Pewnie wydam się co niektórym niezłym nudziarze, ale tak już mam, że jak coś mnie zainteresuje to będę czytał (oglądał) zanim się nie nasycę albo nie znudzę. Podobnie jest aktualnie z tematyką okultystycznych bredni Himmlera i jego dążeń do stworzenia doskonałego ubermenscha. W związku z tym zapraszam was na recenzję kolejnej fantazji na ten temat - powieści Jamesa Rollinsa pt.: Czarny Zakon.
Fabuła skupia się na odkryciu tajemniczych badań naukowych prowadzonych na zlecenie Heinricha Himmlera wywiezionych i ukrytych pod koniec wojny przed nacierającą armią Radziecką. Badania te miały na celu stworzenie idealnego przedstawiciela rasy aryjskiej. Po krótkiej zajawce mającej miejsce w atakowanym przez sowietów Breslau w 1945 roku i ucieczce specjalnej jednostki z tajemniczym sprzętem oraz personelem akcja przenosi się w czasy współczesne i jest podzielona na trzy główne wątki. Jeden z nich dzieje się w Himalajach, w których ktoś wymordował zakon buddyjskich mnichów; Europę w której ktoś poluje na ultra rzadkie książki z kolekcji pewnego żydowskiego biologa oraz w RPA gdzie w rezerwacie zwierząt dochodzi do ataku na pracowników naukowych przez niezidentyfikowane i tajemnicze stworzenie. Te wszystkie trzy wątki, które na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą nic wspólnego w pewnym momencie łączą się w jedną nierozerwalną całość a wszystko jest mieszaniną nauki i mistycyzmu. Sprawiając, że końcówka zadowoli jedynie ludzi o naprawdę otwartych umysłach. ;)
Czarny Zakon jest trzecim tomem z serii SIGMA Force autorstwa Jamesa Rollinsa (a wł. Jamesa Paula Czajkowskiego używający także pseudonimu James Clemens), chicagowskiego weterynarza polskiego pochodzenia, który od prawie dwóch dekad świetnie odnajduje się w roli pisarza. Gatunki w jakich się porusza to głównie przygoda, fantasy i thriller. Rollison jest autorem kilku cykli powieściowych, z których omawiany tutaj SIGMA Force przyniósł mu największy rozgłos i sławę zaraz obok powieści na kanwie której powstała czwarta część przygód Indiany Jonesa Królestwo Kryształowej Czaszki.
Wiemy już co pisze i kim jest, pozostaje nam odpowiedź na pytanie jak sobie z tym wszystkim radzi. W mojej ocenie całkiem nieźle choć bez fajerwerków. Z pewnością nie jest to talent na miarę Dana Browna, oscyluje raczej w okolicach tego co prezentują Steve Berry i Andy McDermott. Historia przez niego proponowana nie wciąga aż tak bardzo i po dość chwytliwej zajawce w formie retrospekcji tempo spada, żeby rozwijać się bardzo powoli na dalszych 400 stronach powieści. Zbyt duża liczba bohaterów nie pozwala się "zaprzyjaźnić" i w pełni poznać głównego bohatera opisywanych wydarzeń, bo tak naprawdę go nie ma. W recenzowanej powieści uwaga autora podzielona jest na co najmniej pięć osób (i trzy kontynenty), z których praktycznie żadna nie wysuwa się na pierwszy plan bardziej od innych. Jednak styl jakim posługuje się autor pozwala bez problemu przedzierać się przez kolejne wydarzenia i z umiarkowanym zainteresowaniem śledzić kolejne zwroty akcji. Niemniej jednak nie wprowadza on do fabuły niepotrzebnych wątków, które mogłyby spowolnić fabułę lub stać się niewykorzystaną lub niepotrzebną dygresją. To z pewnością trzeba mu zaliczyć na plus. Całość niestety nie odbiega daleko od przeciętnej i jest dość słabą imitacją twórczości Dan Brown.
Moja ocena: 6-/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz