czwartek, 23 lipca 2015

[141] Książka: "Był Pan w Smoleńsku, kapitanie?" - Philip Kerr (2015)

Po wielu dniach przyszła kolej na podsumowanie Cyklu o Bernardzie Guntherze, czyli recenzję ostatniego z dotychczas wydanych w Polsce kryminałów Philipa Kerra pt.: Był Pan w Smoleńsku, kapitanie? Opinię na temat tego czy cykl, a co za tym idzie autor, dalej utrzymują wysoki poziom postaram się przedstawić w poniższym tekście. Zapraszam!

We wstępie wspomniałem, że jest to ostatni z wydanych w Polsce tomów, jednak jest on również jednym z ostatnich tomów serii (9 z 10 dotychczas napisanych). W Polsce jednak został wydany jako piąty. Jak wspominałem już o tym w jednym z poprzednich tekstów (Miłość i śmierć w Pradze) jest to dla mnie dziwne i poniekąd niezrozumiałe, jednak z uwagi na to, że mi się nie chcę, nie będę tego po raz kolejny roztrząsał. 

Przejdę zatem do samej fabuły, która jest nam szczególnie bliska, ponieważ tym razem Bernie zostaje oddelegowany do wyjaśnienia sprawy tajemniczych zwłok (a raczej kości), które wilki wykopały w Smoleńskim lesie. Hipotez na ich pochodzenie jest kilka; jedną z nich jest ta właściwa, a mianowicie, że są w tym miejscu zakopane ciała polskich oficerów, a kości wykopane przez wygłodniałe zwierze należy do jednego z nich. Pobocznymi wątkami są jeszcze zamach na Hitlera oraz kilka innych ciał znalezionych w okolicy - tym razem należących do niemieckich łącznościowców - którymi ma się zająć nasz niestrudzony detektyw. Jak to zwykle u Kerra bywa, tak i ta książka ma bardzo mocną podbudowę historyczną. Pojawiają się w niej autentyczne wydarzenia oraz postaci łącznie z całą grupą naukowców mających na celu ekshumację i identyfikację zwłok. 

Jest jednak w niej coś jeszcze. Coś czego nie znalazłem w innych dotychczas wydanych częściach cyklu. Nuda. Ni stąd ni zowąd wkradają się tutaj pokłady nieciekawości. Wydaje mi się, że przyczyną takiego stanu rzeczy jest zbyt wiele za luźno ze sobą powiązanych wątków podocznych i ten główny, dla Polaka tak dobrze znany i oczywisty, które nie stworzyły wystarczająco wciągającej intrygi. Bo niby schemat jest ten sam, więc wszystko powinno się zgadzać. Jest zagadka, a nawet kilka. Jest Detektyw. Jest kobieta. Jest kilku podejrzanych i zaskakujące zakończenie. Jednak w tej części autorowi nie udaje się podać tego w wystarczająco ciekawej formie, a jeśli użyć innych słów, to w formie takiej, do jakiej przyzwyczaił mnie w poprzednich częściach.

Nie jest to jednak książka zła. W bardzo ciekawy sposób pokazuje nastroje ludności (głównie niemieckich żołnierzy i radzieckiej ludności cywilnej) w momencie przełomu po bitwie o Stalingrad, kiedy w szeregi niemieckiej armii wkrada się defetyzm, a coraz więcej wysoko urodzonych oficerów dochodzi do wniosku, że jedynym sposobem na uniknięcie katastrofy jest całkowite usunięcie Fuhrera. Przedstawiona jest także chęć zgromadzenia przez niemieckich oficjeli jak największej ilości dowodów obciążających przeciwnika - prezentujących ich bestialstwo i okrucieństwo - zapisywanych w tzw. Białych Księgach celem późniejszej obrony lub też pokazania, że nie tylko "my" byliśmy źli na wojnie. 

Podsumowując, książka jest chyba najsłabszą częścią cyklu, jednak nie zasługuje na całkowite potępienie. Można by ją porównać z występem Messiego w meczu, w którym - mimo, że gra dobrze - nie strzela gola. 

Moja ocena: 6-/10

wtorek, 14 lipca 2015

[140] Książka: "House of cards" - Michael Dobbs (2015)

Dziś przyszła pora na kolejną książkę. Tym razem jest to coś o czego filmowej adaptacji (tej drugiej, bo pierwszą BBC nagrało już w roku 1990) słyszałem bardzo wiele dobrego. O samej książce nie słyszałem natomiast nic. Postanowiłem, z uwagi na to, że serialu nie da się oglądać jeżdżąc na rowerze, a IVONA przeczyta wszystko, zapoznać się z tym fragmentem nowożytnej literatury brytyjskiej. Czy było warto? Zapraszam na recenzję!

Gwoli wyjaśnienia napomknę tylko, że książka ta jest stara. Nie jakoś bardzo, ale napisana została pod koniec lat 80. i te czasy opisuje, więc ta data w tytule jest jedynie datą polskiego tłumaczenia w serialowej okładce (pierwsze polskie wydanie pojawiło się już 5 lat po wersji oryginalnej, czyli w 1994 roku). Jeszcze jedną ważną informacją, która może sprawić, że lektura wyda Wam się ciekawsza jest fakt, że Dobbs - posiadający doktorat z badań nad obroną nuklearną - przez szereg lat był politykiem Partii Konserwatywnej (piastował między innymi stanowisko szefa jak i wiceprzewodniczącego tejże partii). I ostatnia wiadomość, tym raczej raczej dla wytrwałych i dobrze znających ojczysty język autora, mianowicie Dobbs w roku 1992 i 1994 napisał dwie kolejne części trylogii Francisa Urquharta kolejno To Play the King i The Final Cut. 

"Nie ma niegodziwości, której polityk nie mógłby popełnić, a dziennikarz nie rozdmuchał. Histeryczna przesada to charakterystyczna cecha i jednych, i drugich."

