Już od kilku dni próbuję
się uporać z tym tekstem, ale ciągle brakowało czasu, a co chyba bardziej
znaczące, także weny. Mam tutaj na myśli recenzję filmu w reżyserii i ze
scenariuszem Gavina Hooda, a zarazem książki Scotta Orsona Carda "Gra
Endera". Jednak nadszedł wreszcie czas aby i o tym wielkim kinowym
przedsięwzięciu napisać kilka słów.
Obecnie S. O. Card jest
pisarzem bardzo popularnym i cenionym w środowisku. Kimś kto ma ugruntowaną
pozycję i rzesze fanów na całym świecie. Jednak jego przygoda i wielka
popularność zaczęła się właśnie od książki "Gra Endera" napisanej w
1986 roku (obecnie mamy już całą sagę poświęconą losom Endera Wiggina
składającą się z 10 tomów, z czego przedostatni, "Earth Afire",
został opublikowany w USA w czerwcu tego roku, a kolejna, "Earth
Awakens", jest w przygotowaniu), a właściwie, to od opowiadania pod tym
samym tytułem, które zostało opublikowane na łamach sierpniowego numeru
"Analogu" z roku 1977 wydawanego przez Bena Bovę, a było zaczątkiem
do książki. Autor pisząc swoje najnowsze powieści, trylogię ukazującą ziemię
jeszcze sprzed wydarzeń w "Grze Endera", zwrócił widocznie uwagę filmowców
na swoją najbardziej nośną i znaną postać jaką jest Andrew 'Ender' Wiggin.
S. O. Card i jego największe dzieło, tym razem w wersji filmowej |
W taki oto sposób
przechodzimy do filmu. Filmu, który jest dość dokładną ekranizacją książki w
pewnych jej aspektach, a inne znowuż zdecydowanie ucina lub przemilcza. Jest to
rozwiązanie z jednej strony konieczne, a zarazem niezrozumiałe, ale do tego
przejdę w dalszej części.
Zacznę może od
krótkiego wprowadzenia w fabułę. "Gra Endera" opowiada nam historię
świata przygotowującego się do wielkiej bitwy z obcą rasa, tzw. robalami, która
już kiedyś zaatakowała ziemię i choć dzięki genialności jednego z dowódców, Mazera
Rackhama, udało się pokonać ich wielokrotnie liczniejszą armię, to ludzie wciąż
żyją w strachu przed ponownym atakiem. W związku z tym opracowano rewolucyjny program
wojskowy, w którym spośród najinteligentniejszych dzieci z całego świata
wyłoniony zostanie przyszły dowódca gwiezdnej floty. A Ender jest tym, na
którego wszyscy zdają się liczyć, bo tylko on może wygrać nadchodzącą wojnę...
Ale przed nim jeszcze długa droga.
Po przeczytaniu książki
moją największą obawą co do filmu było to, jak twórcy poradzą sobie ze
znalezieniem tak dużej liczby młodych aktorów, którzy by przekonująco oddali
emocje bohaterów (bo nie wiem czy wiecie, ale Ender trafiając do Szkoły Bojowej
ma zaledwie 6 lat, a jest tam w niej wielu jego rówieśników, którzy grają
równie ważne jak on role). Jednak tak jak przypuszczałem, autorzy poradzili
sobie z tym problemem w bardzo prosty sposób - zawyżając wiek postaci. I tak
Ender nie ma lat 6 lecz około 12, a dodatkowo gra go chłopiec mający lat 16 (w
Endera wcielił się Asa Butterfield,
znany z tytułowej roli w "Hugo"). I po problemie, bo tak jest
w przypadku znaczniej większości bohaterów. Czy to dobry zabieg? Myślę, że
jedyny właściwy, bo inaczej nie dałoby się "ogarnąć" całej tej
dzieciarni na planie, a poza tym niektóre sceny z udziałem tak małych dzieci nie
przeszłyby "cenzury". Abstrahując jednak od rozważań o słuszności
tego posunięcia, najważniejszym wydaje mi się fakt, że młodzi aktorzy
zaangażowani do tego filmu poradzili sobie naprawdę dobrze. Ich gra jest przekonująca
i dobrze odzwierciedla targające nimi uczucia. To na pewno można policzyć
twórcom jako plus. Ale także i dorosła obsada spisuje się nieźle. A w dwóch
dość istotnych fabularnie rolach pojawiają się nawet dwie wielkie gwiazdy: świetny
Harrison Ford jako pułkownik Hyrum Graff i Ben Kingsley jako osławiony Mazer
Rackham.
Jeśli spojrzymy na
wizualny efekt końcowy, to realizatorzy "Gry Endera" poradzili sobie
z zadaniem dość dobrze. W trakcie czytania zastanawiałem się co prawda, jak
rozwiążą problem treningów młodych żołnierzy, ale wyszli z tego przedsięwzięcia z tarczą.
Efekty specjalne, szczególnie w końcowej bitwie, także robią niezłe wrażenie.
Wszystko razem dobrze komponuje się z muzyką, choć ta, nie wybrzmiewa poza
obraz, a raczej go uzupełnia i z nim współgra.
B. Kinglsey jako Mazer Rackham |
Sama historia także
prowadzona jest dość sprawnie, nie ma większych przestojów ani fabularnych
mielizn. A jeśli już się pojawiają momenty wyciszenia, to są one zdeterminowane
fabularnie, a nie wynikające z nieudolności twórców. Jednak w tym miejscu
chciałbym powrócić tego, o czym napomknąłem na początku, a mianowicie o pominięciu wielu wątków książkowego pierwowzoru. Nie wpływa to może jakoś bardzo mocno na
samą przyjemność z seansu i chyba jednak ułatwia zrozumienie całości osobom nie
znającym książki, ale może być kłopotliwe w konsekwencji chęci kontynuowania
sagi o Enderze. I co najdziwniejsze, film trwa zaledwie 114 minut, a spokojnie
można by go było wydłużyć o kolejne 25 i spróbować wygrać wszystkie wątki.
Wspominam o tym mając w pamięci zabieg jaki przeprowadzili twórcy
"Hobbita", dzieląc tę, podobnej objętości książkę, na trzy filmowe części
trwające ponad 2 godziny każda. Nie twierdzę oczywiście, że "Ender's
Game" potrzebuje aż trzech części, bo wydaje mi się, że wtedy obraz ten z
filmu akcji zamieniłby się raczej w dramat psychologiczny analizujący psychikę
dziecka (zgodnie z tym co zaprezentowane zostało w książce), ale tak drastyczne
zrezygnowanie z dużej ilości treści jest dla mnie co najmniej zastanawiające.
Jednak podsumowując
obraz jaki dostaliśmy i nie zastanawiając się zbytnio nad tym co by było gdyby, stwierdzam, że jest to
film naprawdę sprawnie zrealizowany, spójny fabularnie i trzymający
zadowalający poziom. Moja ocena to 7/10. Polecam go jako kawałek dobrej
rozrywki, ale mam nadzieję, że sam film będzie zapalnikiem do sięgnięcia po
książki (tak jak stało się to w moim przypadku), bo Card stworzył naprawdę
oryginalny i ciekawy świat, który warto poznać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz