nie we wszystkich przypadkach młodych) i utalentowanych, ale jeszcze nie znanych szerszej publiczności magików. Pierwszym z nich jest J. Daniel Atlas (Jesse Eisenberg) iluzjonista i mistrz karcianych sztuczek. Kolejny, jeśli dobrze pamiętam, był mentalista Merritt McKinney (Woody Harrelson) zajmujący się głównie hipnozą i innymi tego typu bzdurami. Następnie poznajemy jedyną w tej grupie kobietę Henley Reeves (Ilsa Fisher), której specjalnością jest umiejętność wydostania się z każdej "opresji". Jako ostatni pojawia się Jack Wilder (Dave Franco) - gość od sztuczek zręcznościowych i otwierania różnego rodzaju zamków. Wszyscy oni dostają tajemniczą kartę tarota od tajemniczego osobnika, która jest zaproszeniem do dalszej "zabawy" iluzją tylko na zdecydowanie wyższym poziomie; rodzajem inicjacji. W tym momencie następuje przeskok czasu o rok w przód. Nasi bohaterowie są już sławni i dzięki hojności Arthura Tresslera (Michael Caine) mają swoje wielkie show, którego główną atrakcją jest obrobienie banku. A to dopiero początek! Jednak jak wiadomo, kiedy coś kradniesz, to chcą Cię za to ukarać. W tej historię za tę część fabuły będą odpowiedzialni agent FBI Dylan Rhodes (Mark Ruffalo) i funkcjonariuszka Interpolu Alma Dray (Mélanie Laurent), a także pomagający rozszyfrowywać sztuczki iluzjonistów Thaddeus Bradley (Morgan Freeman).



Brzmi ciekawie, prawda? Hmm...też tak pomyślałem. Jednak mniej więcej od momentu pierwszego wielkiego show w Las Vegas film zaczyna być coraz słabszy i po takiej równi pochyłej cała fabuła toczy się już do samego końca, aż do zaskakującego, ale też i rozczarowującego zakończenia. 

Jakie są wady tej produkcji? Po pierwsze dziurawy jak ser szwajcarski scenariusz, w którym nic nie trzyma się kupy. Być może twórcom chodziło o to, żeby trzymać widza w niepewności do samego końca, ale jakim kosztem? Od samego początku nie wiemy o co chodzi. I mimo tego, że na końcu wszystko zostaje wyjaśnione, to jest to zdecydowanie zbyt płytkie, żeby zwieńczać napięcie budowane od pierwszych minut. W sumie denerwowało mnie też to, że niektóre postaci były zupełnie zbędne. Bo niby skoro zbierasz grupę utalentowanych ludzi, to zakładam, że każdy z jej członków będzie Ci do czegoś potrzebny. A jego talent jest na tyle wyjątkowy i unikalny, że chcesz akurat jego. W tym filmie zupełnie nie rozumiałem po co była nam (bardziej im) potrzebna Henley? Nie pamiętam żadnej sceny, w której byłyby wykorzystane jej "nadzwyczajne" zdolności. Dodatkowo dobór aktorów. Zdecydowana pomyłka i to aż w dwóch przypadkach. Pierwszy wynikający z tego co napisałem przed chwilą. Ilsa Fisher jest zbędna na poziomie fabularnym, ale gra i wygląda w taki sposób, że nie chcesz żeby została. Jest żenująco słaba. Do tego brzydka i zupełnie niepotrzebna. No i druga pomyłka, tutaj zdecydowanie poważniejsza, to Woody Harrelson w roli mentalisty. Ten jego cynizm i pseudo-wyluzowanie, prześmiewcze teksty i cały sposób bycia były tak sztuczne, że zupełnie tego nie kupiłem. W tej roli oczekiwałem kogoś bardziej "dystyngowanego" i opanowanego. Kogoś kto wzbudziłby we mnie szacunek. Kogoś komu bym uwierzył. Już lepiej by było jakby Ruffalo i Harrelson się zamienili postaciami. Ale cóż, trudno. Nie zapytali mnie o zdanie. Szkoda. Wszystkim by to wyszło na dobre. 

Cała reszta obsady radzi sobie dobrze z postaciami pozbawionymi głębi i jakiegokolwiek rysu psychologicznego. Dobry jest Eissenberg, oczywiście Caine i Freeman, a nawet młody Franco, po którym wszyscy, nie wiedzieć czemu, jadą. Nie zawodzi też Ruffalo i jego filmowa towarzyszka Laurent. Ciekawostką jest to, że w ciągu dwóch dni w trzecioplanowej roli w filmach z tego samego roku zobaczyłem tego samego gościa, niejakiego Michaela Kellyego, który w "Iluzji" grał pomagiera agenta Rhodesa a w "Człowieku ze stali" jednego z dziennikarzy Daily Palnet.

Michael Kelly - pierwszy z lewej

Cóż więcej mogę powiedzieć. Muzyka jeśli była (a na pewno była), to taka, która zupełnie nie utkwiła mi w pamięci, zdjęcia także raczej przeciętne. Montaż zasługuje na słowa pochwały, bo powoduje, że mimo wszystko, film ten trzyma w jako takim napięciu. Jest dynamiczny i dobrze 'sklejony".

Jest to jednak trochę za mało jak na taki film. Film od którego oczekuje się głównie rozrywki. Trzymania w napięciu i zaskakującego i satysfakcjonującego zakończenia. Podsumowując, film oceniam na 5.5/10 i traktuje jako jedno z większych rozczarowań tego sezonu.

czwartek, 27 czerwca 2013

[2] Program: Ekipa z Newcastle / Geordie Shore (2011-)

Czy zdarzyło Wam się kiedyś oglądać coś ze swoistym zaciekawieniem i jednocześnie z wielkim wyrzutem, że tracicie na takie g***o czas? Ja mam coś takiego z "Ekipą z Newcastle". Jest to okropny program (coś w rodzaju reality show) przedstawiający szereg "wartości" życiowych wyznawanych przez jego uczestników, które są zdecydowanie sprzeczne z tymi, które są bliskie mnie.


Ale od początku, bo pewnie jest wiele osób, które nie wiedzą co to za shit. Mamy grupę nieznających się bohaterów, którzy na 6 tygodni zgadzają się zamieszkać wspólnie w domu i od tej pory ich życiu będzie towarzyszyć nieodłączna kamera. Pierwszy odcinek pierwszego sezonu (obecnie w lipcu 2013 roku rozpocznie się emisja 6 sezonu) został wyemitowany 24 maja 2011 w brytyjskiej MTV. Brytyjska wersja jest wzorowana na amerykańskim reality show pod tytułem Ekipa z New Jersey (wszyscy dobrze wiemy, że cały debilizm świata, a przynajmniej zdecydowana jego większość, pochodzi właśnie z tamtej części świata).

Teraz może napiszę kto gra tam pierwszoplanowe role. Hmm...w sumie mają tam całkiem sporą rotację, ale w pierwszym sezonie ,którego obejrzałem dopiero 3 odcinki, a w którym się wszystko zaczęło, występowali:

Gary 'Gaz' Beadle
Którego można scharakteryzować w bardzo prosty i krótki sposób: pies na baby. Nie przepuści żadnej. I podobno, jak sam twierdzi, zna się na kobietach na tyle, że żadna mu nie odmówi. A poniżej kilka cytatów z Gaza:

"Znam laski na wylot. Od chwili kiedy zdobęde numer do chwili kiedy je przelecę. Nie mają przede mną tajemnic."

"Jestem dobrze wyposażony." - Pokazuje dość sporych rozmiarów pilota od telewizora twierdząc, że jego przyrodzenie jest podobnych rozmiarów.

"Niebezpiecznie jest zostawiać mnie z czyjąś dziewczyną. Odbiję każdą każdemu."

"To najbardziej wkurwiająca mała osóbka jaką kiedykolwiek poznałem w całym moim życiu." - Gaz o Sophie.

Sophie Kasaei
Hmm...co by tu napisać o Sophie. Na pewno nie to, że jest ładna. Raczej nie to, że jest zgrabna. No i odpada to, że jest mądra i inteligentna. Zostaje mi tylko rzec, że Sophie jest! I z tego co zauważyłem to wydaje się być najbardziej wstrętną i bezkrytyczną wobec siebie dziewczyną w Newcastle. Ale swoją drogą zaskakujące jest co kieruje niektórymi ludźmi. Poniżej zdjęcie chłopaka Spohie


No i żeby tradycji stało się zadość, kilka cytatów z Sophie:

"Ten rok to będzie mój rok. Skończyłam 21 lat, więc będę się puszczać na prawo i lewo! Będę magnesem na wacki."

"Lubie umięśnionych facetów, opalonych na złoto. Byle nie tak mocno jak ja bo będę zazdrościła."

Rozmowa z mamą
"- Odsłonie nogi i dekolt.
- masz świetną figurę. Wielkie piersi, ładne nogi. Pochwal się." - Naprawdę? hmm...

"Chłopcy lubią zgrabne dziewczyny, ale z odrobiną ciałka lepiej się śpi."

"Jeszcze wszyscy nie dotarli, a ja już jestem piana."



James Tindale
Na zdjęciu James robiący to co naprawdę lubi. :D (żałosne). Choć będąc szczerym, jest to chyba jedna z najmniej denerwujących osób w całym domu. Choć bardzo płytka (jak zresztą oni wszyscy) i myślący tylko o jednym - "zaliczaniu gąsek" (choć co ciekawe, jako jeden z nielicznych pozostanie z zerowym kontem aż do połowy 2 albo początku 3 sezonu ;]) to jednak dość sympatyczna.

Cytaty z Jamesa:

"Najtrudniejsze w moim życiu jest czesanie włosów."

"Geordie kochają swoje ciała."

"- To mój tata. Opiekuje się nami.
- Kiedy go widuję. Po trzy godziny dziennie. Przeważnie siedzi na siłowni".

"Od razu postanowiłem, że będę tu spał. Hantle w każdym rogu, lustro, żele. Każdy geordie marzy o takim pokoju." - James o swojej sypialni

"Na pierwszy rzut oka - nic specjalnego." - James o Sophie.

"Prawdziwy geordie chodzi opalony. Nie można wyglądać jak duch." - James o Gregu.

"Trzeba być szalonym żeby na nią polecieć." - James o Holly.

Vicky Pattison
Vicky to dość zarozumiała, wredna i wkurzająca dziewczyna, która jednak, na tle całej reszty, zrobiła na mnie najlepsze wrażenie. Można powiedzieć, że wśród "dam" jest królową rozsądku i dobrego wychowania. No i nie jest brzydka, a to się liczy :D

Mam o Vicky
"Jest leniwa, ale owija sobie ludzi wokół palca."

"Faceci mnie pokochają. Dziewczyny znienawidzą. Nie mogę się doczekać."

"Zamierzam ostro poszaleć."

"Przyjechało nas już 5 osób. ...a potem pojawiła się Spohie." - chyba Sophie nie pasuje zdaniem Vicky na prawdziwą geordie :D

"Stawałam na głowie żeby poderwać Grega. Jest niesamowity. Chyba się zakochałam."

Jay Gardner
Jay to typowy mięśniak, który swoim zachowaniem, postawą i ruchami bardziej przypomina goryla niż faceta. Z nich wszystkich, to właśnie on wydał mi się najmniej "sympatyczny" i najbardziej zdebilały. Ale to tylko moje zdanie. Rozsądźcie sami czy mam rację (jeśli się odważycie to obejrzeć;))


Cytaty z Jaya:

"Nic co kobiece nie jest mi obce. Lubię o siebie dbać. Lubię odkrywać swoją kobiecą stronę."

"Prawdziwy geordie nie boli się bólu." - jest to komentarz podczas depilowania brwi i pośladków (sic!)

"To jest moja mama, bardzo się mną opiekuje. Teraz inna będzie musiała myć mi plecy."

"Jak nie zjawi się żadna ładniejsza dziewczyna, to zaproszę Viki do sypialni."

"Urocza dziewczyna, ale nie chcę z nią dzielić pokoju." - Jay o Spohie.

"Najpierw weszły cycki, a 5 minut później Holly. Viki zabieraj graty, mieszkasz ze mną."

Charlotte-Letitia Crosby
Charlotte jest typową dyskotekową idiotką. Jest ładna i ...pusta. Nic poza tym (w późniejszych sezonach troszkę jej przybędzie ciałka tu i ówdzie, więc zostanie już tylko pusta :/). W sumie chyba dość rzetelnie mogę powiedzieć, że jest to jedna z najgłupszych osób jakie udało mi się przez ostatnie 10-15 lat zobaczyć w telewizji. Tyle idiotyczny słów, które opuszczają "zagrodę jej zębów" można by obdzielić na co najmniej kilkadziesiąt osób na cały rok. Do tego dziewczyna jest infantylna i nie potrafi pić alkoholu, co nie przeszkadza jej tego robić bardzo często.

Cytaty z Charlotte:

"Byłam z wieloma facetami. Może nie było ich tysiące, ale na pewno jestem dość płytka jeśli chodzi o chłopców."

"Przyjaciele nazwali by mnie pewnie idiotką, a byli faceci psycholem. Jestem dziewczyną XXI wieku."

"Pocę się jak świnia. Cały samoopalacz mi spłynie. Ludzie wezmą mnie za brudaskę." - w drodze do domu Geordie Shore.

"Mało się nie posrałam, jak zobaczyłam Jamesa."

Greg Lake
Chyba najnormalniejszy członek tego programu ever. W sumie już w pierwszym odcinku chciał opuścić tę "szaloną rodzinę", a to o czymś świadczy. Nie podobało mu się, że faceci wciąż rozmawiają o siłowni i solarium. Jednak jakoś się zaaklimatyzował i zdobył 'szacunek" samców w stadzie, zarywając więcej lasek niż oni na swoje wyrzeźbione, wydepilowane i opalone ciała :D Jednak z końcem 1 sezonu dał sobie na spokój z tym debilnym domkiem i odszedł z programu. Do tej pory nic nie wiadomo o tym że chce wrócić. 

Tradycyjnie cytaty, ale nie tak wiele jak u innych:

"Rzucam się na każdą ładną dziewczynę."

"Jeśli ktoś mi się nie spodoba będę sobie z niego robił jaja."

Holly Hagan
Można by stwierdzić, że Holly jest nawet ładną dziewczyną, gdyby nie to w jak okropny sposób zdeformowała swoja górną część ciała. Dodatkowo na jej niekorzyść działa to że jest bardzo wyuzdana i bezpruderyjna (choć w tego typu programie, to zapewne plus). Do tego kilka razy się zarzygała i kilkanaście przewróciła (albo kilkadziesiąt) po pijaku, więc po prostu kwiat brytyjskiej młodzieży :D

Holly mówi:

"Ta nazywa się Tilda a ta Atrina (?)." - Mówi Holly wskazując po kolei swoje (sztuczne) piersi.

"Na imprezach popisuje się wkładając szklankę pomiędzy piersi i pijąc z niej."

"Jeśli ktoś mnie spyta to przyznam, że mam chłopaka, ale nie wcześniej. I tak będę się bawić tak jakbym była wolna."

W kolejnych sezonach pojawiali się i odchodzili kolejny członkowie Geordie Shore. Tak jak już napomknąłem, w pierwszym sezonie odszedł Greg Lake. W pierwszym odcinku drugiego sezonu potwierdził, że nie wróci do programu. Na jego miejsce pojawiło się dwoje nowych członków Ricci Guarnaccio i Rebecca Walker.

