Wczoraj wieczorem, po tym jak przepierdzieliłem cały dzień na robieniu rzeczy mało ważnych, postanowiłem zakończyć go w ten sam sposób. I zamiast jakiejś mądrej książki wziąłem się za film. Film z mojej weekendowej majówki, który pozostał nieobejrzany. "X-Men: Pierwsza klasa" w reżyserii Matthew Voughna okazał się dobrą i ciekawie zrealizowaną ekranizacją kolejnych przygód mutantów.
W tym przypadku cofamy się do czasów drugiej wojny światowej i poznajemy historię kilku mutantów znanych z późniejszych części X-Men. Cała historia toczy się na bazie losów dwóch głównych bohaterów, którzy w późniejszych częściach także będą grali jedne z pierwszych skrzypiec. Mowa tutaj oczywiście o Charlesie Xavierze (James McAvoy) i Ericku Lensherrze/Magneto (Michael Fassbender).
Eric po traumatycznych przeżyciach w obozie koncentracyjnym, gdzie szalony naukowiec przeprowadzał nad nim eksperymenty alby poznać jego moce po niespełna dwudziestu latach stara się go odnaleźć i dokonać na nim zemsty.
Charles już jako chłopiec jest nad wyraz inteligentny. A opiekę nad pierwszym mutantem rozpościera właśnie wtedy, w Anglii, podczas tych wojennych dni, kiedy to w swojej kuchni spotyka małą Raven (Jennifer Lawrence) i z ogromnym zadowoleniem stwierdza, iż wiedział, że nie może być jedynym na świecie mutantem. Od tej chwili ich lasy są nierozerwalnie związane. Raven jest dla Charlesa po prostu młodszą sieostrą.
W trakcie poszukiwań Erica, który stara się odnaleźć miejsce pobytu Sebastiana Showa (Kevin Bacon), bo tak nazywa się obecnie oprawca Erica z lat dziecięcych, i profesora Xaviera, który próbuje znaleźć kolejnych mutantów, obaj panowie trafiają na siebie. Postanawiają połączyć swoje siły w walce z Showem, który dowiedziawszy się, że mutanci wyewoluowali z jakich zawirowań atomowych, dochodzi do wniosku, iż wojna atomowa unicestwi ludzi a ich uczyni jeszcze silniejszymi i do niej właśnie dąży.
Historia powiedziana dość zgrabnie. Choć jednak jak dla mnie dużym mankamentem było to, że nie czułem klimatu lat 60-tych w tym filmie. Cały czas wydawało mi się, że akcja dzieje się współcześnie. Niby samochody, może ubrania i budynki, a na pewno czarno-białe archiwalne relacje telewizyjne, na których pokazywany był prezydent Kennedy miały mnie utwierdzić w tym przekonani, ale jednak się nie udało.
W miarę dobre kreacje głównych bohaterów, także pozwalały czerpać przyjemność z seansu. Fajniebyło się dowiedzieć jak doszło do rozłamu między Xavierem i Mgneto. Choć jeśli chodzi o aktorstwo to też mam jedno "ale". Denerwowało i śmieszyło mnie to, że McAvoy grający Xaviera za każdym razem jak próbował się kontaktować z kimś za pomocą umysły to dotykał palcami skroni. Po co? Śmiać mi się chciało, bo wyglądało to jakby miał w palcach wbudowany telefon :D
Także mimo ciekawej i nawet wciągającej fabuły, pierwsze oznaki znużenia przyszły gdzieś w połowie filmu, około 65 minuty myślałem, że jest już 90 i się niemiło rozczarowałem.
Podsumowując, potkanie z młodymi X-Menami za udane i oceniam jest na 7/10.