wtorek, 29 sierpnia 2017

[239] Książka: Mock" - Marek Krajewski (2016)

Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że Mock to pierwsze moje spotkanie ze sławnym polskim autorem kryminałów Markiem Krajewskim. Nie wiem czego się spodziewałem po szóstym (?) już tomie (choć jeśli chodzi o chronologię akcji również pierwszym) przygód wrocławskiego policjanta Eberharda Mocka. Z pewnością jednak nie tego co otrzymałem. Ale ad rem, jak lubi powtarzać autor. 

Historia zaczyna się na tajnym spotkaniu amerykańskiej Centralnej Agencji Wywiadowczej w roku 1948, na kilka miesięcy przed mającym się odbyć w sierpniu tego roku we Wrocławiu Światowym Kongresem Intelektualistów. Na tym spotkaniu jest również Eberhard Mock. Spotkanie ma na celu stworzenie planu przeprowadzenia zamachu na Stalina, który ma uhonorować swoją osobą obrady kongresu. Mock ma służyć za źródło informacji o Hali Stulecia (w 1948 roku Hali Ludowej), w której dojdzie do uroczystość. Wie o niej bardzo dużo, ponieważ przeszło 35 lat wcześniej prowadził śledztwo w sprawie morderstwa mającego miejsce na jej terenie. Po kilku chwilach Mock rozpoczyna swoją opowieść. Przenosimy się do kwietnia roku 1913 (z małą wstawką z roku 1912) i tam poznajemy okoliczności śmierci czterech młodych chłopców i jednego mężczyzny, którzy dokonali żywota na terenie Hali. Młody, wtedy zaledwie trzydziestoletni, Mock pracujący jeszcze w obyczajówce, a nie w wydziale kryminalnym wrocławskiego prezydium policji (o czym zresztą marzy) postanawia rozwiązać tę sprawę na własną rękę. Nie wszystko toczy się jednak po jego myśli. Udaje mu się jednak ustalić, że w morderstwo zaangażowani są tak masoni, jak żydzi i Związek Wszechniemiecki, a całą sprawę chce zatuszować bardzo potężna organizacja sprawująca praktycznie rzeczywistą władzę w stolicy Śląska. W trakcie śledztwa dowiaduje się także, że podczas uroczystego otwarcia Hali Stulecia dojdzie do zamachu na cesarza Wilhelma II, które swoją osobą ma uświetnić tę uroczystość. Mock trafia między młot i kowadło musząc wybierać między swoją dociekliwością i chęcią doprowadzenia sprawy do końca, a lojalnością wobec szefostwa, które pod groźbą wyrzucenia go z pracy (tak jak pisałem, nie wszystko idzie po jego myśli) nakazuje mu zapomnieć o całej sprawie i skupić się na działaniach zgoła odmiennych od dotychczasowo wykonywanych. Za dużo zdradzam z fabuły? być może, ale jest ona tak wielowątkowa, że ciężko przedstawić choćby jej zarys nie ujawniając kilku kluczowych informacji. 
Hala Stulecia we Wrocławiu

Powiem szczerze, że bardzo rozczarowałem się pierwszym moim spotkaniem tak z Markiem Krajewskim, jak z Eberhardem Mockiem. Naczytałem się o połączeniu kryminałów w stylu chandlerowskim z elementami horroru, a dostałem konglomerat kiepskiej jakości popłuczyn po Danie Brownie z przewodnikiem po przedwojennym Wrocławiu. Sam bohater również nie zrobił na mnie pozytywnego wrażenia. Ja rozumiem, że młody chłop i hormony w nim buzują, ale żeby na każdym kroku myśleć o pierdoleniu to chyba lekka przesada (nie myślcie sobie przypadkiem, że jestem pruderyjny w tej kwestii, nie, niektóre opisy czynności czy też sytuacji seksualnych były bardzo dobre, jednak z seksem w książce powinno się obchodzić jak z przyprawą w potrawie, nie dodać - może być nie smaczna, dodasz za dużo - tak samo). Jeśli ma to być nawiązanie do romansów Marlowa albo Spade'a to u Chandlera i Hammett wychodziło to o wiele naturalniej i subtelniej. Ale seks to tylko jedna, mało istotna sprawa. Cała ta postać jest jakaś niespójna. Chaotyczna. Rozdarta między równymi sprzecznymi pragnieniami. Być może taki był zamysł autora. Może chciał pokazać w jakich okolicznościach wykuwał się charakter przyszłego detektywa Eberharda Mocka, biednego ale niezwykle inteligentnego chłopaka z Wałbrzycha. Ja tego jednak nie kupuję. Nie przemawia to do mnie. Nie zachwyca mnie. Natomiast cała reszta bohaterów została skrojona dość ciekawie. Ich duża różnorodność i, niekiedy, groteskowość zachowań, wyglądów i charakterów była dużym urozmaiceniem. 

Same realia Wrocławia początku drugiej dekady XX w. oddał autor bardzo ciekawie. Nie mogę powiedzieć czy dobrze, bo nie mam w tym temacie żadnej wiedzy, jednak wydaje się z lektury, że dość autentycznie i dokładnie. Nie rozmijając się z prawdą historyczną w zbyt wielu miejscach. Czyta się to dobrze, choć topograficzny charakter jego powieści jest dla mnie zbyt męczący. Ciągłe krążenie po ulicach z tymi okropnymi niemieckimi nazwami nie sprawiało mi radości, a po pewnym czasie zacząłem je zwyczajnie pomijać, bo nie chciało mi się przedzierać przez szkopska ortografię. Wystarczyło mi tylko, że widziałem w jakim budynku, u kogo albo gdzie dzieje się akcja, a to przy jakiej ulicy się on znajduje uznawałem za mało istotne. 

Najgorszy jednak ze wszystkiego był sposób rozwiązania zagadki i wyjaśnienia przyczyn i okoliczności morderstwa, a także najważniejsze, czyli kto to morderstwo popełnił. Autor w posłowiu wspomniał, że w kwestiach symboliki masońskiej pomagał mu profesor Tadeusz Cegielski, który z tego co mi wiadomo jest również autorem jak i wielkim znawcą gatunku kryminału (tutaj odnośnik do mojej recenzji jego książki o tym właśnie zagadnieniu). Ciekawi mnie zatem fakt, jak taki tuz nie zwrócił swojemu koledze po piórze uwagi, że ów popełnia jeden z niewybaczalnych błędów fair plai względem czytelnika na mordercę wybierając postać, która na kartach książki pojawia się niespełna dwa razy w bardzo skromnej charakterystyce i okolicznościach. Jest to policzek wymierzony wszystkim tym, którzy wraz z Mockiem starali się rozwiązać sprawę morderstwa. Jedynym wyjaśnieniem i w pewnym stopniu rozgrzeszeniem dla autora jest na poły sensacyjno-szpiegowski charakter powieści. Z rozwoju fabuły wszakże na pierwszy plan wysuwają się bardziej machinacje oraz intrygi mające na celu uwypuklenie wątku politycznego, a nie samego śledztwa. 

Mimo, że książkę czytało się dość gładko (oprócz tych topograficznych kantów) a sama zagadka była ciekawa, to jednak jej rozwiązania oraz postać głównego bohatera skłaniają mnie do wystawienia oceny drastycznie niskiej, jak na rangę i miejsce jakie zajmuje tak seria, jak i jej autor na polskiej scenie literatury rozrywkowej. Nie skreślam go jednak. Dam sobie i Krajewskiemu jeszcze jedną szansę. Tymczasem...
Moja ocena 3.5/10

niedziela, 20 sierpnia 2017

[238] Książka: "Ja, Fronczewski" - Piotr Fronczewski, Marcin Mastalerz (2015)

Już jakiś czas temu (2015) pojawiła się na polskim rynku wydawniczym ciekawa propozycja dla wszystkich wielbicieli talentu Piotra Fronczewskiego - Ja, Fronczewski. Nie jest to jednak biografia - o napisanie tejże nikt się do tej pory nikt nie pokusił - a wywiad-rzeka. Długa i miejscami dość intymna rozmowa Marcina Mastalerza z wielkim artystą, za którego Piotr Fronczewski zupełnie się nie uważa.

Piotr Fronczewski w rozmowie z Mastalerzem opowiada o wielu rzeczach. O tych naprawdę ważnych jak rodzina, dom, święty spokój (którego często brakowało i brakuje), a także o tych mniej ważnych ale równie istotnych w życiu każdego człowieka - jak pasja do motoryzacji, a w szczególności motocykli, z którymi jest związany od bardzo wczesnego dzieciństwa.

Jeśli nastawicie się na solidny przegląd kariery aktorskiej (czy to teatralnej czy telewizyjno-kinowej) możecie się czuć się lekko zawiedzeni. Aktor, jak sam twierdzi, wielu rzeczy nie pamięta, a wiele uważa za mało ciekawe i nie warte wspominania. Jest natomiast wiele świetnych anegdot ze światka artystycznego Warszawy, ale nie tylko. Jest dużo wypowiedzi definiujących i opisujących charakter Piotra Fronczewskiego, a także jego stosunek do spraw ważnych i mniej istotnych - takich jak rodzina, przywiązanie, miłość, ale też aktorstwo jako zawód, bez którego - jak twierdzi - potrafił by żyć bez najmniejszych problemów.

Ja, Fronczewski to szczera, choć miejscami chciałoby się, żeby była zdecydowanie dokładniejsza, rozmowa o życiu z bardzo skromnym i wielce wszechstronnym artystą, która z pewnością przypadnie do gustu nie tylko wielbicielom jego talentu.

Moja ocena: 8/10

środa, 9 sierpnia 2017

[237] Książka: "Wszyscy ludzie prezydenta" - Bob Woodward, Carl Bernstein

Wszyscy ludzie prezydenta są prawdopodobnie jednym z najbardziej znanych i najmocniej zakorzenionych w medialnej kulturze mitem dziennikarstwa śledczego. Niezmordowaną walką Dawida z Goliatem. Starciem dwóch młodych dziennikarzy "Washington post" z ogromną machiną władzy zarządzaną przez jedną z najpotężniejszych osób na świecie - prezydenta stanów Zjednoczonych. I oto oni - Carl Berstein i Bob Woodward staczają zwycięski bój o prawdę i zmuszają - po raz pierwszy i, jak do tej pory jedyny, w historii swojego kraju - prezydenta do rezygnacji z piastowanego stanowiska w związku z jego uchybieniami wobec obowiązującego prawa.

Tak w skrócie można opisać czym w świadomości większości tych, którzy w ogóle wiedzą czym była - i jak doszło do jej wykrycia i ujawnienia - afera Watergate. Prawda jest z goła inna i nie do końca taka jak ta przedstawiona w niniejszej książce. Ale liczy się to co jest powszechnie znane i dostępne. A Wszyscy ludzie prezydenta są bestsellerem wszech czasów w dziedzinie literatury faktu i to właśnie interpretacja Woodwarda i Bersteina jest tą obowiązującą. Do tego dochodzi jeszcze ekranizacja pod tym samym tytułem w reżyserii Alana J. Pakuly z Robertem Redfordem (w roli Woodwarda oraz jako producenta wykonawczego i współtwórcy scenariusza) i Dustinem Hoffmanem (w roli Bernsteina) wcielających się w dwóch nieustraszonych reporterów, którzy często z narażeniem życia odkrywają kolejne elementy układanki i niemalże samodzielnie doprowadzają do rezygnacji Nixona ze stanowiska. Ale film dramatyzuje i upraszcza całą historię jeszcze bardziej niż książka, i co ciekawe oraz niespotykane w historii kina, pomysł jego powstania narodził się wcześniej niż samej książki. Redford, zauroczony całą historią walki dwóch reporterów z urzędową machiną, jeszcze przed zakończeniem całej sprawy usilnie starał się namówić dziennikarzy "Washington Post" do sprzedania praw do ekranizacji ich historii i zaproponował im w jaki sposób powinni napisać książkę (początkowo miała ona mieć zupełnie inny kształt, jednak za namową aktora reporterzy postanowili skupić się na własnych przeżyciach i działaniach). Film jest więc nierozerwalnie związany z książką i jedno praktycznie nie może funkcjonować bez drugiego, ponieważ uzupełniają i dopełniają się nawzajem.

Pomijając jednak historię w niej przedstawioną, sama książka jest jednak napisana w dość topornym stylu. Nie czyta się tego zbyt płynnie. Wiele zdań cytowanych wypowiedzi trzeba czytać po kilka razy, żeby zrozumieć ich sens, a biorąc pod uwagę zawiłość całej opowieści i dość liczne grono głównych bohaterów nie działa to na jej korzyść zupełnie. Do tego dochodzi jeszcze okropna korekta i błędy edytorskie. Powtarzalność w wielu miejscach "się", "na" etc. wkurza, ale już pomyłki w nazwiskach często mogą wprowadzić w błąd. Oto przykład:

"Wydatki kontrolował Sloan. Mitchel i Sloan [powinno być Stans - przyp. mój] tylko je zatwierdzali." - 136

Tutaj już mniejsze przewinienie, ale bardziej niewybaczalne, bo nie wynikające z zaczynających się na taką samą literę ("S") i mających podobną długość nazwisk (5 liter):

"Woodward spytał o zbieranie wiadomości na temat Teda Kennedy'ego. Napisali o tym z Woodwardem [powinno być Bernsteinem - przyp. mój] w lipcu poprzedniego roku." - str. 322

Niezależnie jednak od roli jaką w całej tej historii odegrali reporterzy "Washington Post" (cała gazeta została nagrodzona za serię artykułów o aferze Watergate nagrodą Pulitzera, co bardzo nie spodobało się Woodwardowi i Bernsteinowi, ponieważ uważali, że to im powinna przypaść cała zasługa za te teksty) oraz w ogóle media jako takie (choć głównie prasa) Wszystkich ludzi prezydenta warto przeczytać chociażby po to, aby rozjaśnić sobie wiele faktów z tej, bądź co bądź nielicho zawiłej sprawy (sam Nixon przez dłuższy czas twierdził, że nie widział o co w tym wszystkim naprawdę chodziło do momentu aż któregoś dnia pewien stażysta nie przedstawił mu rozrysowanego schematu zależności i podległości personalnych - kto, co, dla kogo, na czyje polecenie wykonywał). No i co by nie mówić, jest to jednak kawał naprawdę zaawansowanego i prowadzonego na ogromną skalę dziennikarskiego śledztwa ever.

Moja ocena: 8/10

wtorek, 1 sierpnia 2017

[236] Książka: "Czternasta kolonia" - Steve Berry (2017)

Człowiek nie uczy się na błędach. Ja jestem najlepszym tego przykładem. Po moim średnio udanym spotkaniu z Kotletem Mielonym (tak się u nas w domu nazywa Cottona Malonea) w Dziedzictwie tempariuszy po raz kolejny sięgnąłem po jego przygody. Ale uwierzcie mi, w mojej robocie z nudów to i instrukcje pralki bym przeczytał...

Wracając jednak do tematu. Tym razem padło na Czternastą kolonię, w której Kotlet Mielony musi zrobić... no, w sumie to całkiem sporo rzeczy. A cała intryga jest tak duża, szeroka, przepastna, niepomiernie głęboka... (może starczy tych epitetów, zważywszy, że to niemalże synonimy), jak, nie przymierzając, poziom paranoi członków partii rządzącej. Najważniejsze jest jednak to, żeby powstrzymać starego, zajadłego byłego agenta KGB (byłego nie dlatego, że zwolniony czy wyrzucony z pracy, tylko z powodu zamknięcia jego zakładu pracy, choć on w głębi serca nigdy nie porzucił służby - mózg wyprany do cna), który chce zrealizować zadanie otrzymane na początku lat 80. z ręki samego sekretarza generalnego KPZR - Andropowa. I wcale go nie obchodzi, że od tamtego czasu minęło przeszło ćwierć wieku a sam sekretarz kopnął w kalendarz kilka miesięcy po wydaniu rozkazu. Całość dość nierozerwanie łączy się z 20 poprawką do amerykańskiej konstytucji oraz nomenklaturą szachową. A czym jest tytułowa 14 kolonia? Tego dowiecie się z lektury i tak właściwie to ma niewiele wspólnego z samym zadaniem jakie mają wykonać główne postaci tej intrygi.

Przejdźmy teraz do zalet tego czytadła. Tak, jak powtarzam to od zawsze i zawsze będę powtarzał, Steve Berry nigdy nie będzie Danem Brownem. Trzaska swoje książki jak z karabinu - średnio jedna na rok, co dość wydatnie wpływa na ich jakość. Same zagadki nie są również tak dobrze zbudowane jak u bardziej utalentowanego kolegi. Ma on jednak swoje grono wielbicieli i to głównie dla nich pisze. Ale miało być o zaletach. Co mnie się tutaj podobało? Środkowa część książki, gdzie największy nacisk został położony na samą tajemnicę. Co z tego, że koniec końców okazała się ona zupełnie do niczego nie potrzebna i z całej tej wielowarstwowej intrygi ważny był tylko jeden szczegół, który powinien znać każdy fachowiec zajmujący się historią jeśli nie Waszyngtonu, to przynajmniej Białego Domu i nie potrzebne byłoby całe to głupie poszukiwania zaginionych dokumentów etc., etc. Ale to jest tylko Berry i tylko Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, tu zbyt wiele wymagać nie można. Tam ludzie są mądrzy, kiedy nie potrzeba i głupi, jak trzeba mądrych (najlepiej widać to po ostatnich wyborach prezydenckich, chociaż patrząc na to co się dzieje za oknem, wcale nie jesteśmy lepsi...).



Teraz przejdźmy do wad. (Uwaga! mogą pojawić się spojlery).

Te postanowiłem wytłumaczyć na podstawie kilku wybranych cytatów (dodam tylko, że cytaty pochodzą tylko z ostatnich 100 stron książki, bo dopiero wtedy nie zdzierżyłem i zacząłem wynotowywać co lepsze kąski).

Jednak zanim zacznę chciałbym się podzielić kilkoma spostrzeżeniami na temat podjętych działań przez niektórych bohaterów tej fascynującej powieści. Frapuje mnie na przykład to, że agent, który wybiera się na misję mającą na celu zniszczyć wrogie mocarstwo (sic!) nie wie, że w wypożyczonym samochodzie jest montowany nadajnik GPS, który pozwala dokładnie określić jego aktualną pozycję (pewnym wytłumaczeniem, choć niewielkim, może być dla niego fakt, że ostatnie 25 lat spędził na głębokiej Syberii w odciętej od świata wiosce, ale skoro umie się posługiwać smartfonem, to wystarczy również logicznie myśleć, żeby nie popełniać takich szkolnych błędów). I drugi, utajniony szpion, który przez 30 lat nosi w portfelu ślubowanie agenta KGB. Przecież to jakiś słaby żart. Nie wiem, mnie się takie rzeczy wydają po prostu nie na miejscu.

No i ta laska, miłość Kotleta Mielonego, która obecnie postanowiła za ciężko zarobione przez rodziców pieniądze - na szczęście odłożyli łyżkę więc się nie dowiedzą na co poszła ich krwawica - wybudować, używając jedynie metod z XIII wieku, zamek. Tak, dobrze czytacie. I do tego wszystkiego nazywa się Casiopeia. W sensie kobieta, nie zamek. Czy muszę dodawać coś więcej? Tak też myślałem.

A teraz przejdźmy już do cytatów.

No to może na początek coś z arsenału grafomana. Co powiecie na coś takiego?

"Jadąc razem z Cottonem w mroczną głąb Wirginii." - Hę? Głąb to w tym momencie jest autor albo, co bardziej prawdopodobne, tłumacz.

"Z ciemniejącego nieba zaczął prószyć śnieg, a wiatr grzechotał szybami w oknach. W palenisku nadal buzował ogień, ciepłem i złotym blaskiem." - kto tak pisze? To sensacja a nie grafomania. A może jedno i drugie?

"Przez tak długi czas iskierki jego ambicji ledwie skrzyły się w ciemnościach." - nie-wy-o-bra-żal-ne!

"Zorin odrzucił kolejną kłodę pokrytą śliskim zielonym nalotem.
– Ty pociąłeś to drewno?
– Każdy kawałek. Może i się starzeję, ale nadal jestem w dobrej formie. Podobnie jak ty, Aleksandrze.
" - Trochę to wygląda jak wzajemne lizanie się po jajach...

"Rozbili okna, pościel i zasłony oblali naftą. Następnie pięćdziesięciu ludzi zajęło pozycje na zewnątrz, trzymając długie żerdzie, do których przymocowano kule ze szmat nasączonych naftą. Wszystkie podpalono i na rozkaz wbito je jak oszczepy przez stłuczone okna." - Ale, że niby o co chodzi? Co wbito? Kule? Żerdzie? Nic nie rozumiem. Ciemność widzę, ciemność...

"Ze stodoły dochodziły odgłosy prawdziwej kanonady." - Kanonada z pistoletu automatycznego? No chyba jednak nie.

"Nie znaleziono żadnych dokumentów, amerykańskich czy kanadyjskich, wystawionych na jego nazwisko." - A wcześniej wypożyczał samochód i legitymował się kanadyjskim prawem jazdy na swoje nazwisko... Ciekawe.

"Udało mi się uciec przez okno, ale usłyszałam w środku strzały. Strażacy powiedzieli mi, że znaleźli ciało, więc Luke musiał jednego zabić. Ja zastrzeliłam pozostałych dwóch na ulicy." - Byle lachon z piechoty rzecznej (tak, jest taka jednostka w U.S. Army) zabija nawet bez draśnięcia przesolonych agentów SWR. A wcześniej zaszlachtowała trzech. Bez najmniejszego problemu. Prosto po powrocie z joggingu. <rolf> Nawet się mocno nie zziajała. Prawie Wonder Woman. I tak od samego początku. Albo amerykańscy agenci są tacy genialni, albo rosyjscy agenci tak słabo wyszkoleni. Ale jakiś drobny postrzał albo inne zacięcie czy zadrapanie dodałoby akcji trochę realizmu.

