poniedziałek, 1 lipca 2013

[21] Film: "Człowiek ze stali" / "Man of Steel" (2013)

Jak już pisałem w poprzednim poście, w weekend udałem się do kina żeby nadrobić kilka nowości. Wystarczy, że przepadł mi "Star Trek" (nie wiem dlaczego tak krótko go grali u mnie w mieście, ale to były chyba tylko dwa tygodnie :|), nie chciałem żeby stało się tak z innymi produkcjami. I w taki oto sposób, po "Iluzji" (recenzja tutaj) przyszła pora na recenzję "Człowieka ze stali". W sumie przed seansem spodziewałem się "Bóg wie czego". W trakcie się nudziłem. A po, dochodzę do wniosku, że nie było tak najgorzej. Ale po kolei.
 
Men of Steel w całej krasie

Fabuła tej odsłony przygód kosmity w niebieskim trykocie jest oryginalna, ale zarazem dość prosta i przewidywalna. Wszystko rozpoczyna się na planecie Krypton, z której jak wiemy, Superman pochodzi. Planeta ta, poprzez złe "zarządzanie" surowcami naturalnymi i zbyt dużą eksploatację jądra, chyli się ku upadkowi i tylko patrzeć kiedy przestanie istnieć. Jor-El (Russel Crowe), ojciec Supermana, którego prawdziwe imię brzmi Kal-El, po nieudanej próbie przekonania Rady do zmian i próby uratowania Kryptona, postanawia uratować chociaż swojego syna - dziecko, które jako pierwsze od tysięcy lat narodziło się w naturalny sposób (dotychczas wszystkie porody były sztucznie generowane). W tym samym momencie generał Zod (Michael Shannon) przeprowadza zamach stanu chcąc przejąć władzę i ocalić tych, którzy jego zdaniem na to zasługują. Jor-El wraz z żoną Larą Lor-Van (Ayelet Zurer) postanawiają wysłać syna na planetę, na której panują warunki w których będzie mógł przeżyć. Wybór pada na Ziemię. Generałowi Zod nie udaje się przeprowadzić zamachu pomyślnie. Zostaje aresztowany i skazany na "banicję" (zamrożony i wysłany gdzieś daleko, nie za bardzo zrozumiałem gdzie i po co; i jest to moim zdaniem pierwsza i największa dziura w scenariuszu, bo jak był taki groźny i zły, to mogli go od razu zgładzić i byłby spokój). Sam Krypton natomiast ulega zniszczeniu - tak jak to przewidział Jor-El. 
 
Jor-El, Lara i mały Kal-El
W tym momencie przenosimy się na Ziemię. Tam poznajemy już dorosłego Kal-Ela vel Clarka Kenta (Henry Cavill), który próbuje się "dopasować". Jego aktualne życie przeplatane jest retrospekcjami z obrazami jak dorastał odkrywając swoje nadzwyczajne możliwości i jak trudno było mu się z nimi kryć. Zawsze był traktowany jak wyrzutek, odludek, dziwak. Postanowił więc żyć w "drodze". A wokół niego i jego spektakularnych wyczynów, przed, którymi w sytuacjach zagrożenia ludzkiego życia nie potrafił się powstrzymać, powoli zaczęła tworzyć się legenda. Później wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej. Na jego trop wpadła dziennikarka Lois Lane i, co było do przewidzenia, generał Zod, który jakimś cudem się uratował. Więcej zdradzał nie będę, bo w sumie i nie ma zbytnio czego. Jest to typowy film o superbohaterze, czyli fabułę ma dość przewidywalną. Chodzi w nim o to, czy jest dobrze zrobiony, wciągający, zajmujący, dający satysfakcję i tyle rozrywki ile zostało w niego wpompowane dolarów. A z tym już jest troszkę gorzej.
 
Jonathan i Martha Kent - Ziemscy rodzice Supermana
Teraz pewnie zapytacie: "Ale co Ci się nie podoba?!" Już piszę ;) Przede wszystkim nie podoba mi się Amy Adams w roli Lois Lane. Jest żałosna. Nie wiem czy w tym wielkim kraju nie ma już młodych dobrych aktorek? Co film to kompletna kaszana w obsadzie. Już zaczyna mnie to nudzić. "Iluzja" i żałosna Ilsa Fisher, "Uprowadzona" i "Uprowadzona 2" Maggie Grace, a teraz Adams. Być może ktoś jej źle napisał rolę, ale od laureatki Pulitzera (w filmie jest mowa, że takową nagrodę otrzymała) oczekiwałbym czegoś więcej niż tylko szpiczastego, zadartego noska i pucułowatej buźki. Chciałbym żeby była bardziej przebojowa, wyrazista, może troszkę uparta i niesforna, a nie tylko taka nijaka. W tym, pełnym patosu, filmie nawet młoda dziennikarka jest potulna jak za przeproszeniem jakiś kanapowy pekińczyk. Zero zacięcia, hardości, jakiegoś ostrzejszego dowcipu, no nic po prostu. Ale w sumie na szczęście to była chyba jedyna taka porażka w obsadzie. No może poza Michaelem Shannonem, który też mi jakoś nie podpasował. Darł ryja tylko cały czas i robił jakieś dziwne miny. To już ta jego pomagierka, Faora-Ul (Antje Traue), była zdecydowanie bardziej wyrazista i przerażająca od niego. Reszta obsady jakoś podołała. Najlepszy był Russel Crowe w roli spokojnego i opanowanego, nawet w chwilach śmiertelnego zagrożenia, Jor-Ela. Całkiem dobrze poradziła sobie także jego filmowa żona, Ayelet Zurer, która pojawiła się na krótko, ale bił od niej z ekranu jakiś rodzaj majestatycznej wyższości. Kevin Costner w roli Ziemskiego ojca Supermana też był niezły, choć jego małżonka, Diane Lane, jakoś troszkę sztucznie wypadła. A sam Superman? No cóż. Aktor dobrany dobrze pod względem budowy i wyglądu (piękny taki był, że aż kino wzdychało jak bez koszulki biegał), ale co do jego kreacji, to zbyt wiele się ugrać nie dało. Cały czas się prężył i albo uśmiechał albo przybierał postać bardzo zamyślonego. Ale nie było źle. W sumie nie był najgorszy. W następnej części zniosę go bez problemu, ale chciałbym aby scenarzyści dali mu więcej pograć, a nie tylko ładnie wyglądać. Fajnie było też zobaczyć na ekranie Laurencea Fishburnea jako naczelnego Daily Planet i choć to tylko epizod, to zawsze coś.

Fishburne, troszkę przybrał na wadze, ale daje radę

A teraz przejdźmy do tego co mi się najbardziej nie podobało. Są to mianowicie trwające w nieskończoność sceny walki. Zabieg zupełnie niepotrzebny, bo wydłużający film do niemiłosiernie się ciągnących 143 minut (byłem w kinie w środku dnia, koło 14 i mało nie zasnąłem w pewnym momencie). Ja lubię akcję, w końcu jestem facetem, ale co za dużo, to nie zdrowo.Nie przeczę, było kilka momentów, które mi się spodobały, ale jednak w ogólnym rozrachunku dałoby się wyciąć co najmniej 30 minut bez uszczerbku dla fabuły. 

Szpiczastonosa Lois/Adams

Z rzeczy, które mi się nie podobały to chyba wszystko. Niektórzy narzekali na patos. Mnie to w sumie muszę przyznać nie przeszkadzało. Jakoś postać Supermana nie kojarzy mi się z żartami i cynicznymi, bądź też ironicznymi komentarzami w stylu Iron Mana i nawet dobrze mi się to oglądało. 

Wrzeszczący Zod/Shannon

Muzyka też była dobra. Taka monumentalna. Dobrze uzupełniała sceny walki, czy też chwile wyciszenia i kontemplacji. Hans Zimmer może nie wspiął się na wyżyny swoich możliwości, ale odwalił kawał dobrej roboty. 


Bardzo podobały mi się natomiast zdjęcia. Dużo pięknych kardów, które uspokajały całą akcję. Ciekawa stylistyka planety Krypton, zapierające dech w piersiach widoki, piękne stroje, oryginalne kształty. W sumie chyba najbardziej podobały mi się sceny "startów" Supermana. Szczególnie na samym początku, kiedy dopiero opanowywał swoją moc. Fajne było też to, że znak "S" nabrał wreszcie jakiegoś znaczenia (na planecie Krypton to symbol rodu Elów, który oznacza nadzieję).

Podsumowując, film oceniam na 6/10. I mino wszystko zachęcam do zapoznania się z najnowszą odsłoną przygód Supermana.

P.S. Jakoś tak w trakcie recenzji zapomniałem dodać kto jest odpowiedzialny za taki a nie inny kształt "nowego Supermana". Reżyserią zajął się Zack Snyder, a za scenariusz wziął się David S. Goyer.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...