piątek, 27 grudnia 2013

[46] Książka: "Egzekutor" - Stefan Dąmbski (2012)

Większość recenzji tej książki rozpoczyna się od słów "kontrowersyjna", "szokująca", "wstrząsająca", "budząca niesmak". Mnie ta historia ani nie zniesmaczyła, ani tym bardziej nie zszokowała. Nie wiem jaki trzeba mieć niedorzeczny obraz polskiego (czy też jakiejkolwiek innej narodowości) żołnierza, żeby nie dopuszczać do siebie myśli, że rzeczy opisywane przez Dąmbskiego dzieją się na każdej wojnie i w każdej armii. Swoją drogą polecam skandynawski film "Podziemny front", który opowiada o podobnych wydarzeniach w Danii (recka tutaj).

A Dąbski opowiada nam swoją (choć i tutaj pojawiają się dość wyraźne głosy sprzeciwu jakoby jawnie i umyślnie konfabulował) wojenną "przygodę" z AK. Przygodę dość drastyczną i na pierwszy rzut oka niemoralną, ale wydaje się, że prawdziwą. A o czym pisze? 

Stefan Dąmbski w wieku 13 lat (Fot. ze zbiorów rodzinnych)

Już jako 16-latek, od maleńkości wychowywany w patriotycznych wartościach, gdzie ojczyzna zawsze zajmowała nadrzędne miejsce, postanowił wstąpić do partyzanckich oddziałów Armii Krajowej. Jednak nie interesowało go zwykłe bieganie z karabinem po lesie. On miał inny cel. Oddział dywersyjny. A dokładniej oddział zajmujący się cichą likwidacją celów, zaocznie przez "trybunały" wojskowe, skazanych na śmierć za pomoc nieprzyjacielowi.Jest to bardzo ciemna i nieprzynosząca chluby część polskiej historii, ale nie powinna zostać pominięta i zapomniana.

Jak sam pisał w swoich wspomnieniach, do takiej "roboty" najlepiej nadają się ludzie młodzi, jeszcze do końca nieukształtowani, którzy ślepo wykonają każdy rozkaz, bez większego zastanowienia się nad jego racjonalnością, wierząc w jego niezaprzeczalną słuszność. I Stefan Dąmbski pseudonim "Żbik" była właśnie takim dzieciakiem. To słowo wydaje mi się najlepsze, bo jak inaczej możemy nazwać nastoletniego chłopca? Młodym mężczyzną? Jak by go jednak nie nazywać, to ze swoich obowiązków wywiązywał się nad wyraz dobrze i już w wieku lat 19 był doświadczonym zabójcą. 

W swojej opowieści przytacza nam kilka różnych akcji, w których brał udział. Opisuje między innymi zabójstwa wysokich rangą żołnierzy Niemieckich, urzędników niemieckich i polskich współpracujących z Rzeszą, a także ludność cywilną kolaborującą z Niemcami czy w jakikolwiek inny sposób szkodzącą polskiej ludności i AK. Tak było za okupacji Niemieckiej. Za Rosyjskiej i po tzw. "wyzwoleniu" zmienił się jedynie kolor mundurów i język ofiar. Jednak, jak pisze Dąmbski, i takiemu "fachowcowi" jak on powinęła się noga. Wtedy udało mu się przedostać do USA, gdzie mieszkał aż do samobójczej śmierci w 1993 roku w Miami. 

1947 rok. Dąmbski w zachodniej strefie okupacyjnej w Niemczech (Fot. ze zbiorów rodzinnych)

Historia Egzekutora, od momentu ukazania się w formie obszernych fragmentów w 2006 roku, budziła wiele kontrowersji i sprzeciwów. Na jej temat wypowiadali się ludzie znający realia i miejsca, o których pisał Dąmbski i w skrajnych przypadkach nie tylko poddawali w wątpliwość jego opowieść, ile zarzucali mu, iż przypisuje sobie czyny dokonane przez zupełnie innych ludzi. Znaleźli się jednak i tacy, którzy brali go pod swoją obronę twierdząc, że być może nie wszystkie daty, bądź też dokładność faktów (spisywanych zresztą po kilkudziesięciu latach) muszą być w 100% prawdziwe, ale jednak nie można zarzucać Dąmbskiemu pisania całkowitej nieprawdy. 

Ja osobiście uważam, że tacy ludzie naprawdę istnieli i ich "praca" także powinna ujrzeć światło dzienne. Wojna nie jest piękna, więc i czyny na niej popełniane piękne być nie mogą. A pisanie, że tylko Oni byli źli, a My byliśmy krystalicznie dobrzy to absurd dla każdego myślącego człowieka.

Polecam tę krótką lekturę każdemu, kto chce spojrzeć na obraz walki z okupantem z trochę innej perspektywy.

Ocena: Brak

czwartek, 26 grudnia 2013

[41-45] Książka: "Teleogłupianie..." - Michel Desmurget (2012); "Láska nebeská" - Mariusz Szczygieł (2012); "Batalion czołgów" - Josef Škvorecký (1990); "Moskwa-Pietuszki" - Wieniedikt Jerofiejew (1981?); "Bezcenny" - Zygmuny Miłoszewski (2012)

Z racji tego, że nic się tutaj nie działo od dobrych kilkunastu dni, a ja jestem po lekturze kilku bardzo ciekawych i wartych polecenia książek, pozwolę sobie zdmuchnąć zastały tu kurz i skrobnąć pięć krótkich świątecznych recenzyjek ;)

"Teleogłupianie. O zgubnych skutkach oglądania telewizji (nie tylko przez dzieci)" - Michel Desmurget. Ocena 8/10

Jeśli jeszcze kiedyś, w przyszłości chcecie spojrzeć w telewizor bez uczucia wzgardy i odrazy, a także bez wyrzutów sumienia pozwolić obejrzeć swojemu dziecku jego ulubioną dobranockę, dobrze Wam radzę, nie otwierajcie tej książki, o czytaniu jej nawet nie wspominając. Po lekturze Wasz świat obróci się o 180 stopni. Wasi ulubieni aktorzy staną się marionetkami w rękach wielkich korporacji chcących wcisnąć Wam swoje produkty. Wasze ulubione filmy i seriale stracą całkowicie na znaczeniu, bo odkryjecie, że propagują jedynie nałogi i dewiacje seksualne połączone z zaburzonym odbiorem rzeczywistości. Ale to jeszcze nic, bo my jesteśmy już dorośli i ukształtowani (chyba) i już nie wiele mam może zaszkodzić, bo przez lata oglądania tej papki jesteśmy tak zdeprawowani i zdegrengolaceni, że w sumie jeśli chcemy to możemy dalej wpatrywać się jak zombiaki w to mrugające pudełko. Ale nasze dzieci (obecne lub te, które dopiero planujemy mieć) to co innego. Młody i nieukształtowany umysł jest bardzo chłonny, a telewizor to jego największy wróg. Powoduje otyłość, obniża inteligencję i zaburza optymalny rozwój, zmienia postrzeganie siebie w kontekście własnej seksualności (nawet 7-letnie dziewczynki po obejrzeniu niektórych programów przechodzą na dietę bo wydaje im się, że są za grube), wpaja złe nawyki, skłania do agresji, eksperymentowania z używkami i niebezpiecznych praktyk seksualnych. Na tym ta lista się nie kończy, ale myślę, że to wystarczająco dużo aby Was zachęcić do sięgnięcia po tę książką albo definitywnie od niej odstraszyć. Wydaje mi się, że to pierwsze rozwiązanie jest o tyle ciekawe i słuszne, że może nam otworzyć oczy na wiele spraw, o których nie mieliśmy pojęcia albo je bagatelizowaliśmy.Po lekturze książki Desmurgeta już raczej nie będziemy, ponieważ jest ona oparta (a może słuszniej byłoby napisać podparta) na setkach badań prowadzonych w wielu częściach świata potwierdzających, niestety, tezę autora o tym, że telewizja to najgorsze co mogło nam się w życiu przydarzyć, a każda godzina z nią spędzona jest tak naprawdę godziną zmarnowaną. Dodatkowym atutem tej publikacji jest lekkość i przyswajalność stylu w jakim została napisana. Autor nie sili się na akademickość, nie zanudza nas zbitkami słownymi, których rozszyfrowanie jest możliwe tylko przy użyciu słownika lub specjalistycznej literatury. Pisze bardzo prosto i zrozumiale jakby prowadził z nami miłą pogawędkę przy filiżance aromatycznej kawy jednocześnie każdą ze swoich teorii solidnie udowadniając szeregiem badań i eksperymentów. Dzięki stylowi z książką to może bez najmniejszych problemów zapoznać się każdy. Szczerze polecam!

"Láska nebeská" - Mariusz Szczygieł. Ocena 8/10

Po tej przyjemnej w odbiorze i nad wyraz ciekawej dawce literatury, bądź co bądź jednak naukowej, potrzebowałem chwili odpoczynku przy czymś zupełnie odmiennym, prostszym po prostu:) Po wielu...minutach poszukiwań padło na Szczygła i zbór jego felietonów poświęconych literaturze czeskiej. Bo tym właśnie jest "Láska nebeská" czego oczywiście początkowo nie wiedziałem i liczyłem na reportaż albo zbiór tychże. Nie zawiodłem się jednak, bo Szczygieł utrzymał swój, jak zwykle, wysoki poziom, nawet w tym innym niż zwykle gatunku literackim. A i treść mnie nie rozczarowała. Ba! Oprócz kilku autorów i dzieł, które czytałem i ceniłem już od dawna, jak choćby Hrabala, czy Haska, odkryłem kilka nowych perełek literackich, z którymi będę musiał się jak najszybciej zapoznać (jedna już odhaczona, moje spostrzeżenia poniżej) jak m.in. "Śmierć pięknych saren" Oto Pavela (Pavla czy Pavela?), która jest podobno jedną z najbardziej antydepresyjnych książek świata. Książkę, dość krótką w swojej objętości, polecam wszystkim fanom Szczygła, ale też tym, którzy mają ochotę odkryć co tam w literaturze czeskiej piszczy i na co zwrócić uwagę przy doborze lektur.

"Batalion czołgów" - Josef Škvorecký. Ocena 7/10

"Batalion czołgów" to właśnie jedna z książek na które trafiłem dzięki Szczygłowi i jego felietonom. Jest to, można powiedzieć, taki współczesny Szwejk. Jedyną różnicą jest to, że nie mamy tutaj do czynienia z jednym bohaterem a z kilkoma i akcja nie dzieje się w czasie wojny, a na szkoleniu batalionu czołgów za czasów czechosłowackiego komunizmu. Natomiast poziom absurdu i niedorzeczności jest podobny. Do tego dochodzą jeszcze wojskowe regulaminy i rozkazy, co w efekcie daje groteskowy obraz armijnej rzeczywistości. Mamy tutaj ćwiczenia w polu, egzaminy, konkursy poezji, zdrady małżeńskie, noce w areszcie wojskowym. A wszystko to okraszone jest wojskową logiką i porządkiem. Nic tylko boki zrywać! Powieść ta, napisana przez Škvoreckýego w roku 1954, po raz pierwszy ujrzała światło dzienne dopiero w roku 1970 i to w Toronto, a jej polskie wydanie musiało poczekać na zmianę władzy i systemu politycznego, czyli do roku 1990. Można też trafić ma nią pod tytułem "Siódmy batalion czołgów" z datą 2004. Jest to lektura lekka łatwa i przyjemna, jednak poziom bezsensu jaki się w niej objawia wytrzymają tylko najwytrwalsi i oni też będą czerpać z niej największą przyjemność. Wydaje mi się, że książka ta mogła by konkurować ze Szwejkiem jak i z polskimi "Misjonarzami z dywanowa". Wszystkie trzy szczerze polecam, bo tam dopiero widać jak ciekawą instytucją jest armia. Niezależnie jakiego kraju ;)

"Moskwa-Pietuszki" - Wieniedikt Jerofiejew. Ocena 7.5/10

"Moskwa-Pietuszki" to kolejna groteskowa opowieść, tym razem w formie poematu pseudoautobiograficznego, autorstwa Jerofiejewa. Opowiada on nam w nim historię Wienieczki, który po tym jak przez swój alkoholizm został zwolniony z posady brygadzisty postanawia za wszystkie pozostałe pieniądze kupić alkohol i wyruszyć w podróż z Moskwy do Pietuszek do swojego dziecka i ukochanej. Na tej 125 kilometrowej trasie raczy nas monologami dotyczącymi historii, filozofii, alkoholizmu, polityki i kultury, a także śpiewa i rozmawia z innymi pasażerami pociągu. Jest to piękna a zarazem smutna opowieść o upadku człowieka, któremu w życiu nie pozostało już nic innego niż chlanie. Groteskowa i gorzka opowieść kończy się jednak tragicznie i to w dwójnasób. Po pierwsze dla głównego bohatera, a po drugie dla czytelnika, ponieważ ostatnie kilkanaście stron zupełnie psują świetnie napisany, lekki, potoczysty początek i rozwinięcie. Koniec jest dziwny, onirycznie niezrozumiały i po prostu nudny. Jednak mimo wszystko całokształt okazuje się i tak nad wyraz ciekawy i warty poznania.

"Bezcenny" - Zygmuny Miłoszewski. 8.5/10

A widzicie, zawsze mówiłem, że jak się chce i umie to można. Miłoszewskiego wcześniej nie znałem, a i koło "Bezcennego" przechodziłem kilkanaście razy bez większego zainteresowania. Dopiero po lekturze kaszaniastej "Operacji kusza" zwróciłem na niego uwagę z racji opowiadanej w nim tej samej historii. Chciałem zobaczyć czy ten arcy ciekawy temat można opowiedzieć w interesujący sposób, a nie przynudzać jak pani Kaleta. I okazało się, że jednak jest to możliwe. Miłoszewski już od pierwszych stron wciąga i intryguje swojego czytelnika. Tworzy swoje postaci bardzo plastycznie i dokładnie, nadając im niepowtarzalnego rytu i charakteru. Dziej się tak nawet w przypadku osób pobocznych i nieistotnych dla fabuły (choć w sumie tutaj takich prawie nie ma). Historia, wartka akcja, intryga i jej rozwiązanie. Zmienność miejsc rozgrywania poszczególnych wątków i humor to coś co pozwala tej książce wskoczyć do czołówki moich ulubionych powieści z tajemnicą historyczno-artystyczną w tle. Nie wiem nawet czy Miłoszewski nie wyprzedził właśnie niekwestionowanego lidera mojego rankingu, Dana Browna, bo naprawdę świetnie się bawiłem podczas lektury i pochłonąłem "Bezcennego" w kilka godzin. Ale zapomniałem napisać o czym jest ta książka, bo może nie wszyscy czytali (mam nadzieję) "Operację kusza". Chodzi tutaj o poszukiwanie najcenniejszego polskiego obrazu "Portretu młodzieńca" pędzla Rafaela, zaginionego podczas II wojny światowej i do dziś dnia nieodnalezionego, co czyni go najbardziej wartościowym niezlokalizowanym do tej pory dziełem na świecie. Co ciekawe akcja powieści rozpoczyna się kilkanaście dni przed Świętami Bożego Narodzenia, więc ciekawie było ją czytać w pierwszy dzień tychże świąt :) Polecam!



środa, 11 grudnia 2013

[40] Książka: "Futbol jest okrutny" - Michał Okoński (2013)

Wydawnictwo Czarne to ostatnimi czasy jedna z najciekawszych oficyn zajmujących się szeroko pojętą literaturą faktu. Ale nie chodzi mi tylko o to, że można tam znaleźć najlepszych polskich reportażystów ze Szczygłem, Tochmanem i Hugo-Baderem na czele, ale też o perełki w postaci recenzowanej właśnie przeze mnie książki. Autor bloga Futbol jest okrutny - Michał Okoński - pokusił się ostatnio o napisanie książki pod tym samym tytułem. Jego twór wydało właśnie Czarne i bardzo dobrze zrobiło, bo książka jest naprawdę ciekawa i pełna szczegółowych faktów, przykładów, anegdot. I muszę przynać, że wciągnęła mnie tak bardzo, iż mimo tego, że zbliżała się północ, nie odpuściłem i skończyłem jej lekturę za jednym podejściem. 