Po tym przydługim wprowadzeniu czas przejść do samej powieści. A jak pewnie zdążyliście się domyślić (oglądając serial :P) czytając wstęp, będzie ona traktować o polityce, a dokładniej o dochodzeniu do władzy po tzw. trupach. I to wcale bez przenośni. Głównym bohaterem opowiadanej historii jest Francis Urquhart a akcja zaczyna się tuż przed ogłoszeniem wyników wyborów parlamentarnych. Aby zbytnio nie wdawać się w szczegóły napiszę tylko, że partia aktualnie rządząca po raz trzeci z kolei odnosi w nich, niewielkie tym razem, zwycięstwo. Premier wraz ze swoimi doradcami, Walterem Sauelem - szefem partii i Francisem Urquhartem - rzecznikiem dyscypliny klubowej, starają się obmyślić jakie zmiany mogą znów zapewnić partii zaufanie i poparcie wyborców. Urquhart optuje za mocnymi przetasowaniami na stanowiskach ministerialnych, licząc po cichu, że i dla niego znajdzie się jakaś teka do "wzięcia". Na jego nieszczęście szef rządu nie chce wprowadzać żadnych zmian personalnych w rządzie, co w konsekwencji prowadzi do wielkiego rozczarowania Urquharta i jego przemożnej chęci zemsty na premierze. A ma do tego niezaprzeczalne predyspozycje (jest małą, zawistną, przebiegłą mendą) i środki ( będąc wszak rzecznikiem dyscypliny partyjnej wie wszystko o wszystkich - a posiadanie haków na "kolegów" z sejmowej ławy jest, jak wiemy z naszego podwórka sprawą w polityce najważniejszą). Francis działając w białych rękawiczkach rozpoczyna swój wyścig po władzę.

Tak można by w kilku słowach naszkicować główny wątek fabularny. Oczywistym jest, że Dobbs nie ogranicza się jedynie do losów Urquharta. W książce pojawia się jeszcze kilka postaci, którymi Francic będzie zręcznie manipulował lub które będzie szantażował. Na pierwszy plan wysuwają się uzależniony od narkotyków szef PRowców Robert O'Neil (czy też ktoś od szeroko pojętej reklamy) oraz młoda dziennikarka "Chronicle", za wszelką cenę chcąca się wylansować i zdobyć temat roku. Nie wypada w tych wyliczenia pominąć też samego premiera oraz jego brata alkoholika.

Przechodząc do głębszej analizy postaci muszę z przykrością stwierdzić, że są one - w większości przypadków - bardzo schematyczne. Same mechanizmy działania, motywacje również nie są zbyt wyszukane. Faceci myślą głównie o władzy i o dupach (nie zawsze kobiecych), a baby jak to baby, chcą być najlepsze na świecie we wszystkim. To niekiedy niezmiernie wkurza i męczy, ale w ogólnym rozrachunku da się przetrwać, bo nie jest ani gorsze ani lepsze niż w innych podobnych "tworach estetycznych".

Cała intryga jest budowana bardzo pieczołowicie, jak tytułowy domek, karta po karcie. Kolejne elementy nakładają się na siebie tworząc pajęczynę zależności i szantaży, co sprawia, że główny bohater z każdym kolejnym rozdziałem jest bliżej swojego celu. Czy mu się uda go osiągnąć? To musicie odkryć sami. Ja na zakończenie napiszę tylko, że gdyby nie końcówka, w której autor zbytnio poluzował sobie cugle, całokształt prezentowałby się znacznie lepiej. Czy polecam? Myślę, że można przeczytać, ale świat się nie zawali jak poprzestaniecie na serialu ;)

Moja ocena: 6/10

sobota, 11 lipca 2015

[50] Serial: "Fala zbrodni" (2003-2008)

Dziś wypada recenzja jubileuszowego, pięćdziesiątego serialu, więc pomyślałem o czymś specjalnym. Dlatego też podzielę się z Wami moimi spostrzeżeniami na jeden z najlepiej ocenionych w polskim internecie seriali kryminalnych rodzimej produkcji oraz tym... jak nie rozumiem ludzi. Zapraszam na "Falę zbrodni"!

No, nie, zdecydowanie nie rozumiem ludzi.

Żeby była jasnota już na samym początku chciałbym napisać, że uważam "Falę..." za jeden z najgorszych polskich seriali kryminalnych ever. I jest ku temu wiele powodów. Nie zgadzam się również z opiniami wielu użytkowników internetu porównujących ją do tak klasowych obrazów jak choćby "Pitbull" czy też innych stawiających ją na sam szczycie kryminalnego Olimpu. 


Tutaj próbka ocen internautów


Moim zdaniem tym ludziom przydałaby się lewatywa gustu jak to kiedyś bardzo elokwentnie powiedział chyba Kubuś Wojewódzki w jakimś swoim telewizyjnym występie. 

Cała, radosna ekipa ostatniego sezonu (no, może nie cała).

Zacznę może od krótkiego streszczenia fabuły. Mamy do czynienia ze specjalnym eksperymentalnym oddziałem policji zajmującym się zwalczaniem przestępczości zorganizowanej (w skrócie OPZ). W jego skład wchodzi naprawdę wielu członków, a przez pięć sezonów jego trwania i przeszło sto odcinków (dokładnie 103) pojawi się ich jeszcze więcej. Stałych i najważniejszych bohaterów jest od 9 do 13; postaci drugoplanowych odgrywających ważne role w fabule jest jest drugie tyle. Jak dla mnie zdecydowana przesada. Ciężko jest wszak prowadzić akcję z tak wielką ilością postaci, z których każdego trzeba w jakiś sposób wyeksponować. To jest mój pierwszy zarzut. Drugim jest niewyobrażalna ilość śmierci głównych bohaterów.

Policjanci z OPZ w tym serialu naprawdę sporo wycierpieli.

Ok, od tego miejsca zaczną się SPOJLERY, ale pewnie i tak nikt nie będzie tego oglądał, więc możecie czytać dalej ;) Z obsady giną następujący bohaterowie: Jonasz Szmidt "Jontek" (serie 4–5, zabity w 101 odcinku), Silene Arbekajte-Nawrocka (serie 3–4, porwana w 80 odcinku, nie odnaleziona), Maksymilian Friege (serie 3–4, zabity w 85 odcinku), Aleksandra Melin "Aleks" (serie 1–4, umiera w 68 odcinku), Izabela Szablewska (seria 3, zabita w 59 odcinku), Michał Wagner (seria 3, zabity w 59 odcinku), Leszek Gagan (seria 3, zabity w 45 odcinku), Błażej Kowal "Budrys" (seria 1, zabity w 14 odcinku), Adam Kruczkowski (seria 1, umiera w 5 odcinku), Robert Czekalski "Tomiak" (serie 1 i 3, zabity w 37 odcinku), "Pantera" (seria 1, zabity w 14 odcinku). Całkiem imponująca lista, prawda? Nie od dziś serial ten uważany jest za najbardziej brutalny i krwawy. Coś  w tym jest, bo oprócz tego wiele postaci z tych, które nie zginęły było narażonych na urazy i różne "nieprzyjemności". I tak: Igor Szajbiński "Szajba" (serie 1–5) był trzy albo czterokrotnie postrzelony w równych akcjach (raz stracił część władzy w prawej ręce, jednak i  z tym twórcy serialu sobie poradzili), dodatkowo raz był wzięty do niewoli przez gangsterów i pobity niemal na śmierć; Daria Westman "Czarna" (serie 1–5) - dwukrotnie wzięta do niewoli raz przez psychopatycznego seryjnego mordercę, innym razem przez bandytów, raz "prawie" zarażone wirusem HIV, a raz całkiem na poważnie śmiercionośnym wirusem (czymś podobnym do Eboli), jednak dzięki magicznemu serum z USA dochodzi do siebie; Witold Nawrocki "Młody" (serie 2–5) - porwany przez mafie rosyjską, uzależniony przez nich od heroiny i "odwrócony", dzięki Silene wraca do równowagi fizycznej i psychicznej, jednak po jej zaginięciu wariuje do tego stopnia, że trafia na oddział psychiatryczny, z którego ucieka w poszukiwaniu żony; Szymon Rafalski "Rafi" (serie 1–5) - kilkukrotnie ranny podczas różnych akcji, raz śmiertelnie - 4 kule w plecy i wpadnięcie do rzeki, jednak dzięki silnemu organizmowi i "cudowi" wychodzi z tego cało; Eryk Gadziński "Gadzin" (serie 2–5) - również przynajmniej trzykrotnie ranny podczas akcji, również bez większych komplikacji dochodzi do zdrowia; Renata Lemańska (serie 1–5) - raz w wyniku wstrząsu psychicznego (na jej oczach zabijają jej koleżankę i strzelają do niej, ale nie celnie) traci pamięć, innym razem jest przetrzymywana przez psychopatycznego więźnia, którego kiedyś pomogła zapuszkować, również w pewnym momencie po traumatycznych przeżyciach związanych z zabójstwem przez mafię jej syna popada w alkoholizm. Sporo tego, nie uważacie?

Naprawdę sporo.

Jednak jeśli chodzi o bohaterów to nie są jedyne schematy fabularne w jakie popadali twórcy. Dwie bohaterki straciły dziecko. Renata nastoletniego syna oraz Alex jeszcze nienarodzone dziecko w wyniku pobicia przez napastnika, który chciał ją zabić (w tym miejscu nie wspomniałem o tym, że bohaterowie którzy zginęli, przed śmiercią wielokrotnie byli narażeni na ataki). Schematyczność wdarła się również w relacje uczuciowe bohaterów, ponieważ wiele par było tworzonych w obrębie grupy (wytłumaczeniem był brak czasu na spotykanie się z ludźmi poza pracą), ale mieliśmy tutaj takie pary jak: Szajba + Alex, Szajba + Czarna, Szajba + Iza i jeszcze raz (nie do końca z powodu przerwania produkcji serialu) Szajba + Czarna; Młody + Silene i na końcu zaczynał się coś dziać między najstarszymi bohaterami czyli Szefową Renatą i jej zwierzchnikiem Sieradzkim. Jak dla mnie to trochę tego za dużo, ale może ja się nie znam. 

Naprawdę, naprawdę...

Jeśli chodzi o postaci w tym serialu, to zakończyć należy żałosną, miejscami bardzo przerysowaną, a miejscami nieudolną grą aktorską zdecydowanej większości, dobrych przecież na co dzień aktorów. A obsada, z uwagi na ilość postaci, które się w tym serialu przewinęła, była naprawdę obszerna i zawierała bardzo ciekawe nazwiska: Mirosław Baka, Agnieszka Dygant, Jan Wieczorkowski, Mariusz Jakus, Dorota Kamińska, Edward Żentara, Agnieszka Wagner, Marcin Dorociński, Mirosław Zbrojewicz, Radosław Pazura, Przemysław Sadowski, Robert Więckiewicz. A jest to jedynie obsada podstawowa. W rolach pobocznych pojawiły się jeszcze takie gwiazdy jak choćby Daniel Olbrychski, Bogusław Linda, ale też i mniej znani choć równie utalentowani jak: Przemysław Bluszcz, Aleksandr Domogarow, Tomasz Dedek, Mariusz Drężek oraz inni uważani za dobrych, których jednak nie lubię, więc ich tu nie wymienię. Z tych wszystkich aktorów wybronili się moim zdaniem jedynie Jan Wieczorkowski (chyba najlepsza gra aktorska z całej ekipy), Dorota Kamińska, Marcin Dorociński, Przemysław Bluszcz, Daniel Olbrychski i w pewnym stopniu Agnieszka Wagner. Reszta dała ciała koncertowo - w szczególności największe gwiazdy tej produkcji będące w obsadzie od samego początku czyli Mirosław Baka w roli Szajby i Agnieszka Dygant w roli Czarnej. Patrzenie na nich drażniło mnie niesamowicie. 

Bardzo to był słaby duet.

Przejdźmy jednak do fabuły. Walka ze zorganizowaną przestępczością nie jest łatwa. Widzieliśmy to już w Pitbullu i po części w Glinie. Tam robiło to wrażenie zajęcia męczącego, dołującego, trudnego, niewdzięcznego etc. Tutaj jest podobnie, jednak mimo wszystko inaczej. Serial jest pomyślany podobnie jak większość tego typu produkcji - w jednym odcinku rozwiązywana jest jedna "zagadka" i dodatkowo powoli rozwijają się wątki ogólniejsze a także fragmenty życia prywatnego bohaterów mocno łączące się z życiem zawodowym. Jednak o ile jeszcze w pierwszych dwóch, trzech sezonach te sprawy są naprawdę w miarę ciekawie prowadzone, w późniejszych są już zdecydowanie na dalszym planie a główna intryga toczy się z odcinka na odcinek. Ten brak konsekwencji twórców trochę zaburza odbiór serialu, jednak nie jest jego największą wadą. Wadą jest po raz kolejny porażająca schematyczność i powielanie wciąż tych samych wątków. Ilość porwań policjantów, ich obrażeń podczas wykonywania służby, wciąż nowych podejrzeń o wtyczkę w ich szeregach (które to podejrzenia za każdym razem okazywały się prawdziwe, w co za każdym razem nikt nie mógł uwierzyć), tortur, strzelanin może zrobić wrażenie jedynie na kimś kto obejrzy kilka wyrwanych z kontekstu odcinków. Jako całość oglądana ciągiem jest po prostu nie do zniesienia. A w ostatnim, niedokończonym sezonie (co jest kolejnym absurdem tej produkcji, bo niewyjaśnionych pozostaje bardzo wiele wątków) scenarzyści przechodzą samych siebie wciąż nawiązując i kopiując wręcz wątki z sezonów poprzednich (napad na bank lub seryjniak zabijający kobiety są tego najlepszym przykładem). A najbardziej żałosnym zabiegiem było pozwalanie najważniejszej osobie w danej organizacji przestępczej na wielokrotne ucieczki z miejsc, z których w normalnych warunkach nie miałby prawa uciec (budynek obstawiony ze wszystkich stron, ATowcy, policjanci śledczy wszyscy razem wchodzą do pomieszczenia nagle robi się raban i bezbronny bandyta w lakierkach i gajerku "myyyyk" i jakimś dziwnym trafem pod ramieniem policjantów przemyka się do nieobstawionych drzwi i tyle go widzieli; i tak po 5-7 razy). Słabo, naprawdę beznadziejnie się to oglądało.  

- No to co, nie pozostaje mi nic innego jak pobiec w stronę drzew.

Co do nieścisłości realizacyjnych to twórcy tym razem także nie uniknęli błędów. Skróty realizacyjne i różnego rodzaju tricki typu wybuch czegoś dopiero w momencie, kiedy znika nam z oczu ,żeby nie trzeba było tracić kasy na rozpirzenie motorówki czy samochodu przed kamerą, to standard. Dodatkowo używanie tych samych pojazdów w różnym charakterze na przestrzeni kilku lub kilkunastu odcinków, lub co gorsza w tym samym zakrawa na absurd (najlepszym tego przykładem jest auto, które w jednej scenie zostaje wysadzone w powietrze a w następnej przyjeżdżają nim bandyci nie zmieniając nawet tablic rejestracyjnych). Być może twórcy uważali, że widzowie będą tak pochłonięci akcją, że nie zwrócą na to uwagi, jednak niestety nie wszyscy. Podobnie było z wieloma innymi sprawami jak strzelanie (niekiedy wydawało mi się, że to nie prawdziwa broń na ślepaki, a zwykła śrutówka taka jaką trzymam w szufladzie), kiedy np. ktoś wywala w typa cały magazynek, a na jego koszuli nie pojawia się nawet kropla krwi (do dziś nie zapomnę scen z True Detectiva - kiedy tam ktoś do kogoś strzelał to flaki i kawałki kości bryzgały na ściany aż miło). Męczące też było ciągłe trafianie ofiar w sam środek czoła niezależnie od trudności pozycji strzelca; trach i kula między oczami już jest. Podobnie było z innymi egzekucjami, a w szczególności podpaleniami żywcem, kiedy to niezwiązany facet polany benzyną zamiast próby zdjęcia z siebie palącego się ubrania lub poprzez tarzanie się po ziemi zgaszenia ognia po prostu sobie biegnie z 10 metrów a potem grzecznie się kładzie - oczywiście niepalącą się stroną swojego ciała do dołu - i umiera. Słabo, naprawdę słabo. Więcej realizmu by nie zaszkodziło. 

Wśród akrów i aktorek, którzy jednak nie powinni więcej męczyć widzów swoją "grą" z pewnością jest Natasza U.

Pewnie jeszcze by się znalazły aspekty, które chciałbym skrytykować, jednak tekst ten stałby się wtedy zupełnie nie do przełknięcia, stąd też na tym zakończę. Jako ostatni wątek wspomnę o pozytywach, których jest wszak bardzo niewiele i są mało istotne, ale zawsze. Od chyba trzeciego sezonu zmieniła się muzyka na lepsze. Była bardzo podobna do tej Michała Lorenca z "Psów", nastrojowa i klimatyczna. W trzecim sezonie również czołówka razem z melodią tytułową była całkiem w porządku. No i z rzeczy najważniejszych, to próba zrobienia serialu z naprawdę dużym rozmachem. Jednostki AT, strzelaniny, pościgi, helikoptery, eksplozje, motorówki. To robiło jakieś wrażenie, jednak mogłoby większe, gdyby było bardziej dopracowane. Jednak trzeba twórców za ten konkretny aspekt pochwalić. Ostatnim elementem, który zasługuje na docenienie jest fakt, że jeśli mieliśmy do czynienia z obcokrajowcami, to mówili oni w serialu w swoim ojczystym języku lub, jeśli wymagała tego sytuacja, w kaleczonym, lub solidnym języku polskim. Nie było absurdów jak w większości amerykańskich produkcji, gdzie każdy musi znać perfekt angielski. Tutaj, jak był Rusek, to walił po rusku, jak Amerykanin, to po angielsku, podobnie Niemcy i inne nacje. To jednak za mało, żeby przy takim ogromie minusów serial ten zasłużył w mojej opinii na ocenę dobrą. Przykro mi. Nie polecam.

Moja ocena - 3/10


piątek, 10 lipca 2015

[139] Książka: "Broniewski. Miłość, wódka, polityka" - Mariusz Urbanek (2011)

Dziś przyszła wreszcie kolej na Broniewskiego. Jak już kilkakrotnie wcześniej pisałem, lektura szła mi dość opornie. Jednak tylko do pewnego momentu. Później było już tylko lepiej. I znów okazało się, że Urbanek stanął na wysokości zadania przedstawiając pogmatwane losy kolejnego wielkiego poety, który nie poradził sobie do końca z życiem. 

Tak jak wspomniałem, początek mnie lekko znużył, choć chyba nie powinien, bo pierwsze lata życia Władysława Broniewskiego do nudnych nie należały. Gdyż nie można nazwać nudnym pobytu w obozie dla internowanych zaledwie w wieku 20 lat (za nie złożenie przysięgi na wierność Austrii) oraz zasług, za które w wieku lat 23 dostaje się Srebrny Krzyży Orderu Virtuti Militari oraz czterokrotnie Krzyż Walecznych. Jednak ten żołnierski fragment jego jego biografii, choć bardzo ważny dla dalszych jego losów - w końcu w jakiś sposób go ukształtował na resztę życia - to jednak wydał mi się najmniej interesujący. Ciekawie zaczęło się robić dopiero po II wojnie. 

Później w jego życiu ciągle przeplatały się, oprócz poezji, trzy tytułowe aspekty: miłość, wódka, polityka. I to chyba nawet w następującej kolejności: wódka, polityka, miłość. Trzykrotnie żonaty, najbardziej kochał córkę, czego nie mogła mu wybaczyć trzecia żona. Po jej - córki - tragicznej i do końca niewyjaśnionej śmierci, załamał się kompletnie (trafił nawet na 4 tygodnie do domu wariatów, później napisał tom wierszy Anka wydany w dwa lata po jej śmierci) i nie było już praktycznie niczego ważnego w jego życiu poza wódą, która i tak była w nim ciągle. Uznany za największego żyjącego poetę, porównywany z Mickiewiczem, był chwalony, ale i wykorzystywany przez władzę. Jednak ten zachwyt osłabł, gdy w 1954 roku odmówił Bierutowi napisana nowego hymnu Polski, a parasol bezpieczeństwa zupełnie się zamknął, kiedy władza przerażona jego pogłębiającym się alkoholizmem zaczęła drżeć przed tym co może zrobić i powiedzieć będąc stale na bani (a potrafił nieźle pojechać).

Jednak w historii polskiej literatury zapisał się nie jako ojciec, mąż, żołnierz czy nawet alkoholik, ale poeta, więc wypadałoby wreszcie przejść do meritum. Jego wiersze porywały tłumy, a nikt nie potrafił lepiej ich recytować niż on sam. Był znany z tego, że idealnie dopasowywał się do każdej widowni i jak nikt inny potrafił ją poruszyć i zainteresować (późniejszy rak krtani nie pozwolił mu już na tak częste wystąpienia). Wiersze rewolucyjne, patriotyczne takie jak Do towarzyszy broni, czy Bagnet na broń (ten drugi długo wstrzymywany przez cenzurę) elektryzowały publiczność jak żadne inne. Jednak w czasach nowej Polski pod władaniem partii komunistycznej pisał trochę mniej. A wielu do dziś wypomina mu Słowo o Stalinie, poemat, który mimo tematyki wciąż uważał za dobry.

W roku 1950 na 25-lecie twórczości zostaje odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, pięć lat później najwyższym w PRL Order Budowniczych Polski Ludowej. Umiera 10 lutego 1962 roku.

Broniewski to postać szalenie kontrowersyjna. Legionista, piłsudczyk, zażarty socjalista, który nie odnalazł się do końca w komunistycznej Polsce. Wielki poeta, który przez alkohol i problemy osobiste po wojnie nie napisał już tak wiele jak mógł. Jeden z trzech polskich poetów związanych z komunizmem, który wraz z Brzechwą i Tuwimem przetrwali proces dekomunizacji

A teraz dla moich żądnych wiedzy Czytelników, tradycyjnie kilka ciekawostek. Był bardzo wytrzymałym człowiekiem, 7 września wyruszył na rowerze szukać swojego pułku. W ciągu 5 dni przejechał trasę Warszawa-Lublin-Lwów-Tarnopol, prawie 500 kilometrów. Uwielbiał Tatry, był niestrudzonym piechurem i narciarzem. Utrzymywał też sprawność fizyczną mimo ciągłego picia - założył się kiedyś z młodszymi od siebie o połowę poetami, który z nich stanie na rękach na krawędzi stołu. Młodzi próbowali - żadnemu się nie udało; Broniewski za pierwszym razem, po kilku głębszych oczywiście, ustał wsparty na rękach wyprostowany jak struna i tylko drobne sypały mu się z kieszeni. Nie lubił, kiedy inni spali kiedy on nie mógł. Dokuczliwe to było szczególnie podczas pobytu w więzieniu, gdy budził swoich towarzyszy głośną recytacją wierszy lub, jeśli to nie wystarczało, gromkim śpiewem. Jednak ten nawyk pozostał mu do końca życia. W późniejszych latach bardzo często po pijanemu wydzwaniał do przyjaciół i recytował im swoje wiersze (lub ich, ale i tak kończyło się na tym, że później zawsze mówił swoje). Swoje córki - jedną "rodzoną" a drugą przybraną - chciał wychować na szlachcianki. Dziewczynkom niekiedy strasznie to dokuczało, a szczególnie pamiętny był moment, w którym zdenerwowany, że ciągle włóczą się za nimi jacyś chłopcy wszedł do pokoju i oznajmił, że ci którzy mają poważne zamiary względem pań mogą zostać, reszta won! Wyszli wszyscy... Przez pewien czas jego sekretarzem był Marek Hłasko, który w Pięknych dwudziestoletnich wspomina próby zerwania z nałogiem poety: Broniewski przestał pić, zaczął pisać i nawet dobrze mu szło. Ale ktoś zadzwonił, żeby zapytać, co słychać. Poeta odpowiedział, że właśnie zabrał się do pisania i ma zamiar przez miesiąc lub dwa solidnie popracować. Na koniec pochwalił się, że nie pije. Po kwadransie telefon zadzwonił znowu. Ktoś, kto właśnie miał kontakt z poprzednim rozmówcą Broniewskiego, chciał tylko życzyć mu, żeby wytrwał w postanowieniu. Poeta podziękował i chciał wrócić do pracy, gdy telefon zadzwonił znowu. Kolejne gratulacje i przestroga, żeby wytrzymał. Ósmy telefon był od wicepremiera Jakuba Bermana. „Broniewski, blady i roztrzęsiony, przyszedł do mnie i powiedział: «Idź po wódkę»" - wspominał Hłasko. Wpadł w alkoholowy ciąg, który trwał wiele dni. Historia, którą Hłasko opowiedział w Pięknych dwudziestoletnich, stała się kanwą jego opowiadania Pętla, a później scenariusza filmu Wojciecha Jerzego Hasa pod tym samym tytułem.

Ok, myślę, że to wystarczy, żeby zachęcić Was do sięgnięcia po tę książkę. Mogę jedynie dodać, że jak zawsze biografia ta jest naprawdę obszerna i rzetelna, pełna faktów, wypowiedzi przyjaciół jak i samego jej bohatera, a także fragmentów jego twórczości oraz, jak każda poprzednia, którą opisywałem zakończona krótkim kalendarium przedstawiającym najważniejsze wydarzenia z życia opisywanej osoby i rozmową z kimś bliskim lub z kimś kto go dobrze znał - w tym przypadku jest to przybrana córka Maria Broniewska-Pijanowska, córka jego drugiej żony, Mari Zarębińskiej. Zdecydowanie polecam (i zwracam honor Pani Profesor, która poleciała mi tę książę;-]).

Moja ocena - 8/10

środa, 8 lipca 2015

[49] Serial: "Detektyw / True Detective" (2014)

Nie potrafię i nigdy nie potrafiłem napisać obiektywnej recenzji czegoś co mi się podoba, co zrobiło na mnie wrażenie, co zostało w mojej pamięci mimo upływających dni od zakończonego seansu. Jednak jak napisał kiedyś ktoś zajmujący się krytyką zawodowo i na co dzień - recenzja obiektywna być nie może i nie powinna. Trzymając się tej zasady zapraszam na mój pean na cześć pierwszego sezonu Detektywa!

O tym, że ten serial będzie genialny było wiadomo już od pierwszych sekund pierwszego odcinka. Ma wszak najlepsze intro jakie widziałem w historii produkcji telewizyjnych i bądźmy szczerzy również kinowych ever. Fantastyczna, idealnie dopasowana do dusznej małomiasteczkowości, która będzie wyzierać z każdego kadru tej produkcji muzyka, połączona z rewelacyjnymi obrazkami nałożonych na siebie twarzy, sylwetek ludzkich oraz kadrów ze "świata przedstawionego" robi niesamowite wrażenie. A co za tym idzie sprawia, że za każdym razem oglądałem ją od początku do końca, czego nigdy, ale to nigdy nie robię jeśli czołówka trwa dłużej niż 15 sekund.



Przejdźmy dalej. Fabuła. Wielowątkowa, szkatułkowa, pokazana z różnych płaszczyzn czasowych również miażdży system i powala głębią przekazu. Rytualne morderstwo, które naprowadza śledczych na kolejne nierozwiązane sprawy (głównie zaginięć osób "mało ważnych"), które zostały zamiecione pod dywan. Dodatkowo postać psychopatycznego, a nawet demonicznego oprawcy sprawiają, że mimo iż w tym serialu nic się praktycznie nie dzieje - można by powiedzieć, że akcja ciągnie się jak gil z nosa podczas joggingu w mroźne popołudnie - to jednak całość sprawia, że jesteśmy uwięzieni przed ekranem na blisko 8 godzin bez możliwości jakiegokolwiek ruchu. Dodatkowym atutem tej historii jest kunszt z jakim twórcom udaje się osiągnąć efekt grozy i niepokoju nie pokazując praktycznie nic strasznego i prowadząc większość działań w blasku słońca. Jednak krajobraz Luizjany, ponure przestrzenie, zniszczone kościoły, wyludnione domy oraz połączenie ludowych wierzeń z niemal sekciarskim katolicyzmem daje piorunujący efekt! 


No i bohaterowie. O nich na końcu, bo w ich przypadku mam do przewiedzenia najwięcej. A także dlatego, że wkradł się tutaj pewien dysonans, nie mniej jednak postaci przedstawione w serialu są równie mocnymi składnikami co wszystkie inne jego elementy. Na piedestale stoi oczywiście Matthew McConaughey wcielający się w rolę Rusta Cohlea. Jedną z najlepiej skonstruowanych i napisanych postaci zmęczonego życiem i świadomego nieuchronności przemijania faceta jakiego widziałem od czasów komisarza Gajewskiego. Do tego genialnego psychologa, świetnego detektywa i najbardziej nieustępliwego śledczego jaki zmieścił się do tego prostokątnego pudełka szerzej znanego jako telewizor. Kapelusze z głów, bo na równie złożonego i ciekawego bohatera w tego typu produkcji przyjdzie nam poczekać - posługując się słownictwem rynsztokowym, ale jakoś dziwnie na miejscu - w chuj czasu. A to jedynie kwestia złożoności charakterologicznej postaci. Liczy się jeszcze samo jej zagranie. Zdawkowe gesty. Prawie zerowa mimika twarzy. Chłód i oschłość. Jednym słowem można by powiedzieć ideał twardego skurwiela, który nikomu nie musi swojej twardości udowadniać, ponieważ ma na wszystko wyjebane. Typ faceta, z którym bardzo ciężko się zaprzyjaźnić, bo po pierwsze on tego nie chce, a po drugie tego nie potrzebuje. Najlepiej jego charakterystykę zobrazuje stary jak tradycja niespełniana obietnic wyborczych kawał o 3 kombojach:

Siedzi sobie przy ognisku trzech kombojów. Dwóch z nich nieustannie przechwala się, który z nich jest większym twardzielem argumentując swoje racje różnymi idiotycznymi historyjkami. Trzeci natomiast nic nie mówi tylko pali papierosa i w ciszy przesuwa rozżarzone węgle ogniska własnym kutasem.

