Dziś po raz kolejny recenzji nie doczeka się "Samuraj" (którego odkładam od dwóch FF, bo zasługuje na opis w oddzielnym tekście), za to podzielę się ze wszystkim, którzy będą chcieli przeczytać, odczuciami względem tym razem 6 (w tym 2 krótkometrażowych) filmów jakie w zeszłym tygodniu miałem na tapecie (a tak swoją drogą, to kto wie czego dotyczy i skąd się wywodzi przysłowie: "Mieć coś na tapecie"? Odpowiedzi w komentarzach mile widziane). Zapraszam!
"Uwikłanie"
Zaczniemy może od filmu, który mnie niesamowicie zmęczył (3 podejścia do niego mówią same za siebie), czyli od "Uwikłania". Wydawałoby się, że tego nie da się sp%$@#olić, bo w książce Miłoszewskiego dostajemy wszystko co jest potrzebne do stworzenia trzymającego w napięciu solidnego kryminału. Mamy bardzo wciągającą i nieszablonową zagadkę śmierci. Mamy demony z przeszłości, które zawsze fajnie urozmaicają fabułę. Mamy lekki i nienachalny humor. Ale co najważniejsze mamy bardzo dobrego głównego bohatera. Wystarczy tylko używając cytatu z "Misia" skończyć śniadanie i robić. Ale... No właśnie. W tym filmie jest ogromne "ale". Takie "ale", o które można się zabić. Twórcy właśnie to zrobili. Zabili tym "ale" cały film. I żeby to jeszcze jakieś leszcze były, a to przecież wielcy twórcy polskiego kina rozrywkowego. Pan Machulski i pan Bromski. Wstyd. Daliście panowie czterech liter jak się patrzy. Powiedzcie mi jak można było mężczyznę zmienić na osobnika mającego waginę i do tego obsadzić w tej roli kobietę o aparycji leśnego trola?! No jak? (i czemu ona tak często paraduje po ekranie nago pokazując te swoje szpiczaste namioty?!) Swoją drogą przeniesienie akcji do Krakowa, to też niezły bezsens, bo każda część trylogii była dość mocno powiązana z miejscem, w którym rozgrywały się wydarzenia, ale dali wam kasę, więc spoko, rozumiem. Nie rozumiej jednak tego, jak można było tak namieszać w głównej historii. Do tego stopnia, że po seansie nie za bardzo wiadomo o co do k*&^%y nędzy chodziło? Choć książkę czytałem i nie miałem problemów ze zrozumieniem fabuły tak tutaj słabo rozumiałem po co to się wszystko tak naprawdę wydarzyło i kto na tym najwięcej zyskał... Ok, tak, wiem, to tylko luźna adaptacja powieści. No ale przepraszam bardzo! Nie taka luźna, skoro prawie wszystko się zgadza, a zmienione zostało tylko to co było naprawdę ciekawe. Nie. To jest moim zdaniem największa porażka polskiego filmu od bardzo długiego czasu. I nie porównuję go tutaj z tymi infantylnymi komedyjkami z Karolakiem. A raczej stawiam w szranki z naprawdę ciekawymi obrazami jak choćby "Vinci", "Tam i z powrotem", "Prywatne śledztwo", "Trójkąt bermudzki" czy nawet najodleglejszy czasowo "Wściekły" (wymieniam jedynie filmy przynależne do tego samego gatunku, które uważam za ciekawe i w miarę oryginalne).
Przepraszamy. Troli nie obsługujemy. Proszę zwracać do lasu... |
Moja ocena 3/10
"Los numeros"
W tym przypadku było podobnie słabo jak w przypadku powyższego obrazu, ale z zupełnie innych względów. Tutaj fabuła jest jasna. Nie ma jakichś większych niedociągnięć w obsadzie (są aktorzy, którzy mi się nie podobają, ale nie do tego stopnia jak pani trolica), niestety wszystko jest podane w formie prawie komedii slapstikowej. Policjanci, którzy potykają się o własne nogi, nie potrafią wymawiać trudniejszych słów, banda lewusów, która pod koniec przeradza się w superbohaterów i ten On (Lesław Żurek), jeden jedyny najlepszy - istny heros bez skazy i zmazy. Wygląda na ich tle jak ktoś z innej galaktyki. Do tego jest jeszcze dziewczyna (Justyna Schneider, której po roli w "Nowej" nie mogę polubić) jej siostra (Joanna Kulig, swoją drogą rodzona siostra Justyny), nimfomanka-dziewczyna gangstera (Weronika Książkiewicz), femme fatale dla ubogich (Tamara Arciuch) i bogu ducha winny szef loterii (Marek Włodarczyk), który o niczym nie wie. Tak, bo tutaj o wygraną na loterii chodzi. A może nie tyle o wygrają, co o oszukaną i wygraną...hmm... jakieś to wszystko bez sensu. No nic. A zresztą wiecie co? Nie oglądajcie tego po prostu...