Michał Okoński, wielki fan londyńskiego Tottenhamu, na piłce zna się jak mało kto. A przynajmniej takie wrażenie można wynieść z lektury jego książki. Przez cały czas zarzuca, żeby nie powiedzieć zakopuje nas w przenajciekawszych faktach dotyczących piłki nożnej. Tej aktualnej, jak i tej sprzed wielu lat. Opisuje swoje pierwsze kibicowskie doświadczenia na stadionie Okocimskim w 1987 roku. I późniejszą, wielką miłość do londyńskiego Tottenhamu. 


Dzieli swoją książkę na kilka części, aby w każdej z nich przyjrzeć się innemu aspektowi futbolu. Swój wywód rozpoczyna od przeanalizowania zjawiska nazywanego w futbolu fergie time - czyli czasu doliczonego do regulaminowych 90 minut pod wpływem autorytetu trenera Sir Alexa Fergusona, aby jego drużyna mogła zdobyć wyrównującego lub zwycięskiego gola. Jednak to tylko początek. Później mamy cały szereg bardzo ciekawych aspektów związanych z piłką nożną jak choćby działalność dobroczynna piłkarzy, czy też wręcz przeciwni, działalność destrukcyjna albo raczej autodestrukcyjna, która dopada zawodników niepotrafiących sobie poradzić ze stresem, odpowiedzialności, presją oczekiwań jak miało to miejsce w przypadku Georga Best'a, Paula Gascoigne'a i wielu innych im podobnych, świetnych piłkarzy, którzy utopili swój talent w alkoholu i prochach.  


Okoński opisuje spektakularne i zupełnie nieprzewidziane klęski wielkich klubów, jak i jeszcze bardziej nieprawdopodobne zwycięstwa drużyn spisanych na straty. Pisze o wysiłku, poświęceniu, codziennych zmaganiach zwykłych ludzi (a w ostatnich czasach nawet dzieciaków) aby kiedyś stanąć w blasku świateł największych stadionów świata. Przytacza chwile wielkiej rozpaczy spowodowane tragediami, jak na przykład związana z katastrofą lotniczą, do której doszło w lutym 1958 roku, w której zginęła prawie cała drużyna ManU. Ale także i chwile wielkiej trwogi a później radości i pojednania, jak choćby między Tottenhamem i Boltonem kiedy to zawodnik Boltonu Fabrice Muamba zasłabł na płycie boiska i mimo reanimacji jego serce nie pracowało przez 78 minut. Mecz został odwołany, a Muamba dzięki pracy lekarzy odzyskał przytomność. Kiedy kluby spotkały się aby odrobić niedokończone spotkanie zawodnicy wyszli na murawę w takich samych strojach, aby wyrazić swoją jedność z Muambą. I jeśli kiedykolwiek wcześniej dochodziło do jakichś animozji między kibicami tych dwóch klubów w tym momencie zniknęły one na zawsze. 


Jednak nie zawsze i nie wszystko jest piękne i kolorowe. Okoński pisze także o rasizmie w piłce i o walce z nim. Pisze o kontuzjach, nadludzkim wysiłku jaki w piłkę wkładają zawodniczy, trenerzy...ale też i kibice, którzy potrafią wędrować za swoim ukochanym klubem nawet w najdalsze zakątki świata. 


Impresja jaka tworzy nam się pod koniec lektury tej książki pozostawia w naszej świadomości odczucie, że futbol jest okrutny. Jakby jednak na niego nie patrzeć jest też piękny, honorowy, wzruszający, przełamujący wszelkie bariery, przynoszący niezmierzone pokłady radości w chwilach wielkiego triumfu i, niestety, rozczarowanie i rozpacz z momencie porażki. Warto jednak w nim uczestniczyć. Zawsze i w każdej postaci. Czy to kopiąc piłkę z przyjaciółmi, czy też śledząc jak to robią najlepsi na świcie na ekranach telewizorów, komputerów, tabletów czy smartfonów. 

Podsumowując, ja miałem naprawdę wielką uciechę podczas czytania tej książki, a wcale nie jestem jakimś wielkim fanem futbolu. Jest ona jednak napisana w tak interesujący i spójny, mimo ogromu i różnorodności przytoczonych faktów, że powinna spodobać się...każdemu? Może takie stwierdzenie to przesada, ale na pewno każdy kibic powinien ją przeczytać. Moja ocena to 7.5/10. Polecam!