I taki właśnie jest Cohle. A przynajmniej ja odniosłem takie ważnie. Nie popisuje się. Nic nie robi na pokaz. Ma przeszłość, która ciąży na jego życiu. Robi swoje, bo to pozwala mu zapomnieć o całej reszcie. A, że robi to kurewsko dobrze? - to już inna sprawa. 

Jego zupełnym przeciwieństwem jest Woody Harrelson, który kreuje postać Marty'ego Harta. Marty jest okropnym facetem. Takim jakiego nikt z nas nie lubi i nikt nie chciałby być. W głębi duszy jest w porządku, ale każdy jego krok, każde posunięcie sprawia, że jest obłudnym małym gnojkiem. I mimo że wszystko ma, wszystko zależy od niego, to i tak koncertowo potrafi spierdolić każdą sprawę. Ma rodzinę, ale posuwa jakieś szmerglnięte małolaty po kątach przez co żona od niego odchodzi. Niby jest super detektywem, ale myśli bardzo szablonowo i gdyby nie Rust, to chuja by miał a nie wyniki. I tak można o wszystkim w wykonaniu Marty'ego. Ja wiem, że taka ta postać miała być. Bohaterowie są budowani na zasadzie przeciwieństw. Rust jest spokojny, ascetyczny w ruchach. Marty cały aż chodzi. Jest ekspresyjny do bólu, łatwo się podpala. Jednak mnie to nie przekonuje. I jak lubię Harrelsona, to ta kreacja zupełnie mi się nie podobała. Była zbyt przerysowana. A najgorsza była mimika jego twarzy. Osz kurwa, co ten gość wyczyniał! Jakby jego licem zawładnęły szalone podskórne gąsienice! Aż czasami chciałem uciec sprzed ekranu. No ale trudno, tak miało być - tak było. Na szczęście wszystko tonował i rekompensował Matthew.


Wspomniałem tylko o dwóch głównych bohaterach tej opowieści, bo oni są w niej tak naprawdę najważniejsi, jednak inni także dają radę. Wszystkie postaci są jakieś. Nie ma pustych wydmuszek, które jedynie zapełniają ekran. Także bardzo ciekawie pokazała się Michelle Monaghan w roli żony Marty'ego, choć oczywiście nie ona jedna. Świetna jest też muzyka, zdjęcia, montaż, reżyseria, scenariusz. No wszystko. Dla mnie to serial ideał. Oprócz roli Harrelsona nie potrafię znaleźć w nim żadnych słabych punktów. 


Jest jednak jedno małe "ale" - drugi sezon. Osz kurwa! No takiego zjazdu formy to dawno nie wiedziałem. Wzięli kolejnych kilku ciekawych aktorów (Farrell, McAdams, Vaughn), ale to co zaprezentowali w dwóch pierwszych odcinkach ani mnie ziębi ani grzeje. Gdyby tak się zaczęła całą ta historia, to powiem szczerze, że chyba bym do końca nie obejrzał nawet pierwszego sezonu. Nudą wieje z każdej minuty. Ale nie jest to nuda klimatyczna, elektryzująca jak w pierwszym sezonie. Nie, to jest taka zwykłą nudna nuda. Taka pospolita. I niby schemat podobny, to coś się nie udało. Nie udało się przykuć mojego zainteresowania. Jednak za serial odpowiadają wciąż ci sami ludzie, więc dam mu szansę i poczekam, może się jeszcze rozkręci. Jeśli nie, to zawsze pozostanie mi wspomnienie pierwszego sezonu, który można traktować jako zamkniętą całość.

Moja ocena:
Sezon 1 - 10/10!
Sezon 2 - 5/10

poniedziałek, 6 lipca 2015

[138] Książka: "DUFF. Ta brzydka i gruba" - Kody Keplinger (2015)

Pewnie wszyscy się zastanawiacie co się stało, że na moim arcy elitarnym blogu, który do tej pory szczycił się publikowaniem jedynie notek o zacnych i ciekawych książkach, pojawia się literatura młodzieżowa? Starcze zdziecinnienie, czy tylko zwykłe szaleństwo...? Nic z tych rzeczy Moi Drodzy. Po prostu ostatnio zostałem podstępem nakłoniony do przeczytania tej powieści i co najciekawsze - mimo że jest to po wielokroć powielany banał i schemat - to wcale nie uważam tego czasu za stracony. Ergo, literatura młodzieżowa też może być ciekawa. Zapraszam na recenzję książki Kody Keplinger pt.: "DUFF. Ta brzydka i gruba".

W recenzji posłużę się odniesieniami do filmu jaki powstał na jej podstawie, żeby zaprezentować różnicę i pokazać jak można spieprzyć w miarę inteligentną i przemyślaną historie dopasowując ją do poziomu i poczucia humoru głowonogów, czyli amerykańskich nastolatków. 

