piątek, 16 maja 2014

[72-75] Filmowy Flesz #8: "Z miłości do... / Song for Marion" (2012); "Whisky dla aniołów / The Angel's Share" (2012); "Lwie serce / Lionheart" (1990); "Wyścig po życie / Getaway" (2013)


Z racji tego, że nie chcę całkiem zapomnieć treści filmów jakie oglądałem już jakiś czas temu, i póki mam ich świeży, ale dobrze "przetrawiony" obraz w pamięci, dziś kolejny Filmowy Flesh. Zapraszam!

"Z miłości do..." (2012)  

Pierwszym filmem jaki dziś omówię jest brytyjski komediodramat Paul'a Andrew Williams'a z roku 2012 pod tytułem "Z miłości do...". I choć, jak w większości przypadków, oryginalny tytuł jest o wiele lepszy, to jednak i nasz tłumaczenie oddaje istotę filmu. A film opowiada nam spokojną, delikatną, miejscami wzruszającą, historię o... miłości. Tak, to chyba będzie najodpowiedniejsze określenie tematyki. Mamy tutaj parę zakochanych w sobie ludzi, z których jedno, z powodu podeszłego już wieku i choroby, zbliża się do kresu swoich dni. Reżyser bardzo umiejętnie pokazał w tym filmie konflikt jaki rodzi się w mężu, który z jednej strony chciałby mieć swoją ukochaną żonę tylko dla siebie i przy okazji nie narażać jej na wysiłek związany z jej nowym hobby. A z drugiej, mimo wszystko nie chce jej zabraniać w tych ostatnich chwilach życia robienia tego co sprawia jej przyjemność - śpiewania w chórze seniorów - i spotkania z przyjaciółmi. Do tego dochodzą konflikty z synem, z którym nasz bohater, Arthur (Terence Stamp), nie dogaduje się zbyt dobrze. I mimo chęci zmiany całej tej sytuacji nie jest to takie proste jakby się mogło wydawać. Jednak cała ta fasada, ten mur jaki buduje wokół siebie Arthur - ta jego niedostępność, oschłość, opryskliwość - jest tylko zasłoną, próbą odgrodzenia się od cierpienia, a także konsekwencją życiowych trosk i zgryzot. Jednak Arthur spotyka na swojej drodze Elizabeth (świetna Gemma Arterton), instruktorkę chóru, w którym śpiewa jego żona. A trzeba wiedzieć, że nie jest to całkiem standardowy chór. Staruszkowie mają w repertuarze rap, rock i nie jeden kawałek o seksie. Instruktorka także nie jest zwyczajna, choć pozory - ładna i młoda nauczycielka śpiewu - mogły by nam mówić co innego. Jednak Elizabeth ma problemy komunikacyjne w grupie swoich rówieśników - przez co wciąż jest samotna - i najlepiej dogaduje się właśnie ze staruszkami. W taki oto sposób spotyka się dwoje ludzi, którzy są od siebie tak różni, jak to tylko możliwe. Jednak łączy ich ta sama pasja. Arthur po stracie żony chce wypełnić pustkę tym czym żyła w swoich ostatnich dniach - śpiewaniem. A Elizabeth chce mu w tym pomóc. Jest to piękna opowieść o życiu, przezwyciężaniu słabości, radzeniu sobie z problemami zewnętrznego świata i konfliktami wewnątrz nas. Odnajdywaniu siebie na nowo w momencie kiedy myśleliśmy, że już nic nie może się zmienić. I na szczęście Williams nie pokazuje nam tego w sposób prostacki i banalny, jak to czasami ma miejsce w amerykańskich gniotach. Tak, że wszystko ocieka lukrem i aż mdli. Tutaj subtelność i końcowe niedopowiedzenie jest esencją tego obrazu. Zdecydowanie polecam!

Ocena ogólna 8/10

"Whisky dla aniołów" (2012)

Oryginalny tytuł tego filmu - "The Angel's Share" - jest znanym w kręgach pasjonatów whisky procesem, polegającym na odparowywaniu pewnej części alkoholu z beczek podczas jego starzenia. Stąd też starsze whisky są z reguły o wiele droższe od tych młodych, ponieważ producenci otrzymują zdecydowanie mniej gotowego produktu. Już w przypadku siedmiu lat leżakowania alkoholu w beczkach jego utrata waha się w w granicach 14%, a najpopularniejsze roczniki większości destylarni mają lat od 10 do 12, a co dopiero mówić o tych, które mają lat 25, 30, 40. A są też przecież i takie whisky - choć bardzo rzadko spotykane - które liczą sobie nawet po 50 lat w beczce! Nie dziwmy się więc, że i ceny dochodzą do kilkudziesięciu tysięcy złotych za butelkę. Ale widzę, że recenzja ta zaczyna przybierać kształt wykładu z gorzelnictwa, więc kończę te smuty i przechodzę do rzeczy. A rzecz w tym, iż sam tytuł filmu i proces, który omówiłem ma jako-takie powiązanie z głównym wątkiem tego obrazu. Ale o tym później. Zacznijmy od tego, że film ten z grubsza opowiada o grupce zupełnie nie znających się osób, które w wyniku większych lub mniejszych przewinień zostały przez sąd skazane na prace społeczne. Nasz główny bohater - Robbie (Paul Brannigan) - jest chłopakiem z kryminalną przeszłością, który właśnie ma zostać ojcem. Jednak jego sytuacja prezentuje się dość kiepsko. Rodzina jego partnerki chce, żeby zostawił ją w spokoju, a dodatkowo zaczyna go prześladować jego przeszłość materializująca się jako kilku "typków' chcących mu spuścić bęcki. W całym tym natłoku wypadków, owe prace społeczne są najlepszym co mogło mu się przytrafić, ponieważ poznaje tam Harrego, opiekuna grupy, który przez dziwny zbieg okoliczności odkrywa, że chłopak ma talent do rozpoznawania smaków whisky. Robbie dochodzi do wniosku, że jest to sposób na odmienienie swojego życia. Jednak zanim przystąpi do realizacji swoich legalnych planów, ma w zanadrzu coś nie do końca zgodnego z prawem - choć jeśli się uda - bardzo dochodowego. I właśnie do tego przedsięwzięcia najlepiej, moim zdaniem, pasuje tytuł, czyli do znikania whisky. Ale podsumujmy film. Sama historia rozpoczyna się jak typowe kino społeczno-problemowe. Mamy grupkę wyrzutków z ich problemami i ich zmaganie się z życiowymi meandrami. Później jednak film przeradza się w lekką komedyjkę z whisky w tle. Czy to dobry zabieg? Chyba nie, gdyż film ten nie przekonał mnie na żadnej z płaszczyzn. I choć patologia tam prezentowana jest podobna do tej, którą można zaobserwować w naszym kraju, to jakoś klimat tej opowieści do mnie nie trafił. Ani jego część problemowa, ani tym bardziej ta, gdzie ci młodzi ludzie zgłębiają tajniki degustacji whisky, nie były na tyle spójne i zharmonizowane, aby tworzyło to jakąś gładką do przełknięcia całość. Moim zdaniem Ken Loach tym razem się nie popisał, ale i tak planuje dać mu jeszcze szansę i zobaczyć "Szukając Erica". A ten film nie jest jednak całkiem zły i można go sobie w wolnej chwili zobaczyć.

Ocena ogólna 6/10

"Lionheart" (1990)

Ostatnio lubię sobie tuż przed snem włączyć jakiegoś "gniotka" z JCVD w roli głównej. Przy okazji albo przypominając sobie największe hity z jego filmografii, albo uzupełniając ją o filmy, których jeszcze nie widziałem. Tym razem trafiło na "Lwie serce" - produkcję z roku '90, która już kiedyś oglądałem, ale było to tak dawno, że nie pamiętałem już zupełnie jej fabuły. A okazało się, że jest ona bardzo prosta (jak zwykle zresztą w tego typu filmach) i opowiada historię żołnierza Legii Cudzoziemskiej (to już chyba drugi raz kiedy JCVD jest legionistą :D; był też wszakże film pt. "Legionista", z nim w roli głównej, z 1998), który ucieka z armii, ponieważ jego brat został poważnie okaleczony. Lyon chce go zobaczyć, może po raz ostatni, i pomóc jego żonie i córce. O dziwo, nie ma tutaj ani słowa o zemście, co w tego typu scenariuszach jest regułą. Motywem przewodnim tej opowieści są nielegalne walki za pieniądze organizowane przez Cynthie (Deborah Rennard), bogatą blond lalę, której się wydaje, że każdego można kupić. W dostaniu się na szczyty Lyonowi pomaga Joshua (Harrison Page) - były zawodnik, dawno temu kontuzjowany, ale wciąż posiadający koneksje - który początkowo chciał na nowym koledze zarobić trochę kasy, a później zmienił zdanie. W tle mamy nawiązywanie zerwanego w drastyczny sposób kontaktu z rodziną i pościg legionistów za Lyonem (trochę mi się przypomina wątek z Helmerem i Rawlinsem z "Bloodsport", a i ogólnie całość też jest dość podobna). Film ogląda się dość dobrze. Walki są ciekawe pod względem choreograficznym, choć raczej baletowe niż prawdziwe, jednak taki urok tego kina. Historia nie trzyma zbyt mocno w napięciu, ale da się ją raz na jakiś czas obejrzeć. I mimo, że "Lwie serce" nie należy i nie będzie należał do moich ulubionych filmów z tamtej epoki i gatunku, jak i tych z dorobku JCVD, to uważam, że na pewno choć raz warto go zobaczyć. 

Ocena gatunkowa 6/10
Ocena ogólna 4/10

"Wyścig po życie" (2012)

Zamysł ciekawy - wykonanie żałosne. Tak w jednym zdaniu mógłbym wyrazić swoją opinię na temat tego filmu. Jeśli jednak miałbym napisać coś więcej, to też raczej nie byłoby to nic pochlebnego. Bo w sumie co dobrego można powiedzieć o filmie, który jest nie dość, że nierealny (choć nie jest fantastyczny), to do tego ma raczej sztampowy i przeciętny scenariusz, a aktorzy oraz ich gra jest raczej poniżej standardowego ich (przynajmniej w przypadku Ethan'a Hawke'a, bo Seleny Gomez jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem) poziomu? Nic. A gdyby się postarać to może i dało by się to obejrzeć. Ale Courtney Solomon nie jest znany z angażowania się w dobre produkcje, więc i ta była taka jak wszystkie poprzednie. Po prostu bardzo przeciętna (filmwebowa ocena to 5.3; IMDb 4.3). Historia byłego kierowcy wyścigowego, któremu jakiś szaleniec porywa żonę i za jej odzyskanie żąda demolowania miasta super podrasowanym samochodem należącym do Seleny G.? No sorki, taki numer nie przejdzie. I gdyby chociaż motyw pościgów był zrobiony autentycznie, to może bym tę mierność historii wytrzymał, ale autorzy stwierdzili, że powiedzenie na początku filmu, iż samochód został specjalnie wzmocniony i podrasowany wystarczy żebym uwierzył w to, że jest w stanie wytrzymać całodobowe odbijanie się od ścian jedynie z zarysowanym lakierem. Brednie. Krótko mówiąc totalny przeciętniak z dziwnie dobrą, ale niewykorzystaną obsadą (gdzieś w tle pojawia się jeszcze John Voight). 

Ocena gatunkowa 5/10
Ocena ogólna 3/10

Ok, to już wszystko, ale niedługo możecie się spodziewać kolejnego flesha, w którym takie filmy jak "Szatan z siódmej klasy" i "Czarny orzeł" ;)

wtorek, 13 maja 2014

[14] Przerwa na reklamę...

Dziś znów reklama. Tym razem trochę inna, choć również obrazkowa, to jednak statyczna ;) Wpadłem na nią przeglądając książkę 1001 Whisky, których warto spróbować i nie moglem się oprzeć żeby jej tutaj nie pokazać. Oryginalność, żart, pomysłowość. Do tego kreowanie odpowiedniego imagu przez markę. Ta konkretna reklama pochodzi z 1975 roku, jednak w tym zestawieniu znajdziecie przegląd przez całe lata 70. i 80. XX w. Zapraszam!

Żeby już nie przedłużać, jeszcze tylko tekst z nowej reklamy ING: "... - W kieszeniach impresjonizm. Same monety." Czasem i im się coś uda ;)

A teraz już czas na CHIVAS REGAL


1970

1972

1974


1975


Hahahaha xD 1976
1979

1980

1981

1982

1983

1984

1985

1986

1987

Jak
Jak już zapewne zdążyliście zauważyć, Chivas dość mocno starał się łączyć z dniem ojca. Tutaj kolejny tego przykład, tym razem okazalszy.

Najważniejsze, to mieć klasę :D

Hahaha... daty nie znalazłem, ale tekst jest bezsprzecznie rewelacyjny!

No i na zakończenie coś z zupełnie innej beczki, ale jakoś rozwaliło mnie to urocze zaproszenie... Zresztą z własnego doświadczenia wiem, że takie połączenie potrafi się skończyć bardzo przyjemnie... ;)








niedziela, 11 maja 2014

[13] Przerwa na reklamę...


Widziałem, że ostatnia reklama Hondy nie zrobiła na Was większego wrażenia, może więc ta bardziej przypadnie Wam do gustów. Świetnie prosta, żartobliwa i pokazująca całe spektrum zainteresowań marki we flaszowym skrócie ;) Miłego oglądania!



sobota, 10 maja 2014

[71] Film: "Obrońcy skarbów / The Monumensts Men" (2014)

Po ostatnich fleschowych recenzjach znalazłem wreszcie film, któremu chcę poświęcić cały tekst. Tym obrazem są stworzony przez Georgea Clooneya (scenariusz i reżyseria) i Granta Heslov'a (scenariusz) "Obrońcy skarbów", czyli dość luźna, choć nie tak całkiem mijająca się z prawdą, historia stworzenia i funkcjonowania podczas II wojny światowej jednostki zajmującej się ochroną i odnajdywaniem skradzionych przez III Rzeszę (ale oczywiście nie tylko) arcydzieł światowej sztuki. 


A dlaczego luźna? Ponieważ twórcy, choć inspirowali się realnymi wydarzeniami, to odwzorowywali je raczej bardzo ogólnie. Niby zarys się zgadza, ale już ich odtworzenie musiało im pasować do fabularnego wydźwięku całej historii. I tak mamy tutaj na przykład śmierci dwójki bohaterów, co jest prawdą, jednak już ich okoliczności i przyczyny są zgoła odmienne od tych rzeczywistych. Tak samo bohaterowie. Jest w nich wiele z realnie istniejących i biorących udział w tych wydarzeniach ludzi, choć noszą oni jednak inne nazwiska i są czasami kompilacją kilku osób. I tak na przykład, co wynika z moich spostrzeżeń, Matt Damon odtwarzający postać podporucznika Jamesa Grangera w rzeczywistości wzorowany był na podporuczniku Jamesie J. Rorimerze, George Clooney, filmowy porucznik Frank Stokes to rzeczywisty porucznik George Stout, a Cate Balnchett jako Claire Simone, to wypisz wymaluj słynna Rose Valland, natomiast szeregowy Sam Epstein (Dimitri Leonidas) to raczej na pewno szeregowy Harry Ettlinger (pełną listę można znaleźć tutaj). Jednak czy moje odczytanie prawdziwej tożsamości niektórych postaci jest prawidłowe tego w 100% nie jestem pewien, choć wydaje mi się, że tak właśnie było. Moja wiedza w tej materii wynika z lektury książki, na której wzorowali się twórcy filmu, a mianowicie "The Monuments Men: Allied Heroes, Nazi Thieves and the Greatest Treasure Hunt in History", której polskie tłumaczenie pt. "Obrońcy dzieł sztuki" recenzowałem już jakiś czas temu (recenzja tutaj).


A o czym tak dokładnie jest ten film? Clooney po raz kolejny wziął na warsztat historię ważną i ostatnimi czasy dzięki różnego rodzju publikacjom (książki Edsela, a także Grabież Europy Lynn H. Nicholas, czy też Skarby w cieniu swastyki Leszka Adamczewskiego) coraz szerzej dyskutowaną. Chodzi o zakrojoną na gigantyczną skalę hitlerowską akcję rabowania (często pod nazwą konfiskaty lub ochrony) największych dzieł sztuki (głównie obrazów, ale także rzeźb, ceramiki, biżuterii, antycznych mebli etc.) z podbijanych i okupowanych krajów. Powodów takiego zachowania było wiele, choć z tego filmu dowiemy się pobieżnie raczej tylko o dwóch. Hitler chciał stworzyć w Linzu, swoim rodzinnym mieście w Austrii, największe i najokazalsze muzeum świata; drugim jest fakt, że wielu nazistów było również koneserami sztuki, jak na przykład pokazany w początkowych sekwencjach Göring. 


Jednostka, która w filmie przybrała nazwę The Monuments Men, miała te dzieła odnaleźć i zwrócić prawowitym właścicielom. Ich dodatkowym zadaniem było przeciwdziałanie niszczeniu kolejnych dzieł, czy to architektury czy sztuki, podczas prowadzenia walk. W jej skład weszli najodpowiedniejsi do tego rodzaju pracy ludzie: konserwatorzy zabytków, pracownicy muzeów, rzeźbiarze, architekci etc. I choć ich zadanie przypominało trochę prace Syzyfa, to jednak starali się ją wykonać jak najlepiej i najdokładniej. 


Film w swoim wydźwięku jest bardzo stonowany. Stara się uświadomić nam jak ważnym dziedzictwem jest sztuka, czyli to co udało się stworzyć ludzką ręką przez setki lat oraz jak łatwo możemy zaprzepaścić to na zawsze. Ale także zadaje pytanie, czy jest ona ważniejsza od ludzkiego życia, które może być utracone w konsekwencji jej ratowania. Żołnierze nie mają z odpowiedzią na to pytanie żadnych problemów, jest ono skierowane raczej do nas widzów. I wcale nie tak prosto na nie odpowiedzieć, choć jak się wydaje członkowie The Monuments Men zdają się również ją znać, przy czym jest ona zgoła odmienna od tej armijnej. 


Cała konwencja i stylistyka "Obrońców skarbów" jest łatwa w odbiorze. Miejscami mamy do czynienia z zagęszczeniem akcji, jednak nie są to chwile, w których byśmy obgryzali paznokcie z nerwów. I choć zdarzają się też momenty wzruszające (jak choćby motyw z nagranymi życzeniami świątecznymi na płytę gramofonową, który z tego co pamiętam jest autentyczną historią), to ogólnie film jest lekki i utrzymany w tonie żartobliwym. Przyczyniają się do tego same postaci (np. około 70cio letni szeregowiec już brzmi śmiesznie) dobrze zagrane przez, co by tu nie mówić, wielkie gwiazdy, jak i niekiedy kontrast między nimi oraz ich podejście do sprawy (nawet w najbardziej dramatycznych chwilach nie opuszcza ich poczucie humoru i dystans do tego co się dzieje). 


Film na pewno jest hołdem złożonym członkom MFAA (Sekcja Zabytków, Archiwów i Dzieł Sztuki, już w przekładzie na polski), i dzięki pokazaniu ich działalności w hollywoodzkiej superprodukcji z zawrotną ilością gwiazd na pewno zostanie ona dostrzeżona przez wielu ludzi, którzy nie mieli o niej wcześniej żadnego pojęcia. To kolejny atut tej produkcji.

Ja natomiast, po seansie, miałem jedynie nadzieję, że jeden trzech naszych najcenniejszych obrazów, który dotychczas nie został odnaleziony po wojennej zawierusze - mam tutaj oczywiście na myśli Portret młodzieńca Rafaela - nie skończył tak jak pokazywała to jedna ze scen tego filmu. Swoją drogą takie zachowanie, które wprowadzało w czyn dyrektywę Hitlera o nazwie Neron mogło być wydane jak i wykonane jedynie przez szaleńców. 


Podsumowując, uważam że film, choć nie powalił mnie na kolana, to jednak bardzo mi się podobał i dzięki temu, że porusza ciekawy temat na pewno warty jest uwagi.

Ocena gatunkowa - hmm... a jaki to gatunek?
Ocena ogólna  - 7/10

piątek, 9 maja 2014

[67-70] Filmowy Flesz #7: Tetralogia "Krwawego sportu"

Dziś, dla odmiany, postanowiłem zrecenzować kilka filmów :D Wybór padł na niedawno odświeżoną przeze mnie serię filmów o wspólnej nazwie "Bloodsport". Z tego co udało mi się zauważyć jest ich łącznie 4, choć tylko dwa z nich mają wspólnego bohatera - Alexa Cardo - a w trzech wystąpił ten sam aktor - Daniel Bernhardt. Zaskakujący jest także fakt, iż dwie z nich zostały nakręcone w tym samym roku, ale o tym wszystkim postaram się napisać więcej poniżej. Zapraszam!


"Krwawy sport" (1988)

Pierwsza część "Krwawego sportu" jest w pewnych kręgach filmem kultowym. Moim zdaniem dzieje się tak z kilku względów. Po pierwsze, jest to film świetnie zrealizowany, opowiadający spójną i logiczną historię bez większych nonsensów często pojawiających się w tego rodzaju obrazach. Drugim elementem jest obsadzenie w głównej roli ikony kina kopanego - Jean Claude Van Dame'a - dla którego był to debiutancki występ w roli pierwszoplanowej, który tak naprawdę ugruntował jego karierę. Niepodważalnym atutem jest także fakt, że przedstawia on autentyczną historią życia Franka Duxa, który swoją droga był choreografem i koordynatorem walk w tym obrazie. Kolejnym mocnym punktem jest muzyka. Świetne kawałki instrumentalne skomponowane przez Paula Hertzoga (który tworzył muzykę także do "Kickboxera" nakręconego rok później z JCVD w roli głównej) idealnie oddają i uzupełniają klimat wszystkich scen niezależnie od ich dynamiki. Rewelacyjne są także utwory śpiewane wykonywane przez Stan'a Bush'a ("Fight to Survive" i "On My Own"), a także "Steal the Night" Michaela Bishopa. Naturalne relacje między bohaterami, bez większych naciągnięć i wymuszeń i piękna historia o zwycięstwie ducha nad ciałem, wielkiej lojalności oraz honorze wojownika to te elementy, które czynią z tego filmu niezapomnianą opowieść. Tak w kilku słowach można streścić jeden z najlepszych filmów o sztukach wali ery lat 80. i 90. Po prostu mistrzostwo świata i niedościgniony wzór. Dla poparcia moich słów mogę tylko dodać, że musiałem kupić swój własny egzemplarz DVD, bo kaseta się zjechała i nie dało się już oglądać :)

W czerwonym kole autentyczny Frank Dux występujący w "Bloodsport"


Ocena gatunkowa 10/10
Ocena ogólna 8/10


"Krwawy sport 2" (1996)

"Krwawy sport 2" nie jest kontynuacją pierwszej części. Autorzy tego obrazu - Alan Mehres (reżyseria) i Jeff Schechter (scenariusz) - zaczerpnęli z pierwowzoru jedynie motyw kumite jako konfrontacji najlepszych wojowników świata. Cała reszta jest już zupełnie nową opowieścią. Nową i jakby bardziej wydumaną. Scenariusz bowiem zawiera o wiele więcej intryg, wątków i akcji. W pierwszej części był tylko amerykański żołnierz, który występem na kumite chciał uczcić pamięć swojego umierającego mistrza i dwóch agentów starających się mu w tym przeszkodzić. Tutaj film rozpoczyna się sceną kradzieży zabytkowego i drogocennego miecza, wrobieniem złodzieja, odsiadką i dopiero później następuje spotkanie z wyjątkowym człowiekiem - mistrzem Sunem (James Hong) - który odmieni i nada sensu życiu Alexowi Cardo (Daniel Bernhardt), głównemu bohaterowi tej historii. W kolejnej fazie filmu następuje przemiana duchowa, i chęć zadośćuczynienia wyrządzonych  krzywd materializująca się jako udział w kumite i przy okazji odzyskanie miecza, który ma być w nim nagrodą dla zwycięzcy. Schemat zupełnie inny, ale i film świeższy o blisko dekadę, więc nie ma się co dziwić. Jednak wydaje mi się, że mimo odświeżenia obrazu twórcy starali się pozostawić jak najwięcej elementów kojarzących się i nawiązujących do pierwowzoru. Pierwszym z nich jest obecność Ray'a Jacksona (Donald Gibb), czyli najbliższego przyjaciela Franka Duxa z jedynki, który pomaga Alexowi w ogóle dostać się na kumite. Drugim jest wybór aktora podobnego w swojej fizjonomii jak i zachowaniu do JCVD. I choć Bernhardt może się wydać odrobinę przerysowany naśladując słynny wytrzeszcz oczu JCVD i te dziwne okrzyki, to jednak jest w nim coś co niezaprzeczalnie pasuje do tej postaci. No i wreszcie ostateczna konfrontacja z tym złym. W pierwszej części był to Chong Li, w którego świetnie wcielił się Bolo Yeung, tutaj natomiast Demonem - bo tak nazywa się główny antagonista naszego bohatera - jest strażnik, którego Alex miał nieprzyjemność poznać w więzieniu, grany przez Ong Soo Hana. Jednak pojawiło się w "Bloodsport 2", jak wspomniałem wcześniej, także wiele nowych elementów. Jednym z nich jest kobieta-wojowniczka, co już później nie miało miejsca w żadnym epizodzie. Także wątek sensacyjny jest dużo bardziej rozbudowany. Film, choć do pierwowzoru mu daleko, choćby biorąc pod uwagę samą muzykę czy klimat opowieści, jest jednak dobrą kontynuacją przewodniego pomysłu i na pewno warto zwrócić na niego uwagę. Dobre sceny walki i zachowanie wszystkich elementów gatunku plasuje go w mojej czołówce tego rodzaju obrazów ze schyłkowego już etapu popularności kina kopanego. 

Ocena gatunkowa 7.5/10
Ocena ogólna 5.5/10


"Krwawy sport 3" (1996)

"Krwawy sport 3", zrealizowany dokładnie w tym samym roku co część 2, jest naturalną kontynuacją poprzedniczki. Mamy tutaj ponownie spotkanie z Alexem Cardo, tym razem człowiekiem już uczciwym, który czerpie zyski z hazardu i handlu dziełami sztuki. Spłacił już wszystkie swoje długi, dzięki czemu jego mistrz mógł wyjść na wolność, a on sam jest wojownikiem spełnionym i nie chce już walczyć. Jednak jak wiemy Alex jest mistrzem kumite, a kolejne już tuż tuż. I choć dość zdecydowanie odmawia, to zawsze znajdą się ludzie chcący zrobić wszytko, aby nakłonić innych wszelkimi sposobami do spełniania ich zachcianek. Tak też dzieje się w przypadku Duvaliera ( John Rhys-Davies), który jako organizator planuje zbić na kumite wielkie pieniądze zapraszając najgroźniejszych zawodników i hazardzistów, który będą obstawiać. A wszystko i tak ma się skończyć po jego myśli. Alex jednak nie decyduje się na udział w rywalizacji, w związku z czym Duvalier postanawia zabić mistrza Suna aby tym skłonić go do uczestnictwa. Jednak kiedy i ten zabieg nie daje rezultatów Duvalier postanawia za wszelka cenę nie dopuścić Alexa do turnieju i całe swoje nadzieje na wygraną pokłada w Bestii (Nicholas R. Oleson). Alex w tym czasie postanawia udać się do brata mistrza Suna - sędziego poprzedniego kumite - mistrza Atacado (Master Hee Il Cho). Tam ma nadzieję odnaleźć spokój ducha po stracie i znaleźć odpowiedni sposób na pomszczenie Suna. Oczywiście, jak zapewne wszyscy się już domyślacie, Alex znajduje sposób na to, aby wziąć udział w turnieju i tam stacza szereg walk, które prowadzą go nieuchronnie do starcia z Bestią. Cała opowieść jest w miarę zgrabna, choć w tej części wkrada się już sporo nieścisłości, jak choćby to, po co mistrz (Alex) jedzie do innego mistrza (Atacado) po to, aby ten znów go uczył jak dzieciaka? Albo już później, w trakcie walk, kiedy to zawodnicy wchodzą na matę w butach a co niektóry nawet z bronią (jeden z nich ma bicz) :/ Trochę to wszystko trąca absurdem, bo można by od razu wziąć kałacha i wszystkich powystrzelać, ale spoko, zostawmy to. Co do klimatu, to jest on bardzo zbliżony do części 2 z racji tego, że oba filmy były prawdopodobnie albo kręcone w tym samym momencie, albo w niewielkim odstępie czasu przez tę samą ekipę. Jednak mimo wszystko "Bloodsport 3" wydaje mi się odrobinkę przesadzony i wydumany. Choć także wart uwagi.

Ocena gatunkowa 7/10
Ocena ogólna 5/10


"Krwawy sport 4 / Bloodsport: The Dark Kumite" (1999)

W tym miejscu najodpowiedniejszym było by po prosu napisanie: "NIE OGLĄDAJCIE TEGO POD ŻADNYM POZOREM, BO JEST TO GNIOT JAKICH MAŁO", ale jak przystało na profesjonalistę spróbuję to zrecenzować. "Krwawy sport 4" jest przede wszystkim filmem dziwnym i w sumie nie za bardzo wiem po co stworzonym. Rok 1999 jest momentem kiedy takie obrazy przestają mieć rację bytu, jednakowoż twórcy, tym razem zupełnie inni niż poprzednicy (Elvis Restaino - reżyseria i George Sunders - scenariusz) postanowili jeszcze raz, tym razem ostatni, odgrzać motyw kumite. I tak jak napisałem we wstępie, choć w głównego bohatera tego filmu wciela się Daniel Bernhardt, to nie gra on już Alexa Cardo, a Jonhna Kellera, policjanta, który pod zmienionym nazwiskiem i przykrywką odsiadywania wyroku ma rozwikłać historię tajemniczych zgonów jakie mają miejsce w więzieniu Fuego Penal. Wkrótce dowiaduje się, że za wszystko odpowiedzialny jest Justin Caesar (Ivan Ivanov), który urządza krwawe pojedynki na śmierć i życie. Aby pomścić śmierć przyjaciela i zakończyć sprawę zgonów Keller musi stanąć na więziennym ringu. Hmm...brzmi beznadziejnie, prawda? No i niestety takie jest. Ordynarna stylistyka, bijąca po oczach kolorystyka, żałośnie słaby scenariusz oraz gra (jeśli w ogóle można o niej mówić) rodem z filmów klasy Z. Nie, moi drodzy. Seria "Bloodsport" kończy się na części trzeciej. Koniec i kropka. Tego szajsu nawet z sadomasochistycznej ciekawości nie włączajcie; wystarczy, że ja się męczyłem. 