"Zorin postrzegał fakt, że kościół był w remoncie, jako znak – niekoniecznie od niebios, ponieważ Bóg nigdy nie odgrywał istotnej roli w jego życiu, ale od losu. Być może nawet prezent od poległych kompanów, którzy obserwowali jego postępy i zagrzewali go do boju." - Remont kościoła jako prezent od poległych kompanów? Aha.

"Stephanie szybko przesuwała wzrokiem po ciemnych, męskich literach, które nie wyblakły, choć od powstania dziennika minęły dwa pełne stulecia." - Słyszałem coś o małych i dużych, pisanych i drukowanych, ale o męskich? Ni-chu-ja.

"Stephanie już nie przeglądała pobieżnie tekstu, tylko delektowała się każdym słowem, które wyszło spod pióra słynnego szpiega." - To chyba jednak nie jest najlepsza pora na "delektowanie się każdym słowem"... ale co ja tam wiem, to nie mnie zostało 74 minuty do wybuchu małej bomby jądrowej w której może zginąć cały obecny i przyszły rząd.

"Wykonała telefon do Edwina Davisa, ale nie odbierał. Spróbowała zadzwonić na komórkę Danny’ego; połączyła się tylko z pocztą głosową. Prawdopodobnie obaj byli zajęci gośćmi i doglądali przygotowań na rychłe przybycie nowo wybranego prezydenta i wiceprezydenta." - Jakbym miał w perspektywie za 60 minut wylecieć w powietrze to bym ten telefon w dupie nosił, żeby tylko poczuć, kiedy wibruje (wiecie, w gwarze tych rozwrzeszczanych świń zwanych politykami rzeczywiście można nie usłyszeć dzwonka) i odebrać połączenie, które być może da mi wskazówki co robić dalej, żeby uniknąć rychłej i nieodległej śmierci.

"Podniósł prawą rękę i ich oczom ukazał się pistolet [tu mi jak ulał pasuje "las... krzyży" <buahahahah> - przyp. aut.]. Malone był jednak szybszy i oddał strzał wymierzony w nogi. Potrzebowali go żywego. Niestety policjanci mieli inny pomysł. Wszyscy naraz zaczęli strzelać." - Amerykańscy policjanci - najidiotyczniejsi funkcjonariusze na całym świecie. Zobaczą gościa ze spluwą i walą jak do tarczy. Nawet kiedy gość jako jedyny na świecie zna np. kody rozbrojenia bomby.

"Kiedy metalowe drzwi z brzękiem się otwarły, Zorin stanął jak wryty. Nie miał przy sobie broni, zostawił ją w kieszeni płaszcza, który leżał kilka metrów od niego." - To przecież oczywiste, tak się zachowuje wyszkolony radziecki agent KGB, który idzie stać na straży wejścia do miejsca gdzie podłożył bombę jądrową. Cała ta akcja jest szyta tak grubymi nićmi, że aż boli.

Pod koniec jest jeszcze kilka stron ckliwej gadki jak to niby prezydent - który przez większość czasu był sukinsynem - nagle potulnieje, wszystkich za wszystko przeprasza (kolejna porcja lizania się po fiutach) i mówi, że wtedy, kiedy był chujem to tylko tak sobie żartował. Ehh... Bez tego zakończenia byłoby znacznie lepiej. W ogóle dało by się ze 100 stron wyjebać i czuję, że wyszło by to książce jedynie na dobre. Ciekawe, czy wciąż panuje zasada, że autorowi płaci się od wierszówki (to po części dlatego "Zły" Tyrmanda ma ponad 600 stron :D), bo jeśli tak to wyjaśniałoby obszerność tej publikacji. Jeśli nie, to nic nie wyjaśnia obszerności tej publikacji.

Wydaje mi się, że jest to książka na odpoczynek od poważniejszych lektur. Niezbyt poważna, ale i nie przesadnie głupia jeśli zbytnio nie skupiamy się na tym jak to jest napisane (i dlaczego tak głupio <rolf>) tylko podążamy za akcją i wierzymy autorowi, że to on wie najlepiej.

Moja ocena 5/10
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...