- Tylko ty, ja i Ludwik XVI... |
Moja ocena 3/10
"Gracz" (1974) vs "Gracz" (2014)
Ostatnio na Polu Filmów u Kaśki O. przeczytałem o pewnej produkcji z Makiem Wahlbergiem. Po jego seansie zobaczyłem, że jest on remakiem starczego o czterdzieści lat pierwowzoru. Tym razem niestety z Jamesem Caanem, którego szczerze nienawidzę za wszystkie role wiejskich, chamskich, ordynarnych twardzieli, za które tak kochają go inni. Postanowiłem zobaczyć cóż to za film spowodował powstanie tego obrazu z 2014 roku. No i okazało się, że był to film słaby do tego stopnia, że wymagał poprawki. Tak, jedynie poprawki, ponieważ prawie wszystkie elementy zostały zachowane. Zmieniły się jedynie drobiazgi. Mamy wykładowcę historii literatury na uniwersytecie jeżdżącego dobrym autem, posiadającego bogatą rodzinę i niestety mającego problemy z hazardem. Jednak o ile w tej nowej wersji potrafię zrozumieć, polubić i uszanować bohatera za to jaki jest (sam chciałbym taki być wszystkim zawsze i wszędzie mieć odwagę powiedzieć te dwa majestatyczne słowa; no może za wyjątkiem tych problemów uzależnieniem) o tyle pierwowzór mnie wpienia na każdym kroku. Jest rozwrzeszczanym, porywczym psycholem, któremu nie przyświeca żaden cel.
Drugi gracz (Mark Wahlberg) jest cichy stonowany, ale inteligentny i kiedy trzeba potrafi zasunąć ostarą ripostę albo jakiś znaczący monolog oraz być stanowczym aż do bólu. Nie wiem za bardzo co natomiast mógłbym napisać o pierwszym graczu (James Caan), bo go nie za bardzo zrozumiałem. Niby chce doprowadzić się do destrukcji, jednak jest przy tym zbyt uśmiechnięty, zbyt ruchliwy, zbyt wygadany. Taki pozer trochę. O ile drugiemu graczowi zależy głównie na zniszczeniu samego siebie (w pewnym momencie padają słowa, że nałogowy hazardzista chce przegrać, gra do momentu aż przegra wszystko niezależnie jak dobrą ma passę), o tyle pierwszy niszczy również wszystko dookoła. Jemu chodzi tylko o adrenalinę, ale pokazane jest to w jakiś mało przekonujący sposób. Natomiast w przypadku drugiego gracza aż się czuje to zagubienie i cierpienie bohatera. Tę chęć odnalezienia siebie, wyjścia poza schemat. To, że dla niego liczą się tylko dwa stany albo całkowite zwycięstwo, albo śmierć. Nie ma półśrodków. Pierwszy to taki ratlerek, który jedynie dużo i głośno szczeka. Drugi bardziej przypomina dobermana, który w milczeniu przyjmuje razy od życia, ale kiedy trzeba potrafi się odgryźć. Dodatkowym atutem nowszej produkcji jest cała otoczka. Lepiej poprowadzony wątek rodziny. Wątek miłości do kobiety. A także wątek lichwiarzy i przestępców, u których bohater jest zadłużony. Podsumowując, choć większość ludzi, którzy widzieli oba te filmy się ze mną nie zgodzi, ja stanowczo będę wyrażał opinie, że nowsza wersja jest o niebo lepsza niż pierwowzór.
Tak powinien wyglądać bohater, który ma na wszystko wywalone! |
Moje oceny: (1974) 4/10 vs (2014) 7/10
"Los Bandoleros" i "Turbo Charged..."
Oba te filmy są krótkometrażowymi wprowadzeniami do konkretnych części serii F&F. Podałem je trochę niechronologicznie, ponieważ "Los Bandoleros" (praktycznie w całości twór Vina Disela - reżyseria, scenariusz, produkcja, główna postać) to preludium do "Szybko i wściekle" z 2009 roku, natomiast "Turbo Charged..." (filmik praktycznie anonimowych twórców; reżysera - Philipa G. Atwella - który do tej pory stworzył jedynie ten 6 minutowy obrazek i scenarzysty - Keitha Dinielli'ego - którego nazwisko może być znane z produkcji "Zabójca"), to jak sam pełen tytuł wskazuje wstęp do "2 Fast 2 Furious" z roku 2003. Filmy te różnią się dość znacznie od siebie i to w wielu aspektach. Po pierwsze "Los..." jest ponad dwukrotnie dłuższy i dokładnie opowiada o tym jak i dlaczego doszło do pierwszej sceny z "Fast & Furious", czyli kradzieży cystern z paliwem. "Turbo..." jest próbą zaprezentowania nam w bardzo skróconej, acz szalenie sugestywnej formie tego co działo się z Brianem między pierwszą i drugą częścią serii. Oba filmy są ciekawe, ale różne również na poziomie sposobu prezentacji opowiadanej historii. "Los..." jest bardzo powolny, trochę melancholijny pozwalający nam poznać wszystkich bohaterów biorących udział w akcji z cysterną (i późniejszych częściach) troszkę lepiej, od bardziej prywatnej strony. W "Turbo..." naszym jedynym bohaterem jest Brian. Poza nim na ekranie bardziej zarysowaną od zwykłego statysty są jedynie postacie dziewczyny, która go podwozi oraz jednego z policjantów, którzy go ścigają, a w całym filmie nie pada chyba nawet jedno słowo. Swoją drogą te wprowadzenia oceniam idealnie odwrotnie niż filmy, które poprzedzają.
Tak wygląda prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia xD |
I tak "Los Bandoleros" daje 6/10 ("Szybko i wściekle" dostało 8/10)
A "Turbo Charged" ma ode mnie 8/10 (przy czym "2 Fast 2 Furious" jedynie 6/10)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz