wtorek, 1 sierpnia 2017

[236] Książka: "Czternasta kolonia" - Steve Berry (2017)

Człowiek nie uczy się na błędach. Ja jestem najlepszym tego przykładem. Po moim średnio udanym spotkaniu z Kotletem Mielonym (tak się u nas w domu nazywa Cottona Malonea) w Dziedzictwie tempariuszy po raz kolejny sięgnąłem po jego przygody. Ale uwierzcie mi, w mojej robocie z nudów to i instrukcje pralki bym przeczytał...

Wracając jednak do tematu. Tym razem padło na Czternastą kolonię, w której Kotlet Mielony musi zrobić... no, w sumie to całkiem sporo rzeczy. A cała intryga jest tak duża, szeroka, przepastna, niepomiernie głęboka... (może starczy tych epitetów, zważywszy, że to niemalże synonimy), jak, nie przymierzając, poziom paranoi członków partii rządzącej. Najważniejsze jest jednak to, żeby powstrzymać starego, zajadłego byłego agenta KGB (byłego nie dlatego, że zwolniony czy wyrzucony z pracy, tylko z powodu zamknięcia jego zakładu pracy, choć on w głębi serca nigdy nie porzucił służby - mózg wyprany do cna), który chce zrealizować zadanie otrzymane na początku lat 80. z ręki samego sekretarza generalnego KPZR - Andropowa. I wcale go nie obchodzi, że od tamtego czasu minęło przeszło ćwierć wieku a sam sekretarz kopnął w kalendarz kilka miesięcy po wydaniu rozkazu. Całość dość nierozerwanie łączy się z 20 poprawką do amerykańskiej konstytucji oraz nomenklaturą szachową. A czym jest tytułowa 14 kolonia? Tego dowiecie się z lektury i tak właściwie to ma niewiele wspólnego z samym zadaniem jakie mają wykonać główne postaci tej intrygi.

Przejdźmy teraz do zalet tego czytadła. Tak, jak powtarzam to od zawsze i zawsze będę powtarzał, Steve Berry nigdy nie będzie Danem Brownem. Trzaska swoje książki jak z karabinu - średnio jedna na rok, co dość wydatnie wpływa na ich jakość. Same zagadki nie są również tak dobrze zbudowane jak u bardziej utalentowanego kolegi. Ma on jednak swoje grono wielbicieli i to głównie dla nich pisze. Ale miało być o zaletach. Co mnie się tutaj podobało? Środkowa część książki, gdzie największy nacisk został położony na samą tajemnicę. Co z tego, że koniec końców okazała się ona zupełnie do niczego nie potrzebna i z całej tej wielowarstwowej intrygi ważny był tylko jeden szczegół, który powinien znać każdy fachowiec zajmujący się historią jeśli nie Waszyngtonu, to przynajmniej Białego Domu i nie potrzebne byłoby całe to głupie poszukiwania zaginionych dokumentów etc., etc. Ale to jest tylko Berry i tylko Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, tu zbyt wiele wymagać nie można. Tam ludzie są mądrzy, kiedy nie potrzeba i głupi, jak trzeba mądrych (najlepiej widać to po ostatnich wyborach prezydenckich, chociaż patrząc na to co się dzieje za oknem, wcale nie jesteśmy lepsi...).



Teraz przejdźmy do wad. (Uwaga! mogą pojawić się spojlery).

Te postanowiłem wytłumaczyć na podstawie kilku wybranych cytatów (dodam tylko, że cytaty pochodzą tylko z ostatnich 100 stron książki, bo dopiero wtedy nie zdzierżyłem i zacząłem wynotowywać co lepsze kąski).

Jednak zanim zacznę chciałbym się podzielić kilkoma spostrzeżeniami na temat podjętych działań przez niektórych bohaterów tej fascynującej powieści. Frapuje mnie na przykład to, że agent, który wybiera się na misję mającą na celu zniszczyć wrogie mocarstwo (sic!) nie wie, że w wypożyczonym samochodzie jest montowany nadajnik GPS, który pozwala dokładnie określić jego aktualną pozycję (pewnym wytłumaczeniem, choć niewielkim, może być dla niego fakt, że ostatnie 25 lat spędził na głębokiej Syberii w odciętej od świata wiosce, ale skoro umie się posługiwać smartfonem, to wystarczy również logicznie myśleć, żeby nie popełniać takich szkolnych błędów). I drugi, utajniony szpion, który przez 30 lat nosi w portfelu ślubowanie agenta KGB. Przecież to jakiś słaby żart. Nie wiem, mnie się takie rzeczy wydają po prostu nie na miejscu.

No i ta laska, miłość Kotleta Mielonego, która obecnie postanowiła za ciężko zarobione przez rodziców pieniądze - na szczęście odłożyli łyżkę więc się nie dowiedzą na co poszła ich krwawica - wybudować, używając jedynie metod z XIII wieku, zamek. Tak, dobrze czytacie. I do tego wszystkiego nazywa się Casiopeia. W sensie kobieta, nie zamek. Czy muszę dodawać coś więcej? Tak też myślałem.

A teraz przejdźmy już do cytatów.

No to może na początek coś z arsenału grafomana. Co powiecie na coś takiego?

"Jadąc razem z Cottonem w mroczną głąb Wirginii." - Hę? Głąb to w tym momencie jest autor albo, co bardziej prawdopodobne, tłumacz.

"Z ciemniejącego nieba zaczął prószyć śnieg, a wiatr grzechotał szybami w oknach. W palenisku nadal buzował ogień, ciepłem i złotym blaskiem." - kto tak pisze? To sensacja a nie grafomania. A może jedno i drugie?

"Przez tak długi czas iskierki jego ambicji ledwie skrzyły się w ciemnościach." - nie-wy-o-bra-żal-ne!

"Zorin odrzucił kolejną kłodę pokrytą śliskim zielonym nalotem.
– Ty pociąłeś to drewno?
– Każdy kawałek. Może i się starzeję, ale nadal jestem w dobrej formie. Podobnie jak ty, Aleksandrze.
" - Trochę to wygląda jak wzajemne lizanie się po jajach...

"Rozbili okna, pościel i zasłony oblali naftą. Następnie pięćdziesięciu ludzi zajęło pozycje na zewnątrz, trzymając długie żerdzie, do których przymocowano kule ze szmat nasączonych naftą. Wszystkie podpalono i na rozkaz wbito je jak oszczepy przez stłuczone okna." - Ale, że niby o co chodzi? Co wbito? Kule? Żerdzie? Nic nie rozumiem. Ciemność widzę, ciemność...

"Ze stodoły dochodziły odgłosy prawdziwej kanonady." - Kanonada z pistoletu automatycznego? No chyba jednak nie.

"Nie znaleziono żadnych dokumentów, amerykańskich czy kanadyjskich, wystawionych na jego nazwisko." - A wcześniej wypożyczał samochód i legitymował się kanadyjskim prawem jazdy na swoje nazwisko... Ciekawe.

"Udało mi się uciec przez okno, ale usłyszałam w środku strzały. Strażacy powiedzieli mi, że znaleźli ciało, więc Luke musiał jednego zabić. Ja zastrzeliłam pozostałych dwóch na ulicy." - Byle lachon z piechoty rzecznej (tak, jest taka jednostka w U.S. Army) zabija nawet bez draśnięcia przesolonych agentów SWR. A wcześniej zaszlachtowała trzech. Bez najmniejszego problemu. Prosto po powrocie z joggingu. <rolf> Nawet się mocno nie zziajała. Prawie Wonder Woman. I tak od samego początku. Albo amerykańscy agenci są tacy genialni, albo rosyjscy agenci tak słabo wyszkoleni. Ale jakiś drobny postrzał albo inne zacięcie czy zadrapanie dodałoby akcji trochę realizmu.

"Zorin postrzegał fakt, że kościół był w remoncie, jako znak – niekoniecznie od niebios, ponieważ Bóg nigdy nie odgrywał istotnej roli w jego życiu, ale od losu. Być może nawet prezent od poległych kompanów, którzy obserwowali jego postępy i zagrzewali go do boju." - Remont kościoła jako prezent od poległych kompanów? Aha.

"Stephanie szybko przesuwała wzrokiem po ciemnych, męskich literach, które nie wyblakły, choć od powstania dziennika minęły dwa pełne stulecia." - Słyszałem coś o małych i dużych, pisanych i drukowanych, ale o męskich? Ni-chu-ja.

"Stephanie już nie przeglądała pobieżnie tekstu, tylko delektowała się każdym słowem, które wyszło spod pióra słynnego szpiega." - To chyba jednak nie jest najlepsza pora na "delektowanie się każdym słowem"... ale co ja tam wiem, to nie mnie zostało 74 minuty do wybuchu małej bomby jądrowej w której może zginąć cały obecny i przyszły rząd.

"Wykonała telefon do Edwina Davisa, ale nie odbierał. Spróbowała zadzwonić na komórkę Danny’ego; połączyła się tylko z pocztą głosową. Prawdopodobnie obaj byli zajęci gośćmi i doglądali przygotowań na rychłe przybycie nowo wybranego prezydenta i wiceprezydenta." - Jakbym miał w perspektywie za 60 minut wylecieć w powietrze to bym ten telefon w dupie nosił, żeby tylko poczuć, kiedy wibruje (wiecie, w gwarze tych rozwrzeszczanych świń zwanych politykami rzeczywiście można nie usłyszeć dzwonka) i odebrać połączenie, które być może da mi wskazówki co robić dalej, żeby uniknąć rychłej i nieodległej śmierci.

"Podniósł prawą rękę i ich oczom ukazał się pistolet [tu mi jak ulał pasuje "las... krzyży" <buahahahah> - przyp. aut.]. Malone był jednak szybszy i oddał strzał wymierzony w nogi. Potrzebowali go żywego. Niestety policjanci mieli inny pomysł. Wszyscy naraz zaczęli strzelać." - Amerykańscy policjanci - najidiotyczniejsi funkcjonariusze na całym świecie. Zobaczą gościa ze spluwą i walą jak do tarczy. Nawet kiedy gość jako jedyny na świecie zna np. kody rozbrojenia bomby.

"Kiedy metalowe drzwi z brzękiem się otwarły, Zorin stanął jak wryty. Nie miał przy sobie broni, zostawił ją w kieszeni płaszcza, który leżał kilka metrów od niego." - To przecież oczywiste, tak się zachowuje wyszkolony radziecki agent KGB, który idzie stać na straży wejścia do miejsca gdzie podłożył bombę jądrową. Cała ta akcja jest szyta tak grubymi nićmi, że aż boli.

Pod koniec jest jeszcze kilka stron ckliwej gadki jak to niby prezydent - który przez większość czasu był sukinsynem - nagle potulnieje, wszystkich za wszystko przeprasza (kolejna porcja lizania się po fiutach) i mówi, że wtedy, kiedy był chujem to tylko tak sobie żartował. Ehh... Bez tego zakończenia byłoby znacznie lepiej. W ogóle dało by się ze 100 stron wyjebać i czuję, że wyszło by to książce jedynie na dobre. Ciekawe, czy wciąż panuje zasada, że autorowi płaci się od wierszówki (to po części dlatego "Zły" Tyrmanda ma ponad 600 stron :D), bo jeśli tak to wyjaśniałoby obszerność tej publikacji. Jeśli nie, to nic nie wyjaśnia obszerności tej publikacji.

Wydaje mi się, że jest to książka na odpoczynek od poważniejszych lektur. Niezbyt poważna, ale i nie przesadnie głupia jeśli zbytnio nie skupiamy się na tym jak to jest napisane (i dlaczego tak głupio <rolf>) tylko podążamy za akcją i wierzymy autorowi, że to on wie najlepiej.

Moja ocena 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...