Jednak najpierw "o co w tym chodzi" - otóż naszą główną bohaterką jest Bianca Piper. W filmie gra ją odpychająca już na pierwszy rzut oka Mea Whitman, choć w książce wcale nie jest napisane, że dziewczyna jest aż tak okropna. Jest to zwyczajna nastolatka, może trochę mądrzejsza niż inne, bardziej pyskata i sarkastyczna, z burzą kręconych włosów na głowie i zaokrąglona tam gdzie natura przykazała (choć z tego co mówi, raczej na dole niż na górze). Interesuje się polityką, ma sprecyzowane poglądy względem otaczającej ją rzeczywistości, dwie najlepsze przyjaciółki oraz utajoną miłość, którą darzy kolegę ze szkoły. Do tej pory wydaje się to wszystko banalnym powielaniem schematów, wiem, jestem tego świadom. Jednak autorka postanowiła zabawić się systemem kastowym wśród amerykańskich nastolatków i zaprezentować nam pojęcie tytułowego DUFFa oraz specyfikę jego działania. DUFF (Designated Ugly Fat Friend), to - jak mówi nam już sam tytuł - ta brzydka i gruba przyjaciółka, na której tle ładniejsze dziewczyny prezentują się po prostu jeszcze okazalej i mogą świadomie błyszczeć. Jest to numer stary jak świat wykorzystywany z rozmysłem nawet w polskiej kinematografii, choć w nieco innym kontekście, bo przypomnijcie sobie na jakim tle był prezentowany nasz najlepszy milicjant, porucznik Borewicz. Gdyby nie gapowaty porucznik Zubek albo zakochany w regulaminach porucznik Jaszczuk, to jego postać nie biłaby w oczy takim luzem i normalnością. Ale wróćmy do książki i innych funkcji DUFFa zaprezentowanych przez autorkę. Tu z pomocą przychodzi największy playboy w szkole - określany przez Biankę dużo prościej i dosadniej - "męska dziwka", czyli Wesley Rush. Tenże podrywacz pewnego wieczoru w klubie, do którego rytualnie ciągną Biancę Cassey i Jessica (jej przyjaciółki), bez żadnej krępacji wyjawia jej, że jest ona DUFFem. Dodając, że DUFF to z reguły taki przyczółek dla chcących się wkraść w łaski ładniejszych dziewczyn chłopaków, bo dużo prościej jest zagadać do tej najbrzydszej w stadzie i dzięki niej zbliżyć się do właściwej zdobyczy, niż od razu pchać się na głęboką wodę pełną rekinów. A dobre traktowanie DUFFa może sprawić, że rekiny spojrzą na potencjalnego amatora ich kobiecych wdzięków przychylniejszym okiem. Tak właśnie chce zrobić Wes. Chce zaliczyć jej ładniejsze koleżanki. Jednak Bianca nie jest standardową, pospolitą dziewczyną. Ona nie leci na Wesa - najprzystojniejszego i najbogatszego chłopaka w szkole, o którym marzą wszystkie laski  - zupełnie nie schlebia jej jego zainteresowanie. Ona kocha się potajemnie w Tobym Tuckerze, chłopcu idealnym, który doprowadza ją do takiego stanu, że nie potrafi przy nim wyartykułować nawet jednego składnego zdania. 

Autorka i okładka oryginału

I wszystko potoczyłoby się standardowo już pewnie do końca, gdyby nie kilka małych drobiazgów. Bianka zostaje sparowana z Wesem do napisania wypracowania z języka angielskiego, a że w jej życiu pojawiło się kilka problemów (rozwód rodziców, powrót do picia ojca nie tykającego alkoholu przez 18 lat i przyjazd do miasta jej byłego, który bardzo ją skrzywdził) zamiast za wypracowanie zabiera się za Wesa (dzieciaki mają już po 17 lat więc pieprzenie się po kątach, to dla nich rzecz całkiem normalna), a Wes, jako męska dziwka nie odpuszcza żadnej dziewczynie, więc chętnie korzysta z gościnności Bianki. Jednak nie ma tutaj mowy o żadnych uczuciach. Bianka korzysta z Wesa jak z dragów, bierze go "na odstresowanie" ciągle marząc o Tobym. 

Nie będę pisał dalej w takiej formie, bo za chwilę streszczę całą książkę i nie będziecie mili zabawy z lektury. Mogę tylko napisać, że nie wszystko potoczy się zgodnie z planem Bianki, a w odkryciu tego co naprawdę czuje i jak powinna postąpić pomoże jej książka "Wichrowe wzgórza" xD

A teraz porównywarka. Przyjaciółki Bianki są normalnymi dziewczynami. Jedna jest cheerleaderką a o drugiej nie wiadomo zupełnie nic. Są śliczne, ale to wszystko. Żadna z nich nie jest hakerką ani tym bardziej modową blogerką, jak to było zaprezentowane, dla "lepszego" efektu, w filmie. Wes wcale nie uczy Bianki tego jak się przełamać i przestać być nieśmiałą wobec facetów. Oni się tylko grzmocą jak króliki w rui, a Toby wcale nie chce się zbliżyć do jej koleżanek, jak to również nieudolnie prezentował film. Rodzice Bianki także są zupełnie inni. Po pierwsze mieszka ona z ojcem a nie z matką. Po drugie to matka chce rozwodu. Jedyne co się zgadza, to fakt napisania przez nią książki poradnikowej, ale motywy jej powstania były zupełnie inne niż te ukazane w filmie. No i kilka innych elementów, które zostały na siłę dodane do filmu, a wcale go  nie urozmaiciły a jedynie spłyciły. Po pierwsze nie było żadnej Madison, która grała rolę "tej złej". Nie było też w książce tak mocno rozbudowanych postaci debilnych nauczycieli, którzy zostali umieszczeni w filmie, żeby chyba tylko jeszcze bardziej pogrążyć i tak już podupadający system szkolnictwa. No i sama Bianka, o czym już wspomniałem, w książce wydaje się całkiem uroczą postacią, czego nie można powiedzieć o postaci filmowej.

Co do samej książki, to tak jak wspomniałem, jest to banał powielający schematy, jednak robi to na tyle interesująco i nieszablonowo (choć mogę się mylić i nie być zorientowanym w tej materii, bo tego typu literatura nie należy do tych, które czytam regularnie D:), że obcowanie z nią nie wywołuje odruchu wymiotnego. Dzieciaki są w miarę dojrzałe emocjonalnie jak na swój wiek. Dobrze rozumieją siebie i problemy jakie stają na ich drodze. Interesują się literaturą i polityką, więc myślę, że to całkiem sporo, jak na obraz amerykańskiego nastolatka, do którego przyzwyczaiły nas debilne serialiki i komedie rodem zza wielkiej wody. Szkoda tylko, że film nie jest godzien nawet czyścić butów książce, a co dopiero nazywać się jej adaptacją. 

Moje oceny:
Film - 2/10
Książka 6/10

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...