Niektórzy jednak powinni raczej pozostać przy oglądaniu meczy. Dla obopólnego dobra.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Maniek komentuje #1

Witam Wszystkich serdecznie! Jako, że wczoraj skończyłem czytać książkę "Andrzej Wajda. Podejrzany", dziś miała się pojawić jej recenzja, ale... No właśnie. Chyba jeszcze nie dojrzałem do napisania tak poważnego tekstu. Dodatkowo nie mam nastroju na konstruktywną ocenę czyichś dokonań. Wolę ponarzekać :D Z tego względu postanowiłem utworzyć na moim blogu nowy cykl tekstów - "Maniek komentuje", gdzie będę zamieszczał spostrzeżenia na temat absurdów otaczającej nas rzeczywistości, albo po prostu rzeczy czy też sytuacji, które mnie albo śmieszą, albo zwyczajnie denerwują. Szczerze zachęcam do komentowania.

Niepełnosprawny Bodyguard?!
Brzmi absurdalnie, nieprawdaż? Ale jest to niestety, moi drodzy, szczera i żałosna prawda, z którą spotykamy się praktycznie na co dzień. Ale przeanalizujmy sobie dlaczego tak jest, bo może nie wszyscy się z tym zgadzają albo o tym nie wiedzą. Tych postaram się uświadomić i przekonać (mam nadzieję, że takich nie ma, ale różnie to bywa;]). 
Zacznijmy od odpowiedzenia sobie na pytanie kim jest OCHRONIARZ albo kim powinien być, bo w naszej rzeczywistości, to wcale nie jest takie oczywiste. Po pierwsze powinien być kimś kto jest w stanie coś/kogoś ochronić, bądź pilnować. Czyli musi być w tzw. sile wieku albo młodszy. Ile to jest? 20, 30, 40? Może 50? A co myślicie o 60tce? A 70cie letni ochroniarz też wchodzi w grę czy już nie? Jak myślicie? To wyjaśnię później. A na razie sprawdźmy co jeszcze oprócz wieku, powinno charakteryzować ochroniarza. Raczej powinien być sprawny fizycznie. Może też, choć nie musi, budzić jakiś szacunek albo chociaż grozę lub lęk, że jak się zrobi coś, na przykład złego "to się popamięta gdzie raki zimują". 
Czyli mamy już trzy elementy, które powinny być atrybutami dobrego i "wydajnego" ochroniarza. Czy tacy są dostępni na polskim rynku pracy? Oczywiście, że są. Jednak ich wadą jest fakt, że są kosztowni. W związku z tym zatrudnia się ich w naprawdę bardzo nielicznych wypadkach. A co jest najważniejsze w prowadzeniu polskiej firmy? Oszczędności. Więc jeśli prowadzimy sobie na przykład taką Biedronkę, to nie potrzebujemy napakowanego olbrzyma o aparycji weterana wojny w Kosowie, bo tam jest tak tanio, że się kraść nie opłaca. Nie, wystarczy nam zwyczajny łachmaniarz, w trampkach i zupełnie nie pasującym garniturze (?), który będzie się snuł bez celu między regałami. Będzie mało wydajny, mało skuteczny, zupełnie nieprzydatny, ale! będzie tani. Podobnie będzie w przypadku kiedy zatrudniamy firmę ochroniarską do ochrony jakiegoś obiektu (kiedyś się to nazywało strużowaniem, ale teraz trwa całą dobę i nosi miano 'ochrony'). Tutaj też raczej nie przewidujemy, że ktoś się do nas włamie i coś ukradnie, ale marginalne względy bezpieczeństwa i przyzwoitości wymagają zatrudnienie takiego personelu. Co więc robimy? Zatrudniamy firmę tzw. pracy chronionej, czyli zrzeszającą ludzi niepełnosprawnych. Jest ona tańsza, bo pracodawca za każdego niepełnosprawnego otrzymuje dodatkowe dotacje od państwa. Niby wszystko pięknie ładnie, ale ostatnio zmieniły się przepisy i dodatkowa kasa nie dotyczy niepełnosprawności lekkiej (3 stopień) a co najmniej umiarkowanej (2 stopień), co w kontekście pracy w ochronie wydaje się (lekkim?) absurdem. Bo niby jak ktoś kto ma drugi stopień niepełnosprawności, baaardzo często połączony z mocno zaawansowanym wiekiem (bo tańsi są też ludzie na emeryturze) może się nadawać do takiej pracy? Jaki z niego ochroniarz? A tak a propos wieku, o którym wspominałem wcześniej, to często bywa i tak, że ochroniarze są po 70tce (sic!). Niedosłyszą, często mają problemy ze wzrokiem. W robocie noszą kapcie, myją nogi w zlewie i z reguły wtedy kiedy mają "ochraniać", czyli w nocy szukają jedynie w miarę wygodnego konta żeby się przepasać. Dodatkowo, z racji wieku zupełnie nie kumają o co dookoła nich chodzi. Fajnie nie? A jakże, pewnie że tak.
Jeszcze innym absurdem, oprócz ochroniarzy-dziadków, są  wspomniani chwilę wcześniej ochroniarze-inwalidzi, czyli ci z drugą grupą niepełnosprawności i licencją ochroniarską. I tutaj pojawia się kolejny paradoks naszego kraju. Bo w jaki sposób można mieć licencję ochroniarską (trzeba zdać kilka egzaminów zręcznościowych oraz sprawnościowych i dodatkowo przejść szereg medycznych i psychiatrycznych kontroli i testów) i dodatkowo 2 st. niepełnosprawności (także trzeba przejść wiele badań i testów tylko tym razem w druga stronę, aby uzyskać decyzję o umiarkowanej niepełnosprawności)? To jest możliwe chyba tylko w naszym dzikim kraju :) Ale cóż zrobić, najważniejsza jest OSZCZĘDNOŚĆ!

