wtorek, 20 czerwca 2017

[176] Film: "Król Artur: Legenda miecza / King Arthur: Legend of the Sword" (2017)

Jeśli lubicie dotychczasową twórczość Guya Ritchego (Porachunki, Przekręt, Sherlock Holmes, Kryptonim U.N.C.L.E.) to nie macie się czego obawiać. Jeśli natomiast cenicie sobie wszelkiego rodzaju legendy arturiańskie (Excalibur, Rycerz króla Artura, Mgły Avalonu, Król Artur) film będzie wymagał od was sporej otwartości na modyfikacje tej mitycznej historii, jednak również nie powinniście się poczuć zawiedzeni. Król Artur: Legenda miecza jest bowiem tym co najbardziej cenimy w Ritchim z dawką fantasy na przyzwoitym poziomie.

W tym przypadku mamy do czynienia z królem, który nie wie, że jest królem. A jak się już dowie, to wcale nie będzie chciał nim być. Woli swoje poukładane "gangsterskie" życie w nibylandii zwanej Londinium. Ma tutaj już ugruntowany status, niemalże ojca chrzestnego, który kontroluje większość wartych kontroli biznesów i ma poukładane stosunki z "czarnymi nogami" (taka ichnia policja). A to, że jego wuj zamordował jego matkę i ojca, omal nie mordując także jego, co dało mu tron, a młodego następcę skazało na los małego ulicznika wychowywanego w burdelu przez damy lekkich obyczajów? Gówno go to obchodzi. No ale cóż zrobić, Pan każe sługa musi. Nawet taki sługa, który trzęsie połową miasta. Wszystko wali się wtedy, kiedy król, w obawie przed tym, że prawowity następca tronu jednak gdzieś żyje i może mu zagrozić, postanawia sam go znaleźć za pomocą próby z mieczem (wiecie, tylko prawowity następca da radę wyciągnąć ze skały Excalibur etc., etc.; swoją drogą w tej scenie bardzo udany epizod Becksa), a kiedy już się dowie kim jest następca, będzie mógł go najspokojniej w świecie zgładzić na oczach przelęknionej gawiedzi. A manifestacja siły jest niezbędna, ponieważ ciemiężony motłoch zaczyna podnosić w ostatnim czasie łeb za sprawą coraz śmielszych akcji ruchu oporu. W momencie, kiedy miecz ulega pod ręką, w której płynie krew prawowitego następcy tronu afera wybucha z całą swoją mocą. W tym momencie naszemu młodemu protagoniście - w myśl zasady "nie chcem, ale muszem" - nie pozostaje już nic innego, jak rozprawić się z bydlakiem raz na zawsze. 

Ale fabuła nie jest przecież (raczej), dla nikogo kto wybiera sie na ten film, niczym zaskakującym. Wszyscy wszak znamy - lepiej lub gorzej - historię Excalibura i króla Artura. W tym filmie najważniejsze jest to w jaki sposób ta legenda została nam zaprezentowana. A uwierzcie mi, Ritchie folguje sobie w całej rozciągłości. I o ile z antagonistą Vortigenem (Jude Law) nie dzieje się nic zaskakującego - ot, zwykły żądny władzy łotr, który dla stanowiska - w tym akurat przypadku drewnianego fotela zwanego potocznie tronem - jest skłonny do zdrady, a także bratobójstwa, a później do rzeczy równie podłych i nikczemnych. O tyle w przypadku młodego Artura (Charlie Hunnam) reżyser pozwala sobie na daleko idące odejścia od ustalonych na przestrzeni wieków standardów.  Jest wszak nasz młody Artur czymś w rodzaju szefa gangu, który przez lata życia na londinumskiej ulicy wypracował sobie zdolności (potrafi świetnie walczyć tak wręcz jak i mieczem), grupę zaufanych współpracowników (jest dla nich niepodważalnym autorytetem, ale też przyjacielem i opiekunem) oraz pozycję i jest gotów bronić tego status quo przed jakimikolwiek odstępstwami. Jest mu dobrze tak jak jest, gdyby tylko nie te koszmarne sny z niejasnymi wydarzeniami jakby z jego dzieciństwa... ale z tym da się przecież żyć. Można śmiało powiedzieć, że jest to "postać nie z tej bajki", bo choć większość cech charakteru się zgadza (lojalność, waleczność, sprawiedliwość - bardzo specyficznie pojęta, ale zawsze), to jednak ogólny obraz z pewnością nie prezentuje nam typowego szlachetnego rycerza bez skazy ani zmazy, który jest w stanie położyć na szali swoje życie dla wartości moralnych i dobra ogółu. Można by powiedzieć - typowy Ritche. Taki trochę jak z Porachunków w ogólnej charakterystyce głównego bohatera oraz jak z "Sherlocka Holmesa" w klimacie i unowocześnianiu mitu. Duża uwaga jest również przyłożona do postaci drugiego planu. Może nie wszyscy są dającymi się zapamiętać aktorskimi perełkami, ale kilka z nich z pewnością, jak choćby Aidan Gillen w roli Williama aka Gęsi Smalec oraz rewelacyjny Eric Bena w roli Uthera Pendragona, ojca Artura, z pewnością tak.

