Przyszła pora na kolejnego filmowego flasha, czyli skrótowe podzielenie się z Wami moimi ostatnimi filmowymi seansami ;) Ostatni czas nie obfitował może w jakieś genialne mega-produkcje, ale na szczęście nie pojawiły się też przeokrótne gnioty, tak jak to bywało w przeszłości.
Zapraszam!
"Morderstwo w Orient Expresie" (1974)
Ten dość wiekowy już film na podstawie prozy Agathy Christie chciałem zobaczyć już od jakiegoś czasu, jednak nigdy nie było okazji. A, że akurat wczoraj sobie o nim przypomniałem i akurat nic innego nie miałem w planach (poza "Facetami w czerni 3", ale po nich nie chciało mi się wstawać z łóżka :D), więc postanowiłem wreszcie zobaczyć "Morderstwo w Orient Expresie" w reżyserii Sydneya Lumeta z Albertem Finlneyem w roli detektywa Herculesa Poirot.
No i na całe moje szczęście, nie zawiodłem się na tym obrazie. Film opowiadał bardzo ciekawą historię (ale to oczywiście zasługa literackiego pierwowzoru) w bardzo dobry sposób - to już akurat zasługa reżysera i aktorów. I właśnie o aktorach chciałem napisać kilka słów więcej. Miło było zobaczyć na ekranie tyle starych i młodych gwiazd zebranych w jednej produkcji. Cieszyłem się jak dziecko na widok jednej z moich ulubionych aktorek - Lauren Bacall, choć już nie tak pięknej jak kiedyś, to wciąż w świetnej formie. Wciąż piękna i młoda pojawiła się także Jacqueline Bisset, którą pamiętałem z roli Cathy w "Bullitcie". Swój epizod miała także Ingrid Bergman, Sean Connery, Michael York, i wiele innych osób, które w bardzo sugestywny sposób oddały ducha tej historii. Jednak na największe uznanie zasługuje odtwórca głównej roli Albert Finney, jako Poirot. Ehh...jaki ten mały Belg jest okropny. Ten żałosny wąsik, te włoski na brylantynę. To zachowanie. Wszystko było po prostu wstrętne. Ale było tak przekonujące, że ręce same składają się do oklasków.
Bardzo ciekawy klimat filmu z nutką grozy i tajemnicą w tle oglądało się rewelacyjnie. Film mimo ponad dwóch godzin długości nie męczył a całokształt sprawił, że już się rozglądam za kolejnymi zekranizowanymi powieściami Aghaty Christie ;)
Ocena 7.5/10
"V jak vendetta" (2005)
Ten film, podobnie jak opisywany powyżej, chciałem zobaczyć już dawno temu. Nawet kiedyś już raz go włączyłem, ale to chyba jeszcze nie był jego czas. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Wreszcie udało mi się obejrzeć tę bardzo ciekawą adaptacje komisu Alana Moore'a i Davida Lloyd'a. A historia ta poruszała bardzo ciekawy temat - mówiła o totalitaryzmie, zniewoleniu i walce o wolność. Ja osobiście bardzo lubię takie "rzeczy" i z chęcią o nich czytam, ale w wersji filmowej także z chęcią się zapoznam :D No i po raz kolejny się nie zawiodłem, choć niektórym z moich znajomych na filmwebie ów film nie przypadł do gustu. Cóż, ja jestem w pełni usatysfakcjonowany. Historia bazowała na epizodzie z życia XVI-wiecznego brytyjskiego bojownika o wolność - Guya Fawkesa, który w 1606 roku chciał, wraz z grupą swoich katolickich towarzyszy, wysadzić parlament. Ten tzw. spisek prochowy zakończył się fiaskiem a sam Fawkes dokonał żywota na stryczku. Idea jednak pozostała, bo idee są wieczne. I właśnie tę ideę próbuje w totalitarnym Londynie wcielić w życie niejaki V, przebrany za Fawkesa i noszący jego maskę, nieznany mężczyzna. Pojawia się 5 listopada i wysadza gmach sądu, ogłaszają wszem i wobec, że za rok od dziś z powodzeniem przeprowadzi plan, który nie powiódł się Faweksowi. W między czasie zaczyna jeszcze rozliczać się z kilkorgiem ludzi ze swojej przeszłości, którzy mają wiele "za uszami", a także poznaje piękną i młoda Natalie Portman, którą uwalnia od strachu. Wątków w tym film jest dość sporo i nie da się przedstawić wszystkich tak, aby nie zdradzać fabuły, więc na tym poprzestanę.
Na zakończenie mogę tylko dodać, że film jest wciągający i zajmujący. W ciekawy sposób przedstawia interesującą opowieść. Ja siedziałem przed ekranem w napięciu i nie mogłem się doczekać rozwiązania całej tej historii.
Na zakończenie mogę tylko dodać, że film jest wciągający i zajmujący. W ciekawy sposób przedstawia interesującą opowieść. Ja siedziałem przed ekranem w napięciu i nie mogłem się doczekać rozwiązania całej tej historii.
Ocena 7/10
"Looper - pętla czasu" (2012)
Film z jednej strony ciekawy, a z drugiej troszkę rozczarowujący. Dlaczego? Hmm... Bo opowiada dość oryginalną i ciekawą historię, o podróżach w czasie i płatnych zabójcach zwanych looperami. Looperzy wykonują wyroki śmierci na ludziach z przyszłości, bo tam bardzo trudno pozbyć się ciała. Tak więc ludzie, na których światek przestępczy wydał wyrok są odsyłani do przeszłości, gdzie czeka na nich looper ze strzelbą, strzela i pozbywa się ciała. Za to otrzymuje solidną porcję srebra. Jednak zdarza się też tak, że czasami na wcześniej przygotowanej foliowej macie pojawia się sam looper, tylko o kilkadziesiąt lat starszy. Oznacza to, że i jego czas nadszedł. Że rezygnuje się z jego usług, a jemu pozostaje 30 lat życia, bo po tym czasie po niego przyjdą i odeślą go do przeszłości, gdzie będzie musiał się zabić. I to spotka naszego głównego bohatera.
Jednak wątek główny i ten, który napędza całą opowieść, będący katalizatorem wszystkich wydarzeń jest okropny, bo jest nim (uwaga delikatny spoiler, ale nie taki bardzo mocny, bo to w sumie wynika z fabuły i nie jest aż taką wielką tajemnicą jak się uważnie ogląda) okropny dzieciak. Nie lubię dzieci. Szczególnie brzydkich i z obłędem w oczach. Może gdyby to był milusi chłopczyk, to jeszcze bym to jakoś przeżył, ale taki herod-gnojek?! Nie. To jakby połączenie Damiena z "Omena" i 47-letniego "hełmiarza" (czyli Kacpra) z "Rodzinki.pl". I właśnie tu jest pies pogrzebany. Bo cała opowieść jest fajna. Zataczająca koło historia, która może się skończyć na kilka różnych sposobów i aż do ostatniej chwili nie wiemy jak twórcy nią pokierują. A oni wybierają z jednej strony najmocniejsze z możliwych rozwiązań, najmniej pożądane przez ludzi nie lubiących dzieci, ale też najciekawsze fabularnie. I niestety tak jak już wcześniej napisałem, wszystko byłoby dobrze gdyby nie to dziecko... Bo nawet gra była niezła. Chodzi mi oczywiście o Josepha Gordon-Levitta, którego na początku nie poznałem, a to jest niezły wyczyn, a nie o dziadka Brucea Willisa, który mógłby już w sumie dać sobie na spokój z graniem, gdyż już kupę lat nie widziałem jego dobrej roli. No cóż, jednak mimo wszystko film nie był najgorszy.
Ocena 6/10
"Hamilton - na własną rękę" (2012)
Kolejna odsłona "przygód" komandora Carla Hamiltona, w którego z powodzeniem wciela się Mikael Persbrandt, to taki szwedzki Bonda bez setek milionów dolarów budżetu. Filmy z tej serii (dotychczas nakręcone dwa, ten i "Hamilton - w interesie narodu", oba z roku 2012) to solidne kino szpiegowskie z dość dobrze nakreślonymi postaciami i ciekawym scenariuszem. Historia ta opowiada o akcji szwedzkich służb specjalnych, które mają za zadanie złapać i przesłuchać pewnego Saudyjczyka podejrzanego o współpracę z terrorystami. W wyniku nieudanej akcji Saudyjczyk ginie, a w odwecie terroryści porywają Hamiltonowi chrześnicę. Nasz bohater postanawia ją odbić z rąk porywaczy.
Filmy te kręcone są na podstawie książek Jana Guillou'a, więc i scenariusz nie jest aż tak do końca nierzeczywisty jak by można było przypuszczać. Dodatkowo stonowany klimat skandynawskich produkcji, bez niepotrzebnego miejscami amerykańskiego blichtru i nademocjonalności, powoduje, że filmy te, choć nie rzucają na kolana, są całkiem przyzwoite i nie rozczarowują tak jakby cię można tego spodziewać.
Ocena 6/10