Ocena gatunkowa 1/10
Ocena ogólna 1/10




czwartek, 8 maja 2014

[12] Przerwa na reklamę...

Niektóre reklamy mogą oprócz prezentowania jakichś nowych produktów również nieść ze sobą bardzo piękne przesłanie i do złudzenia przypominać kampanie społeczne. Spójrzcie tylko na tę reklamę antyperspirantu AXE. Rozwaliła mnie doszczętnie :)


P.S.: Jest to audycja polecana - tę reklamę oglądacie dzięki Larze, co lubi Kojota ;)

środa, 7 maja 2014

[63-66] Filmowy Flesz #6: "Naiwniak/Nobody's Fool" (1994); "AmbaSSada" (2013); "Ratując pana Banksa/Saving Mr. Banks" (2013); "Hobbitt: Pustkowie Smauga/Hobbit: The Desolation of Smaug" (2013)

W ostatni majowy weekend, z racji tego, że pogoda dopisała tyko częściowo, miałem sporo czasu na oglądanie filmów. Nadrobiłem kilka zaległości w wielkich tytułach sprzed kilku miesięcy, ale też udało mi się obejrzeć filmy starsze. Dziś kolej na następne cztery krótkie recenzje, czyli 6 odcinek Filmowego Flesha. Zapraszam!

"Naiwniak / Nobody's Fool" (1994)

Pierwszym i niezaprzeczalnie najlepszym filmem z dzisiaj omawianych jest na pewno "Naiwniak". Jedna z późniejszych kreacji, zawsze genialnego Paula Newmana. W 1995 roku Newman był za nią nominowany do Oscara za rolę pierwszoplanową, oraz do pięciu innych nagród, przy czym udało mu się zdobyć Srebrnego Niedźwiedzia na Berlinale. Wydaje mi się, że ten zachwyt nad jego kreacją nie jest bezpodstawny. Sully Sullivan, w którego wciela się Paul Newman jest tak naprawdę postacią ciągnącą film, utrzymującą uwagę widzów i skupiającą całą sympatię publiczności. I choć w tym dość kameralnym i bezfajerwerkowym filmie Roberta Bentona (reżyseria i scenariusz) praktycznie nic się nie dzieje, to jednak jest on niezaprzeczalnie urokliwy i optymistyczny. Ot, zwykła mała mieścina, przeciętni ludzie ze swoimi problemami i słabostkami, senne, nudne ulice i ta małomiasteczkowa znajomość wszystkich ze wszystkimi. Na tym tle postać Sullivana, podstarzałego nieudacznika, faceta z rozbitą rodziną, brakiem kasy i własnego konta. Gdyby nie sposób w jaki została ona wykreowana i zagrana, to pewnie nawet nie zwróciłaby naszej uwagi, jednak jest w niej coś ujmującego. Pod pokładami złośliwości i zgryzot kryje się ciepły i dobry człowiek, który kiedyś popełnił na swojej drodze błędy i teraz musi żyć z ich konsekwencjami. Dodatkowym atutem filmu są także postaci drugoplanowe, w których możemy zobaczyć m.in. Bruce'a Willisa grającego szefa Sully'ego, Carla Roebucka, drobnego oszusta i niewiernego męża, a także Melanie Griffith wcielającą się w rolę zdradzanej żony Tony Roebuck, kobiety dojrzałej i pięknej jednak nieszczęśliwej i niedocenianej, bardzo ochoczo zarazem adorowanej przez naszego podstarzałego rozwodnika Sully'ego. W tle pojawiają się jeszcze sprawy takie jak próba ułożenia swoich stosunków z synem (w tej Dylan Walsh), odkrycie uroków ojcostwa przeniesionych na wnuka, przyjaźń, zazdrość i drobny konflikt z prawem (w roli policjanta młody Philip Seymour Hoffman). Film, choć na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że nudny, to jednak absorbuje naszą uwagę dobrze opowiedzianą historią (nominacja do Oscara za scenariusz), ciekawymi postaciami i solidną grą aktorską, w której oczywiście na największe brawa zasługuje Paul Newman. Zdecydowanie polecam.

Ocena gatunkowa 8/10
Ocena ogólna 7/10

"AmbaSSada" (2013)

Widząc jakiś czas temu w kinie zwiastun najnowszego filmu Juliusza Machulskiego pomyślałem sobie: "OMG! Jaki gniot :/". Trwałem w tym przeświadczeniu dość długo. Dokładnie do momentu, kiedy kilka dni temu wreszcie postanowiłem ten film obejrzeć. Tak po prostu. Z nudów. Bez żadnych większych oczekiwań, a raczej z przeświadczeniem, że będzie to chała jakich mało. Film jednak okazał się świetnie skonstruowaną, minimalistyczną pod względem formy (kilka pomieszczeń i 2-3 "plenery") komedią absurdów. Genialny pomysł z osadzeniem akcji w byłej ambasadzie Niemieckiej w Warszawie, zbombardowanej przez niemieckie lotnictwo, w której każda przejażdżka windą na inne niż 4 piętro przenosi nas w czasie do starej Warszawy tuż sprzed wybuchu wojny. Dodatkowo szpiedzy, utajniona wizyta Hitlera, niezapowiedziany nalot i przypadkowa śmierć sobowtóra Fuhrera na schodach Reichstagu sprawiają, że jest to typowa historia co by było gdyby, kończąca się ciekawym obrazem niedoszłej rzeczywistości. Ja wiem, że większość z Was oceni ten film na jakieś 4-5/10 i może nawet będziecie mieli słuszność, ale mnie ten film naprawdę się podobał. Wszystko mi zagrało. Ta sztuczność postaci, czasami przypominająca bardziej występ teatralny niż grę w filmie (najbardziej widoczne u dwojga głównych bohaterów: Melani - Magdalena Grąziowska i Przemka/Antona - Bartosz Porczyk). Ta karykaturalność i przerysowanie bohaterów (żałośnie nieporadny Hitler w roli Więckiewicza był naprawdę śmieszny). Ten kontrast między teraźniejszością i przeszłością. Nawet te absurdalne podróże w czasie i porwanie Fuhrera. Moja dobra recepcja tego obrazu mogła jednak także być wynikiem majówkowego nastawienia do świata. Nie wiem. Być może, aby się utwierdzić w tym przekonaniu, obejrzę sobie "AmbaSSadę" już w pełni władz umysłowych, ale póki co jestem na TAK!

Ocena gatunkowa: 8/10
Ocena ogólna: 6/10

"Ratując pana Banksa / Saving Mr. Banks" (2013)

Trzecim z dziś opisywanych filmów będzie "Ratując pana Banksa", czyli najnowszy obraz z wielkim Tomem Hanksem i troszkę zapomnianą już Emmą Thompson w rolach głównych. Ten biograficzny komediodramat jest bardzo zgrabną i miejscami wzruszającą opowieścią przede wszystkim o historii i genezie powstania jednej z niezapomnianych literackich, a za sprawą właśnie Walta Disneya także filmowych, postaci jaką była Mary Poppins. A także o wieloletniej negocjacji filmowego magnata ze skromną i niezbyt zamożną pisarką dotyczącą możliwości zekranizowania jej historii. P.L. Travers (Emma Thopmson) jako nie młoda już, lekko zgorzkniała, pełna wszelakich nawyków i mocno konserwatywna Brytyjka jest osobą, którą ciężko nam polubić, jednak nie czujemy też do niej jakiejś otwartej niechęci. Dodatkowo pomaga nam w tym wplatane w obraz aktualnych wydarzeń retrospekcje pokazujące dość wczesne dzieciństwo pisarki i wszystkie ważne, fundamentalne wydarzenia, które ukształtowały ją jako osobę. A także miały wielki wpływ na obraz rodziny Banksów, a w szczególności pana Banksa, oraz tajemniczej Mary Poppins. Disney w wykonaniu Hanksa jest natomiast człowiekiem amerykańsko otwartym, uśmiechniętym, szybko skracającym dystans dzielący go z ludźmi. Dla niego mówienie do dopiero co poznanej osoby po imieniu jest rzeczą absolutnie naturalną. Dla pani Travers absolutnie karygodną i niepoprawną. Ich relacje są budowane na kontrastach. Zresztą prawie każde spotkanie czy też rozmowa P.L. Travers z mieszkańcami słonecznej Kalifornii jest swojego rodzaju konfrontacją konserwatywności i oschłości z otwartością i pogodą ducha. Także sama sprawa z akceptacją przez pisarkę scenariusza posunięta jest do granic absurdu. Jej dokładność przy analizowaniu każdego aspektu opowiadanej historii, świata przedstawionego, a także budowy postaci jest naprawdę zaskakujące. Jednak takie postępowanie jest jakoś uzasadnione przez jej biografię. Film jaki udało się stworzyć Johnowi Lee Hancockowi jest obrazem, jak przystało na wytwórnię Walta Disneya, bardzo ciepłym i emocjonalnym, gdzie dziecięca naiwność przeplata się z często gorzką rzeczywistością, który można obejrzeć z całą rodziną. Jest też obrazem sprawnie skonstruowanym, wypełnionym barwnymi i dobrze zagranymi postaciami. Polecam.

Ocena gatunkowa 7/10
Ocena ogólna 7/10

"Hobbit: Pustkowie Smauga / Hobbit: The Desolation of Smaug" (2013)

Ostatni z omówionych dziś filmów jest typowym przykładem przerostu formy nad treścią i chęcią skoku na kasę. Sorry Peter, ale w mojej ocenie zrobiłeś z ciekawej książeczki rozciągnięty do granic możliwości, poruszający zbyt wiele wątków, nudny, a zarazem przepełniony, w złym tego słowa znaczeniu, akcją zakalec. Zamysł był świetny. Uzupełnić trylogię Władcy Pierścieni o poprzedzającą ją historię Bilbo Bagginsa - hobbita podróżnika. Jednak pierwsze rozczarowanie nastąpiło już po zakończeniu pierwszej części. Było tak dlatego, że film ten powinien skończyć się już właśnie na niej. Jest to bowiem wcale nie taka długa, zgrabna historyjka z jednym wątkiem głównym i maksymalnie 2-3 pobocznymi. Rozwlekanie jej w prawie ośmiogodzinny seans jest albo chęcią stworzenia śmiałego eksperymentu pogłębienia charakterologicznego wszystkich postaci, albo nieudaną próbą napakowania tej prostej opowieści jak największą liczną przydługich sekwencji akcji. Z tego co już większość z Was zdążyła pewnie zaobserwować, postacie są głębokie jak mała kałuża po 20 minutowym deszczu, więc to pewnie nie o to chodziło. Natomiast jeśli chodzi o akcję, no tej jest w opór i aż do zeżygania się. I o ile w pierwszej części mi to jeszcze tak nie przeszkadzało (nie wiem dlaczego jednak oceniłem ten film aż na 7/10, muszę chyba obejrzeć go jeszcze raz), to w "Pustkowiu Smauga" czułem się przytłoczony bezpodstawnością rozwlekania tej historii aż do takich rozmiarów. Są jednak dwa elementy, które ratują ten film. Pierwszy z nich to piękna kolorystyka i plenery jakie się w nim pojawiają, choć i tak raczej nie umywające się do tych z "Władcy...". Drugi pojawia się dopiero podczas napisów końcowych i jest piękną balladą Eda Sheerana "I see fire". Tak genialnego utworu, tak kompleksowo stworzonego (tekst, muzyka i wykonanie większości partii muzycznych: gitara, skrzypce, jest dziełem tego niespełna 23 letniego Brytyjczyka) utworu dawno nie słuchałem. Dodatkowym atutem jest to, że świetnie uzupełnia klimat filmu, ale można go także słuchać oddzielnie, nie tracą praktycznie nic z jego magii. 

Ocena gatunkowa 6/10
Ocena ogólna 4.5/10

Na zakończenie proponuję po delektować się dźwiękami wspomnianej ballady :) See ya!


wtorek, 6 maja 2014

"Won mnie z mojego telewizora!", czyli Subiektywny Ranking Seriali, których powinno już nie być (vol. 1)

Jakiś czas temu Pan Łukasz K. zaproponował mi, abym któregoś dnia spróbował stworzyć ranking seriali, które moim zdaniem powinny już zakończyć swój żywot. Od razu uznałem, że to świetny pomysł, bo i sam o nim już od pewnego czasu myślałem. Dziś postanowiłem przekształcić myśl w słowo :D

Zapraszam na pierwszą część z cyklu "Won mnie z mojego telewizora!".

Zacznę może od tego, że nie zwykłem pisać o oczywistościach, więc tytuły takie jak: "Klan", "Moda na sukces", "Barwy szczęścia", "Na dobre i na złe" oraz całą resztę tego operowo mydlanego chłamu pominę milczeniem, bo każdy z nas wie, że to ścierwo i oglądać tego się nie da :)

Lepiej nie
Tutaj będzie mowa o serialach sensu stricto, a pierwszym z nich, który chciałbym, aby jak najszybciej przestał być produkowany jest oczywiście..."Ranczo"! Tak, zgadliście. Nagromadzenie debilizmów oraz żałośnie dennych postaci, ciągłe metamorfozy i obraz świata jaki wyłania się z tego telewizyjnego potwora są tak przeogromne, że po 3 minutach premierowego odcinka najnowszej, ósmej już, serii pod jakże zacnym tytułem "Radio Mamrot" musiałem włączyć sobie coś Bergmana, aby zniwelować poziom głupoty jaki wytworzył się w moim organizmie. "Ranczu" mówię stanowcze NIE! I ogłaszam je pierwszym ścierwem, które powinno zrobić WON z ramówki już dożywotnia. Jednakowoż chciałbym nadmienić, że dopuszcza się okazjonalne powtórki, ale nie dalej niż odcinków do 4 sezonu. Później szambo robi się już zbyt kolorowe.

Czas byłoby się już wybrać na zasłużoną emeryturę
Drugim z seriali, które już jakiś czas temu powinny przestać funkcjonować jest "Świat według kiepskich". Tak, macie rację, ten serial znajduje się w moim Top 10 najlepszych polskich seriali ever, ale z pewnym zastrzeżeniem! - jedynie do około 4 sezonu, plus pojedyncze odcinki z sezonów kolejnych, ale bez Jolasi. A jeśli już jesteśmy przy Jolasi-dupci-pupci, to muszę przyznać, że jest to jedna z najgorszych serialowych postaci jakie udało mi się kiedykolwiek oglądać (zresztą pełną listę moich antypatii można znaleźć tutaj). Jednak nie tylko Jolasia sprawia, że jak tylko zaczynają emitować jakiś nowy odcinek tego gniota, to chcę uciekać sprzed ekranu (wiem, łatwiej wyłączyć, ale instynkt ucieczki jest silniejszy). Cała plejada postaci bez wyjątku, kiedy tylko dostała się w pełne władanie Pana Yoki, a ten na swoim stanowisku rozsiadł się już bardzo wygodnie, zamieniła się po prostu w jedno wielkie ordynarne gówno, czyli to co wyżej wymienionemu wychodzi najlepiej (innym przykładem może być moja ukochana "Rodzinka.pl", czyli typowy przykład gówna w kolorowym papierku, które dobrze się sprzedaje i jak się konsumuje nie dość uważnie, to co po niektórym może nawet smakować; jednak na całe nasze szczęście z tego gniota już zrezygnowano, a przynajmniej takie krążą słuchy). Osobiście mam nadzieję, że odcinek 444 zaplanowany na 28 maja 2014r. będzie ostatnim, z którym przyjdzie się nam użerać i serial umrze zasłużoną, choć odwlekaną śmiercią naturalną z powodu wypalenia się konwencji, postaci, fabuły, dowcipu i wielu innych czynników, które sprawiają, że oglądamy coś z zainteresowaniem.

A idź mnie Pan stąd z tą wstrętną mordą!
Ostatnim serialem o jakim chciałbym wspomnieć jest "BarON24". W tym miejscu mogę się poszczycić tym, że nie oglądałem żadnego odcinka, ale już same zwiastuny i obsada (ponownie proponuję zajrzeć do moich Topów o aktorach) sprawiły, iż nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to gniot jakich mało pukający w dno od drugiej strony. Swoją drogą chciałbym się dowiedzieć co się stało z misją tzw. Telewizji Publicznej, którą ta rzekomo powinna nieść swym obywatelom nader chętnie płacącym haracz abonament radiowo telewizyjny? Czy gdzieś tam jest napisane, że każdego roku, ku uciesz gawiedzi, fragment inteligentnego i oczekującego rozrywki na wysokim poziomie społeczeństwa musi być zalewane potokiem śmierdzącego i nic nie wartego gówna? No ludzie! Co w tym szajsie może być zabawnego, bo już o żadnych innych wartościach, jakie powinien nieść dobry serial telewizyjny nie śmiem nawet mówić?! Oj odpowie ktoś za to przed Panem Bogiem... Ale wracając do tematu. Póki co, jest emitowany pierwszy sezon z zaplanowanymi 26 odcinkami, których emisja ma się zakończyć na początku czerwca. I niech tak zostanie!


Wkrótce kolejne części! Trzymajcie więc rękę na pulsie ;) A tak na marginesie, to oczywiście wszystkie sugestie innych seriali-emerytów mile widziane, więc zachęcam do zostawiania swoich propozycji w komentarzach!

poniedziałek, 5 maja 2014

[11] Przerwa na reklamę...


Kolejny odcinek z cyklu" "Przerwa na reklamę". Tym razem coś z innej beczki.

Czy to hołd dla genialnego kierowcy i wielkiego człowieka? Czy może po prostu wpsomnienie wyścigowych tradycji tej japońskiej marki? Nie wiem, ale za każdym razem gdy oglądam ten krótki filmik włoski na rękach stają mi dęba. 

Genialna! A co Wy myślicie?


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...