Panie Tusk zdecyduj się Pan - abonament czy reklama, bo już mnie @#$%^&* bierze!
Czy zauważyliście pewną zależność w Polskiej Telewizji Publicznej? Nic nigdy nie zaczyna się o tej godzinie, o której powinno (no, może za wyjątkiem 'Wiadomości' i 'Teleexpressu', ale to się nie liczy, bo tego nie oglądam :P). Czekam sobie na przykład na kolejny odcinek "Rancza" (które jakimś dziwnym trafem ostatnio nawet polubiłem, co nie zmienia faktu, że dalej uważam je za serial czysto fantastyczny). Według 'rozkładu jazdy' jego emisja ma się rozpocząć o godzinie, dajmy na to, 16:15. Na pasku, który mój inteligentny dekoder telewizji cyfrowej mi wyświetla, serial ten trwa już od 3 minut, ale w moim kochanym telewizorku wciąż oglądam jak to nie mógłbym się obejść bez akurat tej odmiany syropu na kaszel. Wnerwia mnie to! I to strasznie. Wnerwia mnie także niemiłosiernie fakt, że serial kończy się około 17:03, bo trwa plus minus 46 minut, ale kolejna audycja zaczyna się dopiero 17:15. Czyli jak łatwo wywnioskować i policzyć będziemy uraczeni około 16 minutami reklam. I teraz się pytam: po co jest ten cały abonament?! Żeby rząd mógł trzaskać kasę z dwóch źródeł? Bo ja rozumiem, że jakby oni tak usilnie skamlali o pieniądze z abonamentu, ale nie emitowali reklam w ogóle. Wtedy spoko. Nie ma problemu. Wszystko jest zrozumiałe. Albo całkowicie zaprzestali żebrania i czerpali zysk jedynie z reklam. To też byłbym w stanie zrozumieć. Ale rąbanie kasy tu i tu i jeszcze mówienie na każdym kroku jacy to oni są biedni a jakimi ludzie w Polsce są okropnymi zbrodzieniami, to już jest lekka przesada (cisną mi się tutaj na palce inne słowa, ale z racji dobrego wychowania ich nie użyje).
A tak swoją drogą, to ja do dziś nie rozumiem za co jest ten abonament. A Wy? Przeanalizujmy całą tę absurdalną sytuację. Kupujecie telewizor. Płacicie cenę producenta, marżę sklepu i...podatek VAT. Macie już telewizor w domu. Chcecie coś obejrzeć, ale w naziemnej telewizji cyfrowej nic nie ma. Kopsacie więc swoje cztery litery gdzie bądź i zakładacie kablówkę, za którą oczywiście płacicie. Tam macie wszystkie te kanały, które (niby) za darmo oferuje nam (niby) bezpłatna telewizja naziemna. No więc za co jest abonament? Wychodzi na to, że jest to podatek od posiadania. Bo co ciekawe należy go zapłacić odpowiednio więcej w zależności od ilości posiadanych odbiorników radiowych lub telewizyjnych. Czyli mając 1 tv około 19 zł. A co najciekawsze w treści ustawy abonamentowej jest napisane, że uiszczamy go "za używanie odbiorników radiofonicznych i telewizyjnych". Czyli co? Kupiłem telewizor, zapłaciłem za kablówkę i jeśli nie zapłacę abonamentu to nie mogę go używać? No coś tu chyba jest nie-halo. A najbardziej nie-halo robi się wtedy kiedy się ma tv a się telewizji w ogóle nie ogląda. I co wtedy? Płacić, bo przecież płacimy za używanie, czy nie płacić, bo przecież telewizji nie oglądamy? Rozsądźcie sami. Ja jedyne czym to w tej chwili skomentuje, to <hahahahahahahah>.
Na szczęście ja nie mam telewizora, radia ani nawet komputera :D Jednak nie byłbym sobą bez konkluzji na zakończenie. Wydaje mi się, że nasza TVP stoi na tak dziadowym poziomie, że nic by się nie stało jakby ją całkiem zaorać i wtedy cały kraj byłby zwolniony z tej idiotycznej opłaty.

Peas! :) :P

czwartek, 5 grudnia 2013

Nowe książki, nudny Card i wielka tragedia...

Ostatnio nic nie pisałem i strasznie mi z tym źle. Ale z drugiej strony zupełnie nie mam o czym pisać, bo nic nie oglądam ani nic nie czytam :( Jednak jest kilka spraw, o których chciałbym napisać.

Po pierwsze w mojej kolekcji pojawiły się nowe książki (o dziwo papierowe, a co!), którymi chciałem się pochwalić. I co za tym idzie zapowiedzieć najbliższe, albo trochę odleglejsze recenzje.

Za książkę "Andrzej Wajda. Podejrzany" chciałbym serdecznie podziękować autorom - Witoldowi Beresiowi i Krzysztofowi Burnetko.




Kolejną sprawą jest fakt, że na ponad tydzień utknąłem w Cardowskim "Teatrze Cieni", czego po wcześniejszych moich zachwytach zupełnie się nie spodziewałem. I po skończonej lekturze muszę z przykrością stwierdzić, że była nudna, wtórna i ogólnie słaba. Dalsze losy Groszka, Petry, Petera, Achillesa i wielu innych członków jeeshu Endera zostały przedstawione w mało zachęcający i zbyt "wydumany" sposób. Dwie pierwsze części Sagi Cieni jeszcze w jakiś sposób do mnie przemawiały, ale tutaj autor zupełnie popłynął i stworzył historię całkiem nieciekawą i niewciągającą. Szkoda, bo bardzo się zawiodłem na tej konkretnej części Sagi Cieni, co zdecydowanie osłabiło moją chęć dalszego jej poznawania. Chyba jednak będę musiał na jakiś czas odpocząć od Cardowskiego Enderlandu. Na szczęście mam co czytać :D Dla "Teatru Cieni" nie mam jednak litości i moja ocena to smutne i ponure 3/10.


No i na koniec informacja chyba najważniejsza, a zapewne bardzo istotna i smutna dla wszystkich fanów serii Fast&Furious. W sobotę w Santa Clarita (Kalifornia, USA) w wypadku samochodowym, do którego doszło podczas charytatywnej akcji "Reach out Worldwide" na rzecz ofiar tajfunu na Filipinach, zginął aktor Paul Walker i jego kolega Roger Rodas. Ta informacja jest tragiczna sama w sobie, ale bardzo mocno wpłynęła na dalsze losy całej serii F&F. W związku z śmiercią aktora zatrzymane zostały zdjęcia do części siódmej. Na razie nie wiadomo jak ten tragiczny wypadek wpłynie na fabułę filmu. 


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...