Wielkie dzięki należą się również twórcom scenariusza za nie umieszczanie w tej historii ckliwej i zupełnie niepotrzebnej historii miłosnej, która mogła by zupełnie "zamordować" tak klimat jak i rytm filmu. Na wielką pochwałę zasługuje również dobór aktorów. Charlie Hunnam (znany dotąd m.in. z Pacyfic Rim i Synów Anarchii) jest genialnie obsadzony. Jego charakteryzacja oraz kostiumy (nie ma co ukrywać, że jest najlepiej ze wszystkich członków obsady ubranym aktorem, nawet kiedy na planie stoi ramie w ramię z samym królem to jego postać błyszczy i wybija się na pierwszy plan) sprawiają, że jest idealnym odtwórcą tej roli. Wszystko się tutaj zgadza, łącznie z poczuciem humoru i specyficzną narracją oraz montażem niektórych scen (jak choćby opowieść dla dowódcy „Czarnych nóg”, która łamie wszelkie konwencję tego gatunku). Na wielką pochwałę zasługuje również muzyka, która zdecydowanie daje temu filmowi bardzo dużo. Charakter wielu scen jeszcze się uwypukla, a pewien główny motyw rytmiczny przewija się przez kilka melodii (jak choćby Growing Up Londinium, czy też Run Londinium) sprawiając, że zdecydowanie zapada nam w pamięć. Pojawia się również bardzo mocna i budząca ducha niepokoju ballada w folkowym stylu (The Devil & the Huntsman), która jest przysłowiową "truskawką na torcie".

Niestety, w każdej beczce miodu znajduje się zawsze łyżka dziegciu. Tym niepasującym do reszty elementem są - o zgrozo w tego gatunku filmie - niestety elementy czysto fantastyczne. Niby jest mocno, dużo, trójwymiarowo (zawsze się zastanawiam czy to filmowcy chcą tworzyć specjalnie sceny z takim rozmachem w specyficznym stylu, czy jest to raczej wymóg dystrybutorów i wielkiego parcia na to, aby każdy blockbuster był obecnie w 3D), ale jakoś się to wszystko kupy dupy nie trzyma. Świetne jest w filmie wszystko poza wątkami i elementami magicznymi. W tym się Ritche nie odnalazł i chyba kolejnym filmem kostiumowym w jakim bym go widział jest... Robin Hood, też mamy wieki dość mocno przeszłe, nawet z odrobiną szamaństwa, ale bez świecących oczu, wielkich jak TGV węży, słoni ogromnych jak nasze czteropiętrowe klatki dla królików, oślizgłych potworów o korpusach kobiet z dużą ilością macek i tego typu artefaktów kina SF. Ja tego do końca nie kupiłem, ale wciąż jestem zachwycony klimatem i stylem w jakim reżyser zaprezentował nam tę historię.


Nie zależnie od tego czy jesteście fanami Guya czy też legend arturiańskich, myślę, że nie popełnicie zbyt dużego błędu wybierając się na ten film.

Moja ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...