 Ricci Guarnaccio
Rocci to taki pizdek gwizdek, laluś, bawidamek i poalkoholowy furiat. Już od samego początku kiedy się pojawił w domu, upatrzył sobie Vicky na swoja wybrankę. Udało się, bo później się zaręczyli i chyba nawet doszło do ślubu.

Rebecca Walker
Rebeca to dziwna dziewczyna. Z tego co udało mi się ustalić, to była w programie najmłodsza (18 lat), ale zachowywała się tak jakby miała dość długi staż w produkcjach typu XXX. Trochę pusta lala, trochę wyuzdana ścierka. Komplementy to nie są, ale wiele więcej o niej powiedzieć się nie da. Oprócz tego, że spodobała się Jayowi i chyba nawet w tym samym momencie co on (czyli w ostatnim odcinku 3 sezonie) opuściła program.

W pierwszym odcinku 4 sezonu, po odejściu Rebecki i Jaya, pojawili się kolejni dwaj nowi uczestnicy Daniel Thomas-Tuck i Scott Timlin, choć o nich nie potrafię powiedzieć prawie nic, poza tym, że sa typowymi "geordie".

Scott i Dan
Czy jawi się już przed Wami obraz tego co można zobaczyć w tym show? Tak, dobrze myślicie. Tu nie ma nic co inteligentny człowiek mógłby uznać za interesujące.

Podsumowując, ogólnie jest to dno, ale nie da się ukryć, że staram się śledzić wszystkie odcinki :) Może mi się to przyda do celów naukowych;)

Wszystkie cytaty pochodzą z pierwszego odcinka pierwszego sezonu programu "Ekipa z Newcastle".

Poniżej tabele rotacji domowników

Tabela 1*
 
Tabela 2*

 * Tabele pochodzą z wikipedia.pl

wtorek, 25 czerwca 2013

[10] Książka: Pluton wyrzutków - Sean Parnell, Josh Bruning (2012)

Ostatnio, jakimś zrządzeniem losu, w moje ręce wpadają głównie książki wspomnieniowe, biografie czy też inna literatura faktu. Po lekturze "Marek Edelman. Życie. Do końca" przyszedł czas na, zakupiony już jakiś czas temu, "Pluton wyrzutków", czyli wspomnienia dowódcy plutonu w randze porucznika - Saema Parnella napisane przy współpracy historyka Josha Bruninga.

"Pluton wyrzutków to wspomnienia wojenne dowódcy plutonu "zielonych czaszek", jednego z najbardziej zasłużonych oddziałów wojny afgańskiej, który w 2006 roku był w sercu regularnej wojny z islamskimi rebeliantami przy granicy z Pakistanem.
Współczesna wojna szybko zmienia ludzi, i książka oddaje to znakomicie. Nikt, kogo ekscytują żołnierskie opisy wojny, nie powinien być zawiedziony. Każdy, kto szuka czegoś więcej, znajdzie to."*

*Opis pochodzi ze strony empik.com

Zamieściłem tutaj ten krótki opis, nie dlatego, że nie potrafiłem, czy też nie chciało mi się pisać go własnymi słowami, ale po to aby pokazać jak można zostać łatwo zmylonym przez wydawcę, który drukuje takie laurki na odwrotach swoich publikacji. Ja osobiście tylko po części zgadzam się z tym opisem. Dlaczego? No cóż, spróbujmy to przeanalizować. Pierwsze zdanie jest jak najbardziej prawdziwe, może za wyjątkiem fragmentu "jednego z najbardziej zasłużonych oddziałów wojny afgańskiej", bo o tym nie wiemy i z tej książki się tego nie dowiemy. Ot zwykłe wspomnienia żołnierza frotowego. Jednak moim zdaniem wszystko w tej książce jest wyolbrzymione. Nie wiem za bardzo jak wyrazić moje myśli w postaci spójnych i sensownych zdań, więc przepraszam już na wstępie, jeśli coś będzie chaotyczne, lub mało zrozumiałe.

Największą wadą tej książki jest fakt, że amerykańscy żołnierze jadący do Afganistanu są tak przesiąknięci indoktrynacją rządu swojego kraju, że w wielu momentach książki wydaje nam się jakby prowadzili wielką vendettę za 11 września. A zwroty takie jak "giń matkojebco" są na porządku dziennym. Hmm... ja nigdy nie byłem na wojnie. I mam nadzieję, że nigdy być nie będę musiał, ale jeśli najechanie obcego kraju i strzelanie do ludzi, którzy tam mieszkają, jest nazywane walką o wolność Stanów zjednoczonych , to to jest trochę absurd. A tak swoją drogą, amerykanie, to bardzo ciekawy naród, który tak naprawdę nigdy nie prowadził wojny na swojej własnej ziemi (no chyba, że wspomnimy o wojnie secesyjnej - ale to akurat była wojna domowa, więc też dobrze o nich nie świadczy; no i wojny z Indianami, ale to było eksterminacja rdzennych mieszkańców, więc też słabo). 

Do tego jeszcze to pokolenie McŻołnierzy... Ja rozumiem, że jest ciężko i to wszystko było bardzo rzeczowo i solidnie opisane, ale momenty, w których "pluton wyrzutków" jechał ( w swoich opancerzonych Hummerach, z nowoczesną bronią, wsparciem lotnictwa i artylerii, w super nowoczesnych mundurach, popijając Red Bulle, Gatorady i wodę, żeby się w tych okropnych warunkach nie odwodnić) zabijać rebeliantów, którzy mieli zdezelowanego kałacha, szmatę przewiązaną paskiem i turban na głowie, a do picia kozie mleko...to trochę chyba tacy żołnierze na pizdy wychodzą. Tylko teraz żeby nie było, że jestem za talibami, czy jakoś tak. Wcale, że nie, ale ta książka była napisana w tak ordynarny i jednostronny sposób, że aż mnie niekiedy bolało.

No i te cytaty w stylu:
"Czy Ameryka wie, jak odważni i ambitni są jej synowie-żołnierze?"
"Nic dziwnego, że mając takich ludzi staliśmy się najwspanialszym narodem współczesności". 
 
Członek najwspanialszego narodu współczesności podpisuje swoje dzieło
Osobiście ten ostatni cytat, pojawiający się pod koniec książki, mnie - mówiąc kolokwialnie - rozwalił.No bo jak jak się mam czuć w konfrontacji z takim wyznaniem? Jak człowiek drugiej kategorii? Nie wiem dla kogo jest ta książka, bo wiele nowego z niej się nie dowiedziałem, czy to o wojnie jako takiej, czy też o samej wojnie w Afganistanie, czy o realiach życia żołnierza. Wiem natomiast jedno. Tę książkę dobrze odbiorą raczej tylko ci ludzie, którzy są nastawieni bardzo proamerykańsko. Inni będą się śmiać albo po prostu męczyć w trakcie lektury. 

Nie zmienia to faktu, że książka miejscami pokazywała drastyczne sceny z życia ludzi w tamtym rejonie świata, inną kulturę i obyczaje. Wzbudzała też we mnie jako mężczyźnie pewien rodzaj uczuciowości i wzruszenia, jak wspólne trudy i zmagania wojenne mogą zbliżyć nie znanych sobie wcześniej ludzi. I jak silne więzi braterstwa mogą w nich zrodzić. Zaletą tej pozycji jest także wiele ilustracji z bardzo dokładnymi adnotacjami. Choć swoją drogą, niektóre zdjęcia były robione w takich absurdalnych momentach, że aż się zastanawiałem czy to nie jest diabelski lunapark a nie wojna. No bo jak byście zareagowali na zdjęcie z podpisem: "A tutaj mój kolega celuje z karabinu maszynowego do biegnącego wśród drzew rebelianta"? Troszkę nie na miejscu prawda? A może to tylko ja jestem jakiś dziwny. Nieważne. Nie mnie to oceniać. Podsumowując, czasu poświęconego na lekturę nie uważam za całkowicie stracony i jako notę końcową wystawiam 3.5/10. Choć muszę przyznać, że spodziewałem się czegoś zdecydowanie lepszego. 


sobota, 22 czerwca 2013

[9] Książka: Marek Edelman. Życie.Do końca - Witold Bereś, Krzysztof Burnetko (2013)

Przed chwilą skończyłem czytać książkę pt. "Marek Edelman. Życie. Do końca". Jest to uzupełnienie o ponad 200 stron wydanej w 2008 roku biografii Marka Edelmana pt. "Życie. Po Prostu" autorstwa Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetko. W sumie nie wiem jak zacząć tę recenzję, bo jestem wciąż jeszcze pod ogromnym wrażeniem. Mogę tylko na samym wstępie napisać, że wystawiłem ocenę 10/10. Czuje, że to sprawiedliwa nota. I to chyba nie nota dla samej książki, a dla człowieka, którego opisuje. Człowieka, którego tak naprawdę do tej pory prawie nie znałem. Bo w sumie odpowiedzmy sobie na proste pytanie: kim był Marek Edelman? Co Wam się pierwsze jawi w głowie? Żyd? Zastępca komendanta powstania w Getcie Warszawskim? Kardiochirurg? Hmm...takie były moje skojarzenia, które miałem po dość odległej w czasie, lekturze "Zdążyć przed Panem Bogiem" Hanny Krall. Jednak teraz spektrum mojego postrzegania Edelmana znacznie się powiększyło. A wszystko to zasługa tej książki.

Książki streszczać nie będę, bo to tak jakbym chciał streszczać cudze życie. Napisze tylko jak autorzy poradzili sobie z dość spójnym przedstawieniem tak ciekawej biografii, pełnej wielkich czynów i wielkich nazwisk. A mianowicie, książka, poza wstępem, w którym autorzy pokusili się o przedstawienie krótkiej anegdoty  mającej na celu zilustrowanie jak trudnym rozmówca jest Marek Edelman (opisuje wydarzenie z roku 2006), od krótkiego prologu ukazującego lata dziecięce Edelmana (rok 1919) biegnie już rzeczowo od roku 1938 chronologicznie aż do czasów zakończenia wojny. W tym miejscu opisana jest m.in. walka Edelmana w powstaniu w Getcie Warszawskim, a także w Powstaniu Warszawskim. Sposób w jaki udało mu się przetrwać i co musiał przetrwać aby móc dalej żyć. W tej części (która swoją drogą jest najobszerniejsza patrząc na czas jaki obejmuje - 7 lat i ponad 50% objętości książki) nie ma żadnych dygresji, czy powtórzeń dat w innym kontekście wydarzeń, jak to będzie się zdarzało później. Następnie zaczyna się lekki galimatias, jednak mimo wszystko autorzy podzielili książkę tematycznie a nie całkiem chronologicznie, co jest dobre, bo dzięki temu jest pełniejsza w odbiorze. I tak na przykład mamy wiele ważnych wydarzeń w życiu Edelmana, ale też w życiu wielu innych osób, których Edelman był uczestnikiem, wiele wydarzeń w historii Polski, Europy i świata, do których ten nieznany większości człowiek? dołożył swoje przysłowiowe "trzy grosze". Ale nie mówię tutaj tego w kontekście negatywnym. Co to, to nie!. On po prostu uważał, że ludzie są ważni. Ich życie jest ważne. I zawsze, niezależnie od tego kto jest potrzebującym czy uciskanym, trzeba mu pomagać. Bo dla niego ten uciskany, niezależnie od narodowości, był takim "Żydem", takim jak on w Getcie. Stąd jego interwencje u wielkich tego świata (m.in. Clintona, Chiraca, Blaira, Solany - sekretarza generalnego NATO) w sprawie mordowania Albańczyków w Kosowie. Chciał aby NATO nie ograniczało się tylko do bombardowania miasta, ale wysłało tam też wojska lądowe, bo może się okazać, że w takim zbombardowanym mieście nie będzie już komu nieść tej pomocy. Jak sam twierdzi:
"Byłem świadkiem ludobójstwa i byłem ścigany przez ludobójców. Wiem, co to znaczy. Trzeba zniszczyć tych, którzy niszczą. Dyktatorzy sami się nie poddają. nigdy sami nie ustąpią. Fanatyków przed zbrodnią może powstrzymać jedynie siła." 

Był też wielkim lekarzem. Lekarzem, który leczył wszystkie choroby, nie tylko te związane z sercem. Pochodził z tej starej szkoły, w której lekarz musiał potrafić zdiagnozować pacjenta po prostu na niego patrząc, bez użycia sprzętu czy przeróżnych maszyn drukujących wyniki badań. W taki sposób uratował niejedno życie, bo Ci co zawierzają maszynom często się mylą poprzez błędy tych maszyn. Był także lekarzem, który wychodził z założenia, że nigdy nie należy mówić człowiekowi, że umiera. W stosunku do Grażyny Kuroń, żony Jacka Kuronia, którą opiekował się aż do śmierci, użył następujących słów:
"Żeby się nie domyśliła, że umiera, użyłem całej mojej wiedzy lekarza. Cieszę się, że mi się udało. Bo umierający człowiek powinien pozostać człowiekiem: mieć nadzieję, nie cierpieć, być szczęśliwy."

Książka liczy ponad 700 stron (i bardzo wiele ilustracji) i prawie na każdej z nich można znaleźć coś zaskakującego, mądrego, wzruszającego. Wypełnia ją życie człowieka wielkiego, który jednak wciąż pozostawał w cieniu. Życie proste i zwyczajne mimo wszystkich "zaszczytów", które go spotkały już w wolnej Polsce. On nie chciał wyjeżdżać do Izraela. Zawsze powtarzał, że Polska jest jego domem. Nie wyjechał razem z żoną i dziećmi, kiedy zaczęły się prześladowania Żydów w roku '63, nie wyjechał wtedy, kiedy wyrzucali go z pracy, choć ze swoją wiedzą i umiejętnościami mógł na zachodzie zrobić oszałamiającą karierę i dorobić się wielkiego majątku.

"O Marku Edelmanie można wygłosić dwa, wydawałoby się sprzeczne, sądy. A oba sa prawdziwe. Bo z jednej strony Marek jest człowiekiem nadzwyczaj zaangażowanym we współczesność. Chodzi zarówno o jego praktykę lekarską, jak o działania społeczne. Z drugiej - wciąż jest dowódcą powstania w getcie warszawskim. To powstanie dla niego trwa."

Są to słowa Jacka Kuronia podsumowujące, najtrafniej chyba, fenomen Marka Edelmana opublikowane na łamach Tygodnika Powszechnego w 1999 roku komentujące nadanie mu przez jego redakcję Medalu Świętego Jerzego. Jednak dużo głębsze i bardziej osobiste słowa o Edelmanie (a może bardziej do Edelmana) znajdziemy w jednym z listów, które Kuroń pisze do Edelmana z aresztu na Rakowieckiej tuż po pogrzebie żony:
"Marku, (...) ostatnio bardzo wiele myślę o Tobie. W czasie tych dwóch tygodni po śmierci Grażyny stałeś mi się wyjątkowo bliski, ważny, potrzebny. Przed całą tą sprawą szanowałem Ciebie zapewne bardzo, ale konwencjonalnie. Znaczy nie tyle Ciebie, co legendę, którą jesteś. W Białołęce i później, ale jeszcze przed śmiercią Gai byłem Ci bezmiernie wdzięczny. Rozumiałem przecież w jakiś sposób, co znaczyłeś dla Niej. Natomiast w czasie tych dwóch tygodni - no właśnie, jak opisać to, co zdarzyło się w czasie tych dwóch tygodni (...). 
Zapewne najważniejsze jest to, że Ciebie też zabiła śmierć Grażyny.
 W tym stwierdzeniu dwa momenty. Pierwszy właśnie dla mnie nieskończenie ważniejszy od innych - to, że potrafiłeś tak pokochać Grażynę, połączyło mnie z Tobą, jak chyba nic innego połączyć nie może. (...) To, że zabiła Cię śmierć człowieka, Ciebie, który już tyle razy umierałeś.
Niezwykłe, niepojęte, cudowne... I jeszcze przy tym stałeś się dla mnie czymś w rodzaju nadziei. (...) Pamiętasz, zapytałem Ciebie zaraz w pierwszej chwili - ile razy umierałeś - umierał ci świat? (...) Potem z całej żydowskiej sprawy zrobiłem sobie coś w rodzaju tarczy. (...) Żeby zwalczyć ból śmierci Grażyny bólem ogólnoludzkim. Bo tamta żydowska śmierć tak głęboko ugodziła w samą istotę człowieczeństwa, że boli i będzie boleć każdego człowieka. (...) Dopiero teraz zaczynam rozumieć, dlaczego rozmowy z Tobą o getcie stępiały mój ból. (...) Kiedy taka katastrofa jak ta, która nam się zdarzyła, zwali się na człowieka, wtedy będzie chwilami na samej granicy wytrzymałości. Jeśli zdecyduje się żyć, to poszukuje nadziei, że to nie stale będzie tak boleć. Gdy jednak boli na granicy wytrzymałości (...) następuje wyłączenie układu odczuwania.
Przychodzi pustka, którą w pierwszym momencie odczuwam jako ulgę, a zaraz strach czy nie spopielej we mnie miłość. Otóż Ty byłeś świadectwem, że można wytrzymać ten ból i nie spopielić w sobie miłości. Przeciw strachowi, że nie wytrzymam, świadczysz już tym, że żyjesz i - co po wielokroć ważniejsze - co świadczy przeciw strachowi przed spopielałą miłością - jak żyjesz i jaki jesteś. Mam takie głębokie przekonanie,  że tamta śmierć jest wciąż w Tobie, że żyjesz nią, mimo niej, jakby dla niej. Nie, nie jak żałobnik, płaczka, nieutulona wdowa. Ty tę śmierć oswoiłeś, co wcale nie znaczy zabliźniłeś. Raczej zżyłeś się z nią, zrobiłeś z niej powinność czy raczej system powinności. Wypełniasz te powinności, strzeżesz tamtej śmierci, walczysz o życie ludzkie i - wybacz to słowo dla Ciebie zbyt patetyczne - kochasz ludzi. Nie znam nikogo drugiego, kto by to umiał. (...) Dziękuję Ci za to, że byłeś, jesteś ze mną. Jacek. Warszawa-Mokotów, Areszt Śledczy 20 grudnia 1982".

... Życie. Po prostu.

środa, 19 czerwca 2013

[9] Przerwa na reklamę...

Wciąż jeszcze nie skończyłem pisać mojego artykułu, a termin mija już jutro, więc dziś tylko krótka notka a w niej spostrzeżenie, którym chciałem się z Wami podzielić.

Tak, znów będę narzekal na reklamę, ale cóż zrobić skoro to ona wkurza mnie najbardziej podczas posiłków. Bo wyobraźcie sobie taką sytuację. Siadacie sobie do trzech śniadaniowych kanapek i włączacie telewizor. W programie (i "w dekoderze") jest napisane, że audycja zaczyna się dajmy na to o 9:30. Ok, jest godzina 9:32 wg. mojego zegarka, i wg zegara na dekoderze i wszystkich innych zegarów wokół. Ale na ekranie telewizora wciąż emitowane sa reklamy... 9:35. Czy już? A skąd - wciąż reklama. 9.40. Może teraz? Nie teraz są zapowiedzi innych programów. Ok. 9.43! Kończy się zapowiedź tego co jeszcze mnie na tej zacnej stacji czeka i wreszcie zobaczę jak Gordon Ramsey jedzie do Indii :D Nie. Teraz oglądam kolejny bloczek reklamowy, żebym przypadkiem nie zapomniał jak skuteczny jest płyn do prania Persila nawet wobec czarnego jak smoła oleju silnikowego (bullshit!) i tego jak mój dom będzie niepełnym bez pewnych wafelków (no rzesz K***A!!! co za debil wymyśla takie kretynizmy?!). Jest 9:48 (prawie 20 minut po tym jak miał się rozpocząć program) i wreszcie zaczyna się! Jupi!. Tylko wiecie co? Ja już zjadłem śniadanie... przy bloczku reklamowym. Fuck!

To są te chwile kiedy bym wszystkich ludzi odpowiedzialnych za puszczanie reklam w telewizji postawił pod pręgierz i wyznaczył im solidną karę chłosty!

To tyle ode mnie na dziś. Stay tuned, this subject will be continued ;)

niedziela, 16 czerwca 2013

[5-7] Ludzie kina /Aktorzy/: ur. 1879: Will Rogers; King Baggot i Sydbey Greenstreet

Troszkę ostatnio zaniedbałem cykl "Ludzie kina", tak więc aby to nadrobić dziś przedstawię sylwetki trzech wartych uwagi gwiazd srebrnego ekranu. Ich cechą wspólną jest ten sam rok urodzenia, dlatego też pojawiają się w jednym poście.

Will Rogers


"Jako aktor teatralny, osobowość radiowa, autor, dziennikarz i gwiazda filmowa, Will Rogers mógł poszczycić się zróżnicowaną i bogatą karierą. W 1902 roku ukończył szkołę wojskową i wyjechał do Argentyny handlować trzodą. Ten świetny ujeżdżacz koni transportował zwierzęta juczne przez południowy Atlantyk z Buenos Aires do Południowej Afryki w czasie drugiej wojny burskiej w latach 1899-1902. Zamieszkał w Johannesburgu, gdzie pracował w Wild Circus Texas Jacka, przybrawszy postać Cherokee Kida. Wykorzystał swoje umiejętności w obchodzeniu się z końmi i lassem, które nabył pracując na ranczu swojej rodziny. Po powrocie do stanów zjednoczonych zaangażował się w wodewilu, odkrywając, że publiczność przychylnie reaguje zarówno na jego dowcip, jak i sztuczki z lassem. Około 1917 roku był już gwiazdą Zigfeld Follies.



Pierwszym filmem Rogersa był Laughing Bill Hyde (1918). Cieszył się on powodzeniem, co zapewniło aktorowi dwuletni kontrakt z Samuelem Goldwynem. Hollywoodzki debiut filmowy Rogersa miał miejsce w Almost a Husband (1919). Zagrał w 12 filmach dla Goldwyna oraz serialu dla Gaumonta zatytułowanym The Illiterate Digest (1920). W 1922 roku wyprodukował trzy filmy: Fruits of Faith, The Ropin' Fool i One day in 365 (który nie trafił do kin). Owo przedsięwzięcie niemal zrujnowało go finansowo. Nadejście ery dźwięku oferowało nowe możliwości. W 1930 roku Rogers podpisał kontrakt na sześć filmów z Fox Film Corporation na nieprawdopodobną jak na tamte czasy sumę 1 125 000 dolarów. Popularne tytuły z tamtego okresu to Jankes na dworze Króla Artura (1931) i Sędzia Priest (1934). W 1935 roku Rogers u szczytu swojej popularności zginął w wypadku
samolotowym."

King Baggor


"Dla współczesnej publiczności King Baggot pozostaje osobą nieznaną, mimo że wystąpił w całym mnóstwie filmów. Jeśli przyjrzymy się uważnie, możemy dostrzec go w niejednym hollywoodzkim klasyku - od Filadelfijskiej opowieści (1940) do Abbot i Costello w Hollywood (1945) i Listonosz zawsze dzwoni dwa razy (1946). Jednak większość z jego ponad 300 ról przypada na okres, w którym występował głównie w epizodycznych i marginalnych rólkach; jego kariera spadła na łeb na szyję, z poziomu gwiazdy niemego kina do zapomnianego figuranta zdobywającego kolejny terytoria kina dźwiękowego.

Baggot urodził się w St. Louis jako syn handlarza nieruchomościami. Pojechał do Nowego Jorku z zamieram zrobienia kariery na Broadwayu, co tez mu się na krótko udało, kiedy zabłysnął w głównej roli w sztuce More to be Pited Than Scorned. Wkrótce jednak zdecydował się spróbować sił w IMP Studios (przodku Universalm Studios), debiutując na ekranie w Love's Stratagem (1909). Odtąd występował w filmach sensacyjnych i klasykach, takich jak Ivanhoe (1913), w roli głównej). Studio skutecznie go promowało, co jak na tamte czasy było czymś niezwykłym i stanowiło zapowiedź tworzenia prawdziwych gwiazd filmowych. Doceniono go za umiejętność wcielania się w różne charaktery, jak Dr Jekyll i Mr Hyde (1913) czy dziesięć odrębnych postaci w Shadows (1914). Z wiekiem coraz bardziej koncentrował się na reżyserowaniu i wraz z Williamem S. Hartem współreżyserował western Tumbleweeds (125). Tajemnica wielkiej liczby filmów, w których wystapił, miała swój początek w 1933 roku. Wtedy ostał się jednym z paru weteranów kina niemego, których nagrodzono dożywotnim kontaktem ze studiem MGM Był o symboliczny gest, ponieważ nigdy nie obsadzono go w żadnej większej roli."

Sydney Greenstreet


"Po długiej karierze scenicznej w Anglii i Stanach Zjednoczonych , Sydney Greenstreet zadebiutował na ekranie późno, bo w wieku 62 lat, w Sokole Maltańskim (1941) Johna Hustona. Okrył się nieśmiertelną sława jako Kaspar Gutman, "Tłuścioch", bezwzględny łotr z błyskiem w oczach pojawiającym się na samo wspomnienie przedmiotu, którego poszukiwał całe swoje życie. Warner Brothers zwabił Greenstreeta i dali mu zajęcie na resztę dziesięciolecia, nierzadko zestawiając go na ekranie ze współspiskowcem z Sokoła, Peterem Lorre'em. Szczególnie dobry duet stworzyli w Masce Dimitriosa (1944) i Werdykcie (1946), w którym Greenstreet gra wiktoriańskiego policjanta Scotland Yardu, postanawiającego dokonać morderstwa doskonałego. 
"Lubię rozmawiać z człowiekiem, który lubi rozmawiać" - Kasper Gutman, Sokół Maltański
Chociaż jego kariera kinowa trwała krótko, udało mu się zagraćniemało pamiętnych ról, dzięki którym postrzegano go na równi z takimi legendami Hollywoodu jak Humphrey Bogart, James Stewart czy Spencer Tracy. Jego specjalnością były szwarccharaktery, choćby takie jak właściciel lokalu "Pod Niebieską Papugą" w Casablance (1942) czy hrabia Alessandro Fosco w Dziewczynie w bieli (1948). Potrafił również przyklejać sobie bokobrody i wcielać się w historyczne postaci, takie jak generał brygady Winfield Scott w Umarli w butach (1941) lub William Makepeace Thackeray w Devotion (1946), czy też zabłysnąć jako żądny posłuchu wredny osiłek w komedii Christmas in Conecticut (1945) lub melodramacie Flamingo Road (1949). W Handlarzach (1947) pluje podczas spotkania finansowego, udowadniając, że prostactwo też może być czymś, co przykuwa uwagę kinowej widowni. Po wycofaniu się z aktorstwa z powodu choroby w 1949 roku, Greenstreet pracował w radiu, z wdziękiem wcielając się w rolę prywatnego detektywa Nerona Wolfe'a."*

* Wszystkie części tekstów pochodzą z książki  "501 gwiazd filmowych".

piątek, 14 czerwca 2013

[8] Książka: "Circus Maximus" - Damian Dibben

Dziś dla odmiany książka. Coś lekkiego i łatewego co udało mi się w tym "zabieganym" tygodniu łyknąć. W sumie "Circus Maximus" autorstwa Damiana Dibbena z założenia jest powieścią przygodowa dla nastolatków (kurczę, dlaczego ja to czytam?!) i niestety niczym więcej. No, może poza dość ciekawą lekcją historią, którą daje nam autor za pośrednictwem swoich bohaterów. 

A o czym jest ta książka? Jest to druga część przygód Jake'a Djones'a, który wraz ze swoimi przyjaciółmi - Strażnikami Historii - wyrusza tym razem do starożytnego Rzymu, a dokładnie do 27 roku naszej ery (Ci co nie czytali pierwszej części muszą wiedzieć, że Strażnicy Historii, to tajemna organizacja czuwająca nad bezpieczeństwem historii świata i udaremniająca każdą ingerencję w nią; jednak mogą się w niej znaleźć tylko ludzi mający "walor" - bardzo rzadki dar umożliwiający podróże w czasie, które inicjowane są na poły magicznym specyfikiem zwanym atomium). Wyrusza tam aby uratować swoją przyjaciółkę (i obiekt swoich westchnień) Topaz St-Claire, która została uprowadzona przez swoją okrutną matkę Agatę Zeldt (Topaz uciekła od niej w wieku pięciu lat i wychowywała się w rodzinie Wylderów, członków Straży Historii). W podróży towarzyszą mu jak zwykle Charlie Chieverley - opanowany i nad wyraz spokojny "erudyta" oraz Nathan Wylder - przybrany bart Topaz - lekko zarozumiały osiłek i piękniś. Na ich drodze nie stanie, jak to w książce przygodowej, wiele przeszkód i złoczyńców, których nasi dzielni bohaterowie będą musieli pokonać aby dotrzeć do upragnionego celu, a mianowicie odbicia Topaz i powstrzymania Agaty przed zawładnięciem światem.

Damian Dibben

Sama książka została napisana w sposób bardzo prosty i naiwny. Jesteśmy w stanie przewidzieć jak potoczy się większość wypadków i jakie mniej więcej decyzje podejmą główni bohaterowie, a przede wszystkim Jake Djones. Jest on swoją drogą jednym z bardziej nieudacznych i irytujących bohaterów literatury przygodowej z jakim przyszło mi się "poznać". Taka ciapa, która zawsze podejmuje złe decyzje (oczywiście w dobrej wierze, żeby nie było), bądź zawsze pcha się tam gdzie go nie potrzeba. Ale jakimś fartownym trafem zawsze także udaje mu się wyjść cało z opresji i uratować sytuację. No cóż, w końcu on jest naszym liderem tej opowieści, więc kogo jak kogo, ale jego zabraknąć nie może. 

Sama akcja książki, także jest jakaś taka dziwna. Niby cały czas coś się dzieje. Jesteśmy trzymani w ciągłej niepewności, w stałym napięciu, ale jakoś to do mnie nie przemawia. Przez ten właśnie zabieg zupełnie nie pamiętam o co chodziło w pierwszej części, bo autor leci bez tchu i wytchnienia do końca i rozładowuje napięcia dopiero w ostatnim rozdziale. Ehh...tak się nie robi panie Dibben :P 

Circus Maximus

Książka oczywiście została napisana w taki sposób, żeby można było ją kontynuować, bo i taki był pierwotny zamysł, aby stworzyć sagę przygód Strażników Historii. Coś mi się wydaje, że autor próbował nawiązywać do książek o Harrym Potterze, jeśli chodzi oczywiście o samą strukturę powieści. Mogą o tym świadczyć bohaterowie drugo i trzecioplanowi jednak do Rowling to jeszcze ho ho daleko.

Podsumowując książkę, jest ona znośna, szybko się czyta, jest interesująca pod względem historycznych ciekawostek, ale sama fabuła, a już na pewno główny bohater nie są pierwszego sortu. Moja ocena to 5/10.

czwartek, 13 czerwca 2013

[19] Film: Niepokonani / The Way Back (2010)



Droga do wolności

W tym miejscu miałem problem czy opisać ten film w formie tradycyjnej recenzji, czy też zaliczyć go do cyklu "VS" i przeprowadzić porównanie książki z filmem. Jednak zdecydowałem się na recenzję i już wyjaśniam dlaczego. Powód był prosty, film zbyt słabo opiera się na książce, ponieważ jak napisałem poniżej zaczerpnął z niej jedynie sam motyw ucieczki, a dodatkowo wiele rzeczy pozmieniał. Tak więc dziś mam dla Was recenzje.

Film „Niepokonani” (oryginalny tytuł „The Way Back”) opowiada o ucieczce grupy siedmiu więźniów z sowieckiego obozu pracy przymusowej na Syberii niedaleko Jakucka. Główny bohater – Janusz Wiszczek (w tej roli Jim Sturgess, znany między innymi z musicalu „Across the Universe” z 2007, i takich filmów jak „21” i „Kochanice króla” oba z 2008 roku) jest młodym, polskim oficerem zesłanym za szpiegostwo do łagru na 20 lat. W obozie szybko przekonuje się, że nie da się tutaj przeżyć kilku lat, a co dopiero całego zasądzonego wyroku.
 
Janusz Wiszczek - Jim Strugess

W jednej z pierwszych scen po przyjeździe na miejsce młody Polak poznaje Amerykanina – Mister Smith’a (w tej roli Ed Harris, jedna z gwiazd biorących udział w tej produkcji, znany z ról w filmach m.in. „Firma” 1993, „Apollo 13” 1995, „Truman Show” 1998, „Pollock” 2000, „Godziny” 2002), z którego ust słyszy szokujące słowa: 

„Życzliwość… może cię zabić w tym miejscu”. 

W taki sposób rozpoczyna się ich znajomość i zapoznawanie się z obozowymi realiami. Janusz poznaje także innych więźniów, którzy odegrają swoje role w tej historii. Jednym z nich jest Chabarow (w tej roli Mark Strong), aktor, skazany na 10 lat za „złą rolę” – zagrał arystokratę i posądzili go o „dodawanie splendoru szlacheckiemu urodzeniu”. To właśnie on zaszczepia w Polaku myśl o ucieczce. Janusz bierze słowa Chabarowa bardzo poważnie i zaczyna wraz z nim planować całe przedsięwzięcie.  Nie mogąc znieść warunków panujących w obozie i nie chcąc umierać jako człowiek zniewolony Wiszczek, wraz z sześcioma „towarzyszami”, postanawia zbiec. W między czasie gromadzi ekwipunek i „zapasy żywności”. Plan ucieczki kieruje więźniów na południe przez syberyjską tajgę, wyżyny Mongolii, pustynię Gobi, Tybet, Himalaje, aż do brytyjskich Indii – ponad 6000 km. Wśród uczestników „wyprawy” jest trzech Polaków: Janusz – przywódca i lider ucieczki, Kazik (Sebastian Urzędowski) i Tomasz (Alexandru Potocean), a także Łotysz Voss (Gustaf Skarsgard), Jugosłowianin Zoran (Dragos Buruc), Amerykanin Mister Smith i Rosjanin Walka (w tej roli rewelacyjny Collin Farrell znany m.in. z filmów „Telefon” 2002, „Rekrut” 2003, „Alexander” 2004, „Miami Vice” 2006, „Ondine” 2009), jedyny który nie jest „polityczny”, więc niemile widziany w towarzystwie uciekinierów. Walka w obozie nosi miano urka.

Collin Farrell jako Walka dał całkiem niezły popis aktorstwa
Urki to najniebezpieczniejsi, bezmyślnie okrutni więźniowie zsyłani do obozów za przestępstwa kryminalne. Bestialstwo Walki i brak poszanowania dla życia widzimy już w jednej z pierwszych scen w obozie, kiedy to zabija współwięźnia tylko dlatego, że ten nie chciał mu oddać swojego swetra. Walka podsłuchuje rozmowę Janusza z Charabowem na temat ucieczki, a że ma duży dług wobec „szefów” obozu – innych Urków, wyżej postawionych w hierarchii, którym strażnicy pozwalają sprawować kontrolę nad pracującymi więźniami „politycznymi”, co sprawia, że są praktycznie bezkarni – postanawia uciec z nimi. Jego jedynym, ale poważnym, atutem jest to, że posiada nóż. Charabow natomiast, rezygnuje z ucieczki sparaliżowany strachem. Więźniowie uciekają podczas zamieci śnieżnej, która jak twierdzi Janusz jest ich wielkim sprzymierzeńcem, ponieważ zatrze ślady pozostawione przez nich na śniegu. 

Irena - Saoirse Ronan
Po drodze, na swoim szlaku, spotykają jeszcze jednego towarzysza - kobietę o imieniu Irena – Polkę, która uciekła z kołchozu. Po wielu rozmowach członków drużyny oraz początkowej jawnej niechęci Smitha wobec niej, dziewczyna zostaje wreszcie zaakceptowana przez grupę i wędruje wraz z nią. Jednak, jak się okazuje już po kilku dniach ich zadanie jest prawie niemożliwe do wykonania. Szybko przypominają sobie słowa komendanta obozu wypowiedziane tuż po przekroczeniu bram obozu:

„Wrogowie ludu! Rozejrzyjcie się! I zrozumcie, że waszym więzieniem nie są nasze karabiny i psy, strażnice i drut kolczasty. Waszym więzieniem jest Sybir. I jego 13 milionów kilometrów kwadratowych terenu. Waszym strażnikiem jest bezlitosna przyroda. I jeśli ona was nie zabije, zrobią to miejscowi ludzie. Oni dostają nagrodę za każdego złapanego zbiega”. 

Ich przeciwnikiem jest także brak odpowiednich ubrań, narzędzi, jedzenia a nawet wody. Mają za to do przebycia ogromne ilości kilometrów i po mimo ogromnej determinacji oraz hartu ducha, wytrzymałości fizycznej i woli przetrwania nie wszystkim uda się dotrzeć do celu. Jednak jak słyszymy z ust Janusza po śmierci pierwszego towarzysza, najważniejsze jest to, że: 

„Przynajmniej umarł jako wolny człowiek”. 

Tak oto przedstawia się zarys fabuły już dość "wiekowego" filmu Petera Weira, jednego z bardziej znanych hollywoodzkich twórców filmowych, który na swoim koncie ma takie filmy jak m.in.: „Piknik pod wiszącą skałą” 1975, „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” 1989, „Truman Show” 1998, „Pan i władca: Na krańcu świata” 2003. Weir wspólnie z Keithem R. Clarkem był także twórcą scenariusza do obrazu inspirowanego przeżyciami Sławomira Rawicza zawartymi w książce „Długi marsz”. Książka, wydana w Londynie w 1956 r., stała się wielkim bestsellerem na świecie. Przetłumaczono ją na 25 języków i sprzedano w ponad dwudziestopięciomilionowym nakładzie. W filmie pojawia się tylko główny wątek ucieczki i bohaterowie, jednak ich imiona są już zmienione (w filmie tylko Amerykanin - Mister Smith - zachował książkowe imię). Weir, dla lepszego oddania trudności z jakimi zmagali się uciekinierzy, podobne „piekło”, w obozie przetrwania prowadzonym przez Cyrila Delafosse-Guiramanda, zorganizował swoim aktorom. Chciał aby na własnej skórze poczuli choć w ułamku to, co każdego dnia marszu czuli bohaterowie, o których opowiada ta historia.  

