Nickowi Hornby'emu, scenarzyście filmu Brooklyn, zdarzało się popełniać ciekawsze historie (choć w tym przypadku jest on jedynie adaptatorem powieści Colma Tóibína o tym samym tytule). Tym razem dostajemy mdłą historyjkę o miłości w stylu retro z nostalgią za krajem w tle, która zasługuje na nominację do Oscara w kategorii najlepszy film, jak polityk na swoją wypłatę. Ale przy takiej konkurencji nawet Brooklyn ma szansę na statuetkę...
Lata 50. XX w. Ellis Lacey (Saoirse Ronan) w poszukiwaniu lepszego życia wyjeżdża z małej miejscowości w Irlandii do Nowego Yorku. Tam, dzięki pomocy pewnego księdza, ma już zapewnione mieszkanie i pracę. Po pewnym czasie poznaje również młodego Włocha Tony'ego (Emory Cohen, chyba najlepiej zagrana postać z całego filmu). Z każdym kolejnym dniem jej życie wydaje się być coraz szczęśliwsze. Jednak los postanawia nie ułatwiać dziewczynie zadania. Ellis musi wrócić do kraju z powodów rodzinnych, a tam czeka na nią, wydawało by się, świetlana przyszłość zawierająca dobrą pracę i zamożnego kawalera w osobie Jima Farrella (Domhnall Gleeson; chłopakowi udało się zagrać w dwóch nominowanych do tegorocznych Oscarów filmów; brawo!), której nigdzie nie było widać kiedy wyjeżdżała.
[Uwaga, spojlery!] Cała ta opowieść jest dość przewidywalna, co w historiach o miłości nie jest zbyt dużym zaskoczeniem. Jednak tutaj czujemy jakbyśmy znali scenariusz do ostatniej strony. I gdyby chociaż jeszcze twórcy odważyli się na ten ostatni zwrot pod sam koniec filmu, który sprawiłby, że ich bohaterka okazałaby się wyrachowaną suką, a nie ugrzecznioną i wierną pensjonarką, to by nadało temu filmowi jakiegoś wyrazu. Ale nie. Nie było takiego zabiegu. Była miłość, ckliwość, tęsknota za domem i wreszcie obrzydzenie domem (ach te okropne małe miasteczka i wścibskie stare baby!) i ucieczka do ukochanej i najlepszej na świecie Ameryki. Swoją drogą tych zabiegów pokazujących, że USA to ziemia obiecana było w filmie tak dużo, że w pewnym momencie aż się rzygać chciało. I jeszcze to imię głównej bohaterki, Ellis. Ciekawi mnie czy to zbieg okoliczności, bo tak samo nazywa się wyspa, do której przybijały statki z uchodźcami z Europy. Dokładnie takimi samymi jak nasza panna Lacey. Wkurzające jest również to w jaki sposób pokazywane są oba światy - smutna, szara, brudna i ponura Irlandia oraz piękna, kolorowa, rozpromieniona Ameryka. Zdecydowanie bardziej wolę dużo nowsze (jeśli chodzi o czas akcji) i, wydaje mi się, o wiele prawdziwsze ulice Nowego Jorku w Szczęśliwego Nowego Jorku. Ale nie mnie oceniać, bo kimże ja jestem? A i tak wszyscy wiedzą, że Ameryka jest najwspanialszym krajem na ziemi. [Koniec spojlerów]
Ale dosyć już tej połajanki. Dość dobrze oddany klimat tamtych lat (choć nie do końca, ponieważ chyba trochę przesadzili z tą "koedukacyjną" plażą na Coney Island, gdzie biali kąpią się razem z czarnymi; choć w sumie nie było mnie tam, więc kto wie...). W miarę poprawna gra aktorów, choć z pewnością nie rzucająca na kolana (za tak nudną i smutną gułę Ronan raczej nie ma szans na
statuetkę... jednak nie znam konkurencji, bo nie widziałem żadnego z
pozostałych czterech filmów, z których pochodzą nominowane aktorki, może tamte guły będą jeszcze bardziej gułowate...). Fajnie było jednak zobaczyć Emily Bett Rickards (no wiecie, Felicity Smoak z Arrowa), która gra tutaj jedną ze współlokatorek głównej bohaterki. Te dwa elementy sprawiają, że film spokojnie da się obejrzeć bez większych trudności, a dla wielu seans ten okaże się cudowny i niesamowity (naprawdę, czytałem już takie opinie).
Podsumowując, podejrzewam, że film ten przypadnie do gustu raczej paniom, które zawsze wierzyły w szczęśliwą miłość i wierność małżeńską oraz w uczciwość i oddanie, a nie merkantylizm i wyrachowanie swojej płci. No i oczywiście księcia z bajki. Reszcie może się to wydać przesłodzoną, acz nie pozbawioną pewnego uroku, szmirą, o której zapomina się tuż po wyjściu z sali kinowej, którą na dobrą sprawę właściwie jest...
Moja ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz