Witam Was po krótkiej przerwie. Ostatnio pozwoliłem sobie na odrobinę odtwórczy post, w którym nie wysilałem się twórczo, a jedynie podsumowałem moje dotychczasowe osiągnięcie, czyli 100 opublikowanych postów. Ale było minęło, trzeba się wziąć do roboty i wreszcie opublikować coś sensownego;)
Z racji tego, że obejrzałem w ostatnim czasie kilka filmów, a niektóre z nich po raz kolejny, to zaprezentuje je w kolejnym odcinku Filmowego flasha.
Jak zwykle, kolejność od najlepszego do najgorszego filmu.
"Dwunastu gniewnych ludzi / 12 Angry Men" (1975)
Jest to jeden z najlepszych filmów jakie kiedykolwiek oglądałem. A na pewno najlepszy dziejący się w jednym pomieszczeniu. Za każdym razem kiedy do niego wracam robi na mnie podobne wrażenie i zawsze odkrywam coś nowego. Tutaj akcja generowana jest poprzez niesamowicie dobrze napisane dialogi i świetny scenariusz, bo przecież nie ma strzałów, pościgów, ani nawet jakiegoś banalnego wątku miłosnego, który mógłby ja urozmaicić. Mamy jedynie 12 spoconych facetów, którzy muszą podjąć decyzję, czy skazać, w niby oczywistym procesie, młodego chłopaka na karę śmierci na krześle elektrycznym za rzekome zabicie ojca, czy go puścić wolno. Wszystkie dowody wskazują przeciwko niemu i prawie cała ława przysięgłych podjęła już decyzję. No właśnie, prawie cała. A prawodawstwo amerykańskie wymaga tego, aby ławnicy byli jednomyślni. Wśród ławników znalazł się jednak samotny sprawiedliwy - Henry Fonda - który nie wierzy w jego winę, a może po prostu nie chce zbyt pochopnie wydać na śmierć młodego chłopaka. Teraz całe jego zadanie w ponad 1.5 godzinnym filmie Sydneya Lumeta, polega na tym aby przekonać albo samego siebie, że chłopak jest winny, albo pozostałych mężczyzn, że jednak nie zasługuje na to aby zostać skazanym na śmierć. Atutami filmu jest na pewno świetne aktorstwo (szczególnie wymienionego wyżej H. Fondy, którego ogólnie nie lubię, ale tutaj robi ogromne wrażenie), które jest konieczne żeby zaciekawić widza w obrazie niewykraczającym poza jedno pomieszczenie i świetnie "skrojona" fabuła. Zachęcam!
Ocena 10/10
"Hazardziści z Teksasu / A Big Hand for the Little Lady" (1966)
Film ten obejrzałem z rekomendacji Mariusza w jednym z komentarzy do posta Motywy filmowe #2 - Poker. Z racji tego, że pokera lubię, a nie pogardzę też ciekawym westernem, to postanowiłem, że jak tylko uda mi się znaleźć gdzieś ten film - z przyjemnością się z nim zapoznam. Tak też się stało jakichś kilka dni temu. Film okazał się ciekawy, jednak nie w 100% spełnił moje oczekiwania. Po pierwsze znów nie był o pokerze (podobnie jak inny film z tego okresu - "Poker / 5 Card Stud") tylko o wszystkim co dzieje się z ludźmi i wokół ludzi, którzy w niego grają. A po drugie, bardzo rozczarowałem się rolą Joanne Woodward, a i sam Henry Fonda (to już drugi film z nim w tym zestawieniu) nie był powalający Jednak aktorzy drugoplanowi byli całkiem nieźli, więc nie było tak najgorzej. Film opowiada historię grupy mężczyzn, którzy porzucają wszystkie zajęcia, aby raz w roku zagrać w pewnym zapadłym miasteczku w pokera na naprawdę duże stawki. W tym samym momencie, całkiem przypadkiem w mieście pojawia się bardzo świętoszkowata żona z synem i mężem pantoflarzem - tutaj para Woodward / Fonda. Po chwili okazuje się, że Fonda jest byłym nałogowym hazardzistą, który jakiś czas temu, dla żony i dobra rodziny, porzucił ten zdradziecki nałóg, jednak kiedy dowiaduje się o grze nie może się powstrzymać żeby najpierw na nią nie popatrzeć, a później po prostu nie zagrać. Punktem kulminacyjnym filmu jest moment, w którym Fonda dostaje zawału serca i grę, w której puli jest dość pokaźna suma, musi kontynuować żona nie mająca pojęcia o tym co to jest poker. Dodatkową trudnością jest to, że aby dalej grać musi zorganizować gotówkę na zakład, ponieważ została przebita. Jak to się wszystko kończy trzeba zobaczyć samemu. Film nie jest najgorszy, ale nie powala, a zakończenia wnikliwy widz może się domyślić już jakieś 30 minut przed zakończeniem filmu.