Ed Harris jak Mr Smith


 Weir jest znany z zamiłowania do przedstawiania w swoich filmach zmian psychicznych jakie zachodzą w ludziach zmuszonych do konfrontacji z ekstremalnymi warunkami naturalnymi i nietypową sytuacją, w której się znaleźli (np. w filmie „Pan i Władca na krańcu świata”). Tutaj także mamy ludzi, których los zmusił do radzenia sobie z wycieńczeniem, bólem, rozpaczą, brakiem nadziei na dojście do celu. Drugą ważną sprawą jest też próba pokazania jak zamknięci w sobie więźniowie, którzy od mementu aresztowania budują wokół siebie psychiczną barierę odgradzając się od wszystkiego co ich otacza, w obliczu tak trudnej przeprawy muszą się otworzyć na innych. 
Piękne kadry, to jeden z atutów tej produkcji
Mocną stroną filmu są zdjęcia Russella Boyda, które powstawały w Darjeeling w Indiach, Erfoud i Ouarzazate w Maroko, Sofii i Vakarel w Bułgarii oraz Sydney w Australii. Spotkanie Weira i Boyda na planie nie było ich „pierwszym razem”, pracowali już wspólnie nad filmami: „Piknik pod wiszącą skałą”, „Gallipolli” i „Pani i władca: Na krańcu świata”. Za ten ostatni, Boyd został uhonorowany m. in. Oscarem w 2003 r. Kolejnym atutem filmu jest muzyka Burkharda von Daliwitza, który także współpracował już z Weirem przy obrazie „Truman Show”. Ścieżka dźwiękowa dobrze wpisuje się w całokształt, nie zaburzając go i uwydatniając swoim brzmieniem kluczowe sceny filmu.
 

Film ten powstał w polskiej koprodukcji. Można to zauważyć na początku i na końcu kiedy to na ekranie wyświetlają się napisy przybliżające polską, ale i nie tylko, historię wojennych losów a później komunizmu. Warto także nadmienić, że konsultantem historycznym w filmie była Anna Appelbaum – amerykańska pisarka i dziennikarka, pisząca m.in. dla „Washington Post” – zdobywczyni nagrody Pulitzera w 2004 roku za książkę „Gułag”, która prywatnie jest żoną Radosława Sikorskiego. 

Jednym z kilku mankamentów tego filmu jest to, że wszyscy „mieszkańcy” łagru, ale nie tylko oni, znają angielski. Nie ważne czy są to Polacy, Rosjanie, Łotysze czy Jugosłowianie, Tybetańczycy czy Mongołowie. Ja rozumiem, że ten film jest robiony głównie na Amerykę, a później na resztę świata, bo tam przyniesie największe zyski. Rozumiem też, że większość społeczeństwa amerykańskiego zna tylko język angielski i nie lubi czytać napisów. Jednak autorzy filmu mogli chociaż odrobinę bardziej zadbać o realizm. Bo tak naprawdę oprócz początkowych scen, gdzie aktorzy mówią po polsku (!) i po rosyjsku, i jakichś późniejszych przekleństw, zawołań czy równoważników zdań nie napotykamy praktycznie na inne języki niż angielski. W konsternacje wprawiła mnie scena, w której poznana na szlaku dziewczyna – Irena, jest bliska śmierci z wycieńczenia, jednak cały czas powtarza jak się nazywa. Życiowe losy kazały jej się wyzbyć prawdziwego nazwiska a chce je pamiętać. Powtarza więc „My name is Irena Zielińska… my name is Irena Zielińska”. Wydaje mi się, że jeśli ktoś jest polakiem, maszeruje wśród kilku polaków i do tego jest bliski śmierci to nie sili się na mówienie w obcym języku[1]. Nigdy jednak nie byłem w takiej sytuacji, i być może moja krytyka wynika z niewiedzy. Jednak druga sytuacja już całkiem psuje obraz filmu. Uciekinierzy napotykają w Tybecie na grupkę pasterzy owiec. Ci zapraszają ich do domu aby ich nakarmić i pozwolić wypocząć. Jednak kiedy jeden z Tybetańczyków się odzywa z jego ust wypływa płynna, poprawna gramatycznie angielszczyzna prawie bez akcentu (!). Wydaje mi się to niesłychane, nawet pomimo tego, że Tybetańscy mnisi to bardzo wykształceni ludzie. Mamy jednak rok 1941, nie wydaje mi się, żeby znajomość angielskiego była czymś powszechnym w tamtych rejonach świata. No ale tak jak już pisałem, to niezrozumienie może wynikać z mojej niewiedzy. Jednak po przeczytaniu książki „Długi marsz” przed pójściem na seans (co teraz wydaje się błędem, bo zaburza mój odbiór filmu) mam pewien obraz tamtej sytuacji, czasów i okoliczności w jakich znajdują się bohaterowie tej produkcji. Autor nie wspomina o tym, żeby ktokolwiek poza Amerykaninem Smithem posługiwał się angielskim. Dopiero spotkani na końcu podróży brytyjscy żołnierze w Indiach, ale to oczywiste.

Na niekorzyść tego filmu wpływa także brak pokazania jakichkolwiek technik przetrwania. Nie ma żadnych survivalowych akcentów w tej historii. Aktorzy, którzy byli w „szkole przetrwania”, pod okiem światowej klasy nauczyciela, z pewnością chcieliby się wykazać swoją wiedzą i nabytymi tam umiejętnościami. Widzowie, aby lepiej poczuć jak ciężko było bohaterom filmu także, chcieliby zobaczyć jak poradzili sobie z przeciwnościami natury. Jednak sceny takie się prawie nie pojawiają. Nie wiadomo czy zostały wycięte na etapie montażu filmu, czy w zamyśle reżysera w ogóle ich nie było. Nasuwa się zatem pytanie po co aktorom było całe to przygotowanie… Świetnie ujął to w swojej recenzji dla miesięcznika „Kino” Bartosz Czartoryski: „Kiedy bohaterów spotyka piaskowa burza, z opresji uratuje ich cięcie montażowe…”.
Tak to mniej więcej wyglądało na prawdę

Problem z tym filmem jest również taki, że miejscami staje się nużący i odrobinę zbyt patetyczny. Reżyser podjął się opowiedzenia bardzo ważnej historii i podszedł do niej zbyt ostrożnie. Chce przedstawić trud i wysiłek ludzi skazanych na wielomiesięczną tułaczkę przez bardzo nieprzyjazne człowiekowi tereny. Ludzi, którzy każdego dnia zasypiają i budzą się z widmem strachu przed pojmaniem. Jednak w tym przypadku mamy fabułę przewidywalną od początku do końca. Reżyser nie zaskakuje nas w trakcie seansu niczym, a kiedy zaczyna się już dziać coś ciekawego, to tak jak wspominałem wcześniej, cięcie montażowe wyswobadza bohaterów z opresji. Film jest pięknie nakręcony, od strony technicznej jest perfekcyjny. Jednak kiedy widzimy krew, pot i kurz na twarzach gwiazd z pierwszych stron plotkarskich magazynów, jakoś ciężko jest uwierzyć, że to nie jest make-up. Brak wgniatającego w fotel oddania na ekranie doznawanych przez bohaterów krzywd i wysiłku sprawia, że ten marsz staje się nieautentyczny i mało wiarygodny. 

Pomimo tych kilku mankamentów warto zobaczyć „Niepokonanych”. Film porusza istotny temat i przybliża najważniejsze daty oraz wydarzenia z historii Polski i Europy – za co podziękowania należą się polskim koproducentom. Świetna gra aktorska Collina Farrella, który był, dla mnie, bardziej rosyjski niż Rosjanie, na pewno zapada w pamięć. Piękne zdjęcia i dobra muzyka, a także znany i ceniony reżyser to atuty tej, bądź co bądź, przyzwoitej produkcji. 

6/10



[1] Dla poparcia mojego poglądu cytuje wypowiedź Bogusława Lindy w roli Alexa z filmu Władysława Pasikowskiego „Reich”: „Weszła z dzieckiem na ręku akurat jak go zawijałem w prześcieradło. Musiałem strzelać tuż obok dziecka. Dostała pod okiem ale mogła mówić, tylko z tego szoku zapomniała angielskiego… i błagała mnie abym oszczędził dziecko w swoim języku”.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...