Ocena 6/10
"Czas zapłaty / Welcome to the Punch"(2013)
Trailer filmu zobaczyłem kilka dni temu w jednym z programów motoryzacyjnych "Top Gear", który gościł Jamesa McAvoya. Sam zwiastun wydał się ciekawy, więc postanowiłem poszukać filmu w Internecie. Z ciekawości zajrzałem jeszcze na filmweb, aby zobaczyć jak tam go widzowie oceniają. Hmm...po tej wizycie nie byłem już tak zdeterminowany, aby go obejrzeć (6.2), jednak postanowiłem, że co mi tam, i tak nie miałem nic lepszego do roboty. No i jednak nie. Kolejny słaby film o zemście policjanta na super wszechmocnym złodzieju. Ale najpierw napiszę o co chodzi. Mamy detektywa Lewinskiego (McAvoy), który jest na tropie arcyzłodzieja Sterwooda (Mark Strong). W pewnym momencie jest już bardzo blisko, jednak brytyjskim policjantom (przynajmniej w tym filmie, bo nie wiem jak jest naprawdę) nie wolno nosić broni palnej, więc nie może go po prostu zastrzelić. Mimo tego, że Lewinski dogania Sternwooda, i po walce wręcz, w której dostaje bęcki, tamten zamiast go zabić strzela mu jedynie w okolice kolana (bandytów oczywiście zakaz noszenia broni nie obowiązuje). Kilka lat później akcja zapętla się w taki sposób, że Lewinsky i Sternwood znów stają naprzeciwko siebie. Dużo napaćkane jest jeszcze wewnątrz fabuły (machlojki polityczne i inne, które mają ją urozmaicić). Jednak film jest bardzo przeciętny. Kolejna zmarnowana szansa na ciekawy film akcji.
Ocena 5/10
"Bad Company" (2002)
Ostatnio jakimś fartem udało mi się darować do pełnej listy kanałów w ofercie Vectry, więc skorzystałem z dobrodziejstw stacji kodowanych takich jak HBO i Canal+, aby nadrobić parę zaległości. Takim oto sposobem trafiłem na, już odrobinę wiekowy, film z Chrisem Rockiem i Anthonym Hopkinsem w rolach głównych, który nosi jakże adekwatny tytuł "Bad Company". Jednak po zakończonym seansie dochodzę do wniosku, że większe rozpisywanie się na jego temat nie jest konieczne, bo jest to kolejny gniot z bardzo schematyczną fabułą. Mamy do czynienia z agentem CIA (Rock), który w jednej z akcji zostaje zastrzelony. Okazuje się jednak, że ma on brata bliźniaka, z którym był rozdzielony w niemowlęctwie, a akcja jest na tyle ważna, że szefostwo (w tym Hopkins) dochodzi do wniosku, że warto spróbować namówić go na współpracę. No i tak to mniej więcej wygląda. Całej reszty można się domyślić. Dużo głupich żartów w stylu Rocka (którego nie lubię, więc może stąd ta niska ocena) i absurdalnych zbiegów okoliczności wynikających z przyjęcie tożsamości innego człowieka, która koliduje z naszą własną. Wszystko to jednak razem ani nie powala oryginalnością, ani nie rozśmiesza jakoś nad wyraz. Aż dziwne, że Hopkins (którego też zresztą średnio lubię) zagrał w takim szajsie. Jak dla mnie szkoda czasu, ale jeśli ktoś lubi tego typu klimaty, to na pewno będzie usatysfakcjonowany.
Ocena 4/10
Ten przegląd filmowy zakończył się średnio zadowalająco, ale nie było